Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
— Na honor, to szczególniejszy człowiek — powiedział Bussy.
— Ach!... prawda, że szczególniejszy... Miłość jego ku mnie była straszna. Gertruda powróciwszy, zastała mię smutną i przelęknioną, chciała mnie pocieszać, lecz i ona była niespokojna. To zimne uszanowanie, ironiczne posłuszeństwo, ta namiętność powstrzymywana, były straszniejsze, niż wola wprost objawiona, z którą mogłabym walczyć.
Szukałam najciemniejszego kątka i uklękłam pod ścianą, Gertruda stanęła jak straż pomiędzy mną a światem.
Nazajutrz hrabia powrócił i doniósł mi, że jest mianowany wielkim łowczym.
Książę Andegaweński uzyskał dla niego to stanowisko, przeznaczone dla jednego z ulubieńców królewskich. Był to zaszczyt, którego się nawet nie spodziewał.
— Rzeczywiście — odezwał się Bussy — to nas wszystkich zadziwiło
— Przyniósł mi tę wiadomość, sądząc, że nowa godność skłoni mię do przyzwolenia na małżeństwo; nie nalegał, ale czekał na wypadki.
Co do mnie, sądziłam, że gdy książę uwierzy w śmierć moją, ustanie niebezpieczeństwo, a tem samem konieczność dotrzymania słowa z mej strony.
Przez siedem dni tylko odwiedzał mnie hrabia, odwiedziny te, jak i poprzednie, były zimne i pełne uszanowania; ale właśnie ta obojętność najwięcej mię trwożyła.
Następnej niedzieli poszłam znów do kościoła i zajęłam to samo miejsce, co pierwej.
Pewność często nas zaślepia.
Kiedy modliłam się, zasłona uchyliła się... i w domu Bożym, gdzie o nikim, prócz o Bogu nie myślałam, uczułam, jak Gertruda zlekka mię trąca.
Biedaczka, musiała powtórzyć swoje spostrzeżenie, tak byłam zatopiona w modlitwie.
Podniosłam głowę, machinalnie spojrzałam wokoło siebie i spostrzegłam strwożona księcia Andegaweńskiego, który mię pożerał oczyma.
Młody mężczyzna, widocznie jego zaufany przyjaciel, stał przy nim.
— To był Aurilly — rzekł Bussy — jego lutnista.
— W rzeczy samej — odpowiedziała Diana — sądzę, że to nazwisko wymieniła później Gertruda.
— Mów pani dalej — rzekł Bussy — zaczynam teraz wszystko pojmować.
Zapuściłam na twarz zasłonę, ale za późno; widział mię, a jeżeli nie poznał, uważa mię za osobę podobną do tej, którą kochał. Czując ciążący na sobie wzrok jego, powstałam i postąpiłam ku drzwiom. Wychodząc, znowu go ujrzałam; umaczał palce w wodzie święconej i mnie podał.
Udałam, że go nie widzę i wody nie przyjęłam.
Wracając, czułam, że idzie za mną: gdybym znała Paryż, mogłabym go w błąd wprowadzić; lecz nie znałam nikogo, kogobym mogło prosić o gościnność, nie miałam przyjaciela, ani obrońcy.
— A! mój Boże — mówił Bussy czemuż mię niebo wcześniej na twoją, pani, nie zesłało drogę?
Diana podziękowała spojrzeniem.
— Przebacz, pani, że przerywam rzekł — Bussy — chociaż umieram z niecierpliwości. Mów dalej, proszę cię...
—Tego samego wieczora przybył pan de Monsoreau. Nie wiedziałam, czy mam go uprzedzić o mojej przygodzie, lecz on rozproszył moje wahanie.
— Pytałaś mię pani, czy ci wolno iść na mszę, powiedziałem, że jesteś panią twej woli, lecz lepiejbyś uczyniła, nie chodząc; nie wierzyłaś pani, i książę cię ujrzał.
— Prawda, wahałam się powiedzieć to panu, bo nie wiedziałem, czy książę mię poznał.
— Twoje spojrzenie, pani, ugodziło go, twoje podobieństwo z osobą, której żałuje, wydało mu się nadzwyczajne. Szedł za tobą i dowiadywał się, ale nikt nie mógł go objaśnić.
— Mój Boże!... i cóż on uczyni?... — zawołałam.
— Książę jest uparty — rzekł Monsoreau.
— A! sądzę, że mię zapomni.
— Ja zaś przeciwnie. Kto ciebie pani raz widział, nigdy nie zapomni... I ja chciałem ciebie zapomnieć, a nie mogłem.
I po raz pierwszy błyskawica namiętności zaświeciła w oczach hrabiego.
Zatrwożył mnie ten płomień, buchający z ogniska, które uważałam za wygasłe.
Umilkłam.
— Co pani myślisz przedsięwziąć? — zapytał hrabia.
— Panie — odpowiedziałam, — czy nie można zmienić mieszkania, wyprowadzić się na inną ulicę, albo powrócić do Meridor?
— Napróżno — odrzekł pan de Monsoreau, potrząsając głową. — Książę Andegaweński jest straszny i skoro wpadł na ślad, pewnie cię znajdzie.
— Ach! Boże! Boże! pan mię przerażasz.
— Nie chciałbym, lecz mówię prawdę.
— A więc nawzajem ja panu zadam pytanie: co myślisz uczynić?
— Niestety! — odparł hrabia z dziką ironją — mało mam pomysłów i gdybym znalazł jaki środek, może byłbym zgodny z wolą pani.
— Może niebezpieczeństwo nie jest tak nagłe?
— Przyszłość panią przekona — odpowiedział hrabia powstając. — W każdym razie, powtarzam ci: hrabina de Monsoreau niema się czego lękać, bo ja trafię i do króla.
Odpowiedziałam westchnieniem.
To, co mówił hrabia, było zupełnie prawdopodobne.
Pan de Monsoreau zaczekał chwilę, jakby dając mi czas do namysłu, wstał i miał zamiar wyjść.
Dziki uśmiech przebiegł mu po ustach, ukłonił się i wyszedł.
Słyszałam, jak klął na schodach: przywołałam Gertrudę.
Gertruda zazwyczaj była obecną albo w pokoju sypialnym, albo w gabinecie, gdy hrabia przychodził: przybiegła więc zaraz.
Stanęłam przy oknie tak, że niespostrzeżona mogłam widzieć, co się na ulicy dzieje.
Hrabia wyszedł i oddalił się.
Spotkanie w kościele zatrwożyło mię, zaczęłam się lękać, aby rzeczy dalej nie zaszły, kazałam więc znów wezwać hrabiego.
Opowiedziałam mu wszystko, co mi Gertruda mówiła o młodzieńcu towarzyszącym księciu.
— To Aurilly — rzekł — i cóż mu Gertruda mówiła?
— Nic mu nie odpowiedziała.
Pan de Monsoreau zamyślił się.
— To źle — rzekł.
— Jakto?
— Tak; tu idzie o zyskanie na czasie,.
— Na czasie?
— Dzisiaj zależę jeszcze od księcia Andegaweńskiego, ale za dni piętnaście, albo prędzej, książę ode mnie będzie zależał. Właśnie trzeba go zwodzić, by czekał cierpliwie.
— O Boże!
— Tak, nadzieja uczyni go cierpliwym, a zwątpienie popchnie go do kroku nierozważnego.
— Pisz pan do ojca — zawołałam. — Mój ojciec rzuci się do nóg królowi, a on będzie miał litość nad starcem.
— To zawisło od usposobienia króla i od tego, czy polityka wymaga, aby był przyjacielem księcia, czy też odwrotnie. Prócz tego, potrzeba sześć, albo siedm dni, aby ojciec pani tu przybył. Książę Andegaweński zaś, gdy zechce, wcześniej wszystko dokona.
— Jakże go powstrzymać?
Pan de Monsoreau milczał.
Zrozumiałam myśl jego i spuściłam oczy.
— Panie — rzekłam po chwili — wydaj rozkazy Gertrudzie, ona usłucha...
Nieznaczny uśmiech przebiegł po ustach pana de Monsoreau, na to pierwsze odwołanie się do niego.
Rozmawiał kilka chwil z Gertrudą.
— Pani — odezwał się — ażeby nie widziano, jak stąd będę wychodził, pozwól mi dwie albo trzy godziny przepędzić w twojem mieszkaniu.
Miał prawo tego wymagać; wskazałam mu więc krzesło, prosząc, aby usiadł.
Wtedy poznałam, jak wielką miał hrabia nad sobą władzę.
W jednej chwili zmienił się zupełnie; mówił dużo i zajmująco.
Hrabia wiele podróżował, dużo widział; po paru godzinach pojęłam, jakim sposobem pozyskał wpływ na mego ojca.
Bussy westchnął.
Gdy noc zapadła, hrabia zadowolony z rozmowy, podniósł się i wyszedł.
Wieczorem obie z Gertrudą stanęłyśmy na naszym punkcie obserwacyjnym.
Tym razem spostrzegłyśmy dwóch mężczyzn, przypatrujących się domowi.
Zbliżali się do bramy, to znów oddalali. Około jedenastej odeszli.
Nazajutrz Gertruda napotkała tego samego młodzieńca; przyszedł do niej i wypytywał, jak pierwej.
Tym razem Gertruda rozmawiała z nim.
Następnego dnia więcej mu zwierzyła.
Mówiła, że jestem wdową po pewnym radcy, który pozostawił mi mały zaledwie fundusz, co zmusza mnie do ustronnego życia.
Chciał więcej jeszcze pytać, lecz musiał na tem poprzestać.
Na drugi dzień Aurilly zaczął widać niedowierzać opowiadaniu Gertrudy; mówił o Anjou, o Beauge i wymienił nazwisko Meridor, odpowiedziała mu, ze te nazwiska są jej zupełnie nieznane...
Wtedy wyznał, że należy do dworu księcia Andegaweńskiego, że książę mnie widział i pokochał; następnie czynił jej hojne obietnice, w razie gdyby zgodziła się wprowadzić do mnie księcia.
Pan de Monsoreau przychodził co wieczora i zawsze mu opowiadałam, co zaszło.
Bawił często aż do północy i był widocznie niespokojny.
W sobotę wieczorem przybył blady i wzruszony niezwykle.
— Słuchaj pani — rzekł musisz zgodzić się, aby ślub odbył się w środę lub czwartek.
— Dlaczego? — zawołałam.
— Bo książę Andegaweński jest gotów na wszystko, pogodził się z królem i niczego się nie obawia.
— A może do środy jaki wypadek przyjdzie nam w pomoc?
— Być może... Ja jutro już wyjeżdżam do Monsoreau.
— Wyjeżdżasz pan?... — odpowiedziałam z wyrazem przestrachu i radości zarazem.
— Tak... jadę właśnie dla przyśpieszenia chwili, o której pani mówiłem.
— A jeśli we środę w tem samem będziemy położeniu, cóż czynić wypada?...
— Cóż mogę przeciw księciu?... nie mając prawa cię bronić, muszę ulec konieczności.
— Ach! mój ojcze! — zawołałam.
Hrabia wlepił wzrok we mnie.
— Więc mię pani nienawidzisz?
— Ach! panie.
— Cóż mi masz do zarzucenia?...
— Och! nic; przeciwnie.
— Alboż nie byłem przyjacielem pełnym poświęcenia, nic nie wymagającym bratem?
— Dałeś pan tego dowody.
— Czyż nie mam twoich przyrzeczeń?...
— Tak.
— Czym je kiedy przypominał?...
— Nigdy.
— A przecież, gdy los stawia cię pomiędzy niesławą, a przyzwoitym bytem, wahasz się i wolisz być kochanką księcia Andegaweńskiego, niż hrabiego de Monsoreau.
— Ja tego nie mówię...
— A więc postanów.
— Postanowiłam.
— Być hrabiną de Monsoreau... raczej, niż kochanką księcia?
— Kochanką księcia!.., a to pochlebne...
Milczałam.
— Mniejsza o to — rzekł hrabia. — We środę zobaczymy.
Nazajutrz Gertruda wyszła jak zwykle, lecz nie widziała pana d’Aurilly; następnie wyszła powtórnie, lecz go nie spotkała. I za trzecim razem nie była szczęśliwszą.
Posłałam Gertrudę do pana de Monsoreau. Wyjechał, niewiadomo dokąd.
Byłyśmy same i opuszczone; pierwszy raz uznałam, że byłam niesprawiedliwą względem hrabiego.
— O!... pani — zawołał Bussy — nie powracaj do tego człowieka; w jego postępowaniu jest coś zagadkowego.
Wieczór zapadł.
Byłam przygotowana na wszystko, byle me wpaść w ręce księcia.
Uzbroiłam się w sztylet i w razie wypadku, gotowa byłam śmierć sobie zadać.
Obwarowałyśmy się w pokoju; przez niepojęte niedbalstwo, brama od ulicy nie miała zasuwy.
Zgasiwszy światło, stanęłyśmy w oknie.
Było całkiem spokojnie, aż do jedenastej wieczorem... naraz pięciu mężczyzn wyszło z ulicy S-go Antoniego, naradzali się i potem ukryli pod pałacem Tournelles.
Zaczęłyśmy drżeć... ci ludzie czyhali na nas.
Stali nieruchomo przez jaki kwadrans.
Potem ukazało się dwóch innych z ulicy S-go Pawła.
Księżyc wychylił się z za chmur, i Gertruda w jednym z nich poznała Aurillego.
— Niestety!... panienko, to oni!... — mówiła biedna dziewczyna.
— Tak, to oni — odpowiedziałam — drżąc z przestrachu — a tamtych pięciu przyjdą im na pomoc.
— Muszą wyważać bramę — mówiła Gertruda, a wtedy sąsiedzi usłyszą i nadbiegną.
— Czy przybiegną?... Alboż wiedzą, kto tu mieszka?.... Niestety!... tylko hrabia jest naszym obrońcą.
— Dlaczego pani nie chcesz być hrabiną?...
Westchnęłam.