Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom I/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Wyszedłszy od Saint-Łuca, król zastał dwór zgromadzony w wielkiej galerji, stosownie do rozkazu.
Każdemu ze swych przyjaciół wyświadczył jakąś łaskę:
Wysłał d‘O, d‘Epernona i Schomberga na prowincję; zagroził Maugironowi i Quelusowi, że ich odda pod sąd, jeżeli z Bussym kłócić się będą, temu ostatniemu dał rękę do ocałowania, a brata Franciszka przycisnął do serca.
Królowę obsypywał pieszczotami i pochwałami, tak, że obecni niechybnie przepowiadali następcę tronu.
Tymczasem zbliżyła się godzina spoczynku, a król jak można najdłużej ją odwlekał.
Nakoniec zegar w Luwrze wybił dziesiątą.
Henryk spojrzał w około, jakby wybierał jednego ze swych przyjaciół do czytania, którego Saint-Luc odmówił.
Chicot wciąż patrzył na króla.
— Otóż — rzekł ze zwyczajną śmiałością — dzisiaj słodkie oczki robisz do mnie, Henryku. Może myślisz, komu dać Opactwo z dziesięcioma tysiącami liwrów dochodu. Daj go mnie, mój synku, doskonałym będę opatem.
— Pójdź ze mną, Chicot — rzekł król — dobranoc, panowie, spać idę.
Dworzanie przygryźli usta, a król spojrzał gniewnie.
— Hej!... golarz, fryzjer, lokaj, i moje maści — wołał Chicot.
— Nie potrzeba tego wszystkiego — odezwał się król, — zaczynamy wielki post i czas pokuty.
— Szkoda — rzekł Chicot.
Król i trefniś weszli do pokoju, który już znamy.
— Ach!... Henryczku — mówił Chicot — więc dzisiaj jestem w łaskach?... jestem ci koniecznie potrzebny?... a zatem muszę być piękny jak Kupido lub Quelus.
— Ciszej trefnisiu — zawołał król — a wy, panowie toaletowi, precz!...
Służący wyszli i drzwi się zamknęły; Henryk i Chicot pozostali sami.
Chicot patrzył na Henryka z pewnym rodzajem podziwienia.
— Dlaczego ich odsyłasz?... — zapytał trefniś. — Jeszcze nas nie wysmarowali a ty zapewne nie zechcesz mnie smarować.
Henryk nic nie odpowiedział, ale po chwili rzekł:
— Módlmy się.
— Dziękuję — odrzekł Chicot — jeżeliś dla tego mię sprowadził, Bóg zapłać; wolę wrócić, skąd przyszedłem, — dobranoc mój synku.
— Zostań — rzekł król.
— Ha!... ha!,.. — odezwał się Chicot, mój drogi, ty jesteś jak Falaris, jak Denis; nudzę się piekielnie, a ty każesz mi skórę sobie rzemieniami okładać; dajmy już temu pokój, Henryku.
— Ciszej, gaduło — rzekł król — lepiej myśleć o pokucie.
— Dobrze... ale powiedz mi, za co będę pokutował. Chyba, że jestem błaznem, Confiteor — żałuję bardzo, żałuję, Mea culpa — moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.
— Tylko nie bluźnij.
— Na honor, wolałbym być zamknięty w klatce ze lwami, albo z małpami, niż tutaj. Idę, dobranoc.
Król wyjął klucz z drzwi.
— Henryku! — rzekł Chicot — powiadam ci, że jesteś okrutny, nie pozwalając mi wyjść; będę krzyczał, wyważę drzwi, wybiję okno.
— Chicot, mój przyjacielu — mówił król smutno — nadużywasz mojej dobroci.
— A! rozumiem — powiedział Chicot — lękasz się sam zostać; każ sobie zrobić dwanaście pokojów, jak Denis, albo dwanaście pałaców, jak Tyberjusz. Tymczasem weź moją szpadę i pozwól mi odejść.
Na ten wyraz: „lękasz się“, błyskawica przeszła przed oczyma Henryka, dreszcz jakiś opanował go i zaczął biegać po pokoju.
Takie było wzruszenie króla, taka bladość na jego twarzy, że Chicot sądził, iż jest chory i spojrzawszy kilkakroć na niego, rzekł:
— Mój synku, co tobie? opowiedz Chicotowi twoje cierpienia.
Król stanął przed trefnisiem i spojrzał na niego.
— Tak — rzekł — ty jesteś jedynym moim przyjacielem.
— Dobre opactwo w Valencey wakuje — rzekł Chicot.
— Słuchaj Chicot, bądź grzecznym.
— Także i Pitiviers.
— Mimo twych żartów — mówił król — masz dobre serce.
— Kiedy nie chcesz opactwa, daj mi regiment.
— Ty czasem nieźle poradzisz.
— To zrób mnie radcą; ale wolę opactwo albo regiment. Nie chcę być radcą, bo musiałbym zawsze być twojego zdania, Henryku.
— Ciszej, ciszej Chicot, zbliża się straszna godzina.
— Czy cię znowu napada? — rzekł Chicot.
— Zobaczysz, usłyszysz.
— Co takiego?
— Zaczekaj, a wszystkiego się dowiesz.
— Ciekawym co takiego? mnie się zdaje...
— Chicot, czy masz odwagę?
— Pochlebiam sobie; ale z tobą, mój synu, i tej zabraknie; kiedy król polski i francuski drży jak listek, ja nic nie powiem o sobie; wiem tylko, że lepiej zrobisz, jeżeli każesz przywołać straże, a ja... ja lepiej pójdę spać.
— Rozkazuję ci zostać — zawołał król z powagą.
— Dziwna rzecz rozkazywać trwodze; mówię ci, że się boję, gwałtu!
I Chicot, aby uniknąć niebezpieczeństwa, wszedł na stół.
— Kiedy tak — mówił król — muszę ci wszystko opowiedzieć.
— Tak, to co innego — mówił Chocit, powoli złażąc ze stołu, i wyjmując swoją długą szpadę. Skoro będę wiedział, może złemu zaradzę. Mów, mów mój synu. Może się jaki krokodyl ukaże? klinga dobra, bo o moje rogi ostrzona; o! twarde ja mam rogi.
I Chicot usiadł na krześle, wziąwszy pomiędzy nogi szpadę, którą zwinął jak węża, symbol pokoju na lasce Merkurego.
— Ostatniej nocy — mówił Henryk — spałem.
— I ja także — przerwał Chicot.
— Nagle jakiś oddech mię owiał.
— Może zgłodniały pies dotknął twej...
— Przebudzam się i czuję, jak włosy powstają mi na brodzie pod maską.
— Wybornie! — znowu przerwał Chicot, poprawiając się na krześle i opierając się na rękojeści szpady.
— Wtedy — mówił król dalej, ale głosem tak drżącym i cichym, że Chicot ledwie dosłyszał; wtedy jakiś tajemniczy głos rozległ się po pokoju...
— Głos krokodyla? Tak, czytałem w podróżach Marka Polo, że krokodyl ma straszny głos, naśladujący krzyk dzieci; ale uspokój się mój synu, jak przyjdzie, zabijemy go.
— Słuchaj więc.
— Słucham — rzekł Chicot — będę siedział spokojnie, jak zaklęty.
Henryk mówił ponurym głosem:
— Nędzny grzeszniku — mówił głos.
— To głos mówił, a nie krokodyl — przerwał Chicot.
— Nędzny grzeszniku, — ciągnął król, — jestem głosem zgóry.
Chicot podskoczył i stanął na krześle.
— A! Chicot — mówił Henryk — to straszny głos.
— Piękny głos — przerwał Chicot podobny, jak pismo mówi, do trąby.
Potem dały się słyszeć następujące wyrazy:
„Czy jesteś? czy słyszysz, zatwardziały grzeszniku, czy chcesz trwać w twoich nieprawościach?“
— Prawda — rzecze Chicot — ten głos coś prawdę mówił.
— Potem — mówił król — tysiące zrobiono mi zarzutów, a wszystkie okropne.
— Mów, mów dalej, mój synu, niechaj wiem wszystko.
— To coś cudownego!
— Ja bynajmniej nie wątpię, tylko mi dziwno, dlaczego wcześniej nie dano ci takiej przestrogi. Od chwili potopu widać Pan Bóg bardzo cierpliwy. Ale mój synku, musiałeś się przelęknąć okropnie?
— O! tak.
— I było czego.
— Zimny pot spłynął mi po czole i szpik zamarzł w mych kościach.
— Zupełnie jak w Jeremjaszu. Na twojem miejscu ja sam nie wiem cobym uczynił. Zapewne krzyku narobiłeś?
— Nie inaczej.
— I pewno zbiegł się dwór cały?
— Natychmiast.
— I szukano głosu?
— Wszędzie, Przecież tak byłem strwożony, żem kazał spowiednika przywołać.
— I przyszedł?
— Zaraz.
— Powiedz mi szczerze, mój synu, co myślał o tem spowiednik?
— Zadrżał.
— I ja tak myślę.
— Przeżegnał się i kazał mi pokutować.
— Niema w tem nic złego, ale co myślał o głosie, który mówił?
— Że to jest przestroga, natchnienie, abym myślał o losie państwa. Ja też dzisiaj rano...
— I cóżeś zrobił?
— Dałem Jezuitom 100.000 liwrów.
— Bardzo dobrze.
— I biczowałem siebie oraz dwór cały.
— Wybornie. Cóż dalej?
— Cóż myślisz o tem, mój Chicot? bo mówię do ciebie, jak do człowieka rozsądnego i do przyjaciela.
— Ja myślę, że Najjaśniejszy pan miał dzisiaj zmorę.
— Tak sądzisz?
— Że ten sen nawet się nie powtórzy, jeśli nim głowy sobie nie nabijesz.
— Sen? — mówił Henryk, potrząsając głową. O! ja nie spałem, ręczę ci.
— Spałeś, Henryku.
— Miałem nawet oczy otwarte.
— I cóż widziałeś?
— Widziałem, jak księżyc świeci w okna i ametyst u mojej szpady połyska.
— A z lampą co się stało?
— Zgasła.
— To sen, czysty sen.
— Dlaczegóż nie wierzysz, Cbicocie? Alboż Bóg nie przemawia do panujących, kiedy chce dokonać zmiany na ziemi?
— Tak, prawda.
— Ale dlaczegóż nie wierzysz?
— Boś dobrze słyszał.
— A wiesz, dlaczegom cię zatrzymał? — rzekł król.
— Bynajmniej.
— Abyś ty sam posłyszał ten głos.
— Ażeby ludzie myśleli, gdy im to powtórzę, że żarty prawię? Chicot nic nie znaczy, Chicot zero, błazen, któremu nikt nie uwierzy. Niezgrabnie, mój synu, niezgrabnie.
— Dlaczego nie mają wierzyć mojemu przyjacielowi? wszak twojej wierności powierzam moją tajemnicę.
— Nie kłam, nie kłam, Henryku. Jeżeli głos przyjdzie, zarzuci ci kłamstwo, a i tak masz dosyć na swojem sumieniu. Lecz nic nie szkodzi! Przyjmuję zlecenie, bo może głos i dla mnie co powie.
— I cóż mam czynić?
— Połóż się, mój synu.
— Ale, jeżeli...
— Niema żadnego ale.
— Jednak...
— Czy myślisz, że głos umilknie dlatego, że będziesz stał? Wierzaj mi, Henryku, niecofnione są wyroki Boskie.
— Masz słuszność — rzekł król — więc zostajesz?
— Wszak zgodziłem się na to.
— Kładę się zatem, A ty położysz się?
— Nie czuję potrzeby.
— Ja tylko wierzchnią zdejmę suknię.
— Jak ci się podoba.
— Ostrożność jest potrzebna...
— A ty?
— Ja pozostanę, gdzie jestem.
— I nie będziesz spał?
— O! za to ręczyć nie mogę; sen, równie jak strach nie zależy od naszej woli.
— Przynajmniej będziesz się starał...
— Bądź spokojny, w razie potrzeby głos mię przebudzi.
— Tylko nie żartuj z głosem — mówił Henryk, jedną nogą będąc już w łóżku.
— Czy ja cię muszę położyć?... — mówił Chicot.
Król westchnął i popatrzywszy we wszystkie kąty pokoju, drżący, wśliznął się w łóżko.
— Teraz na mnie kolej — rzekł Chicot.
I rozparł się w krześle, okładając poduszkami.
— Nieźle — rzekł król — a tobie?...
— Jakże ci, Najjaśniejszy panie?...
— Dobrze... dobranoc Henryku.
— Dobranoc, ale nie śpij.
— Będę się starał — odpowiedział Chicot, ziewając.
I obadwaj zamknęli powieki: król, ażeby udawać śpiącego; Chicot, aby zasnąć.