Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Chicot podniósł się, ażeby wyprostować nogi.
Ze wszystkiego wnosił, że to posiedzenie było ostatniem, że zaś druga wybiła, poczynić chciał przygotowania na resztę nocy.
Lecz kiedy w spiżowych drzwiach usłyszał dwukrotny obrót klucza, trzej Lotaryńscy książęta wyszli z zakrystji, ale tym razem w zwyczajnych sukniach.
Mały mniszek, zobaczywszy ich, parsknął tak szczerym i wesołym śmiechem, że Chicot, nie wiedząc nawet z czego, także roześmiać się musiał.
Książę de Mayenne zbliżył się do schodów.
— Nie śmiej się tak głośno, siostro — rzekł — zaledwie wyszli, mogą cię usłyszeć.
— Jego siostra!... — pomyślał Chicot, w nowe w padając zdziwienie — to ten mniszek jest kobietą?...
W rzeczy samej, mały zakonnik odsłonił kaptur i ukazał piękną subtelną główkę kobiety, jakiej nie stworzył nawet Leonardo da Vinci.
Czarne oczy, iskrzące złośliwością, czasem rozszerzając się, przybierały surowy i straszny wyraz.
Mała, rumiana twarzyczka, nosek kształtny, zaokrąglona bródka, kończąca doskonały owal twarzy, dwa czarne łuki nad oczyma, składały się na jej piękność.
Była to siostra panów de Guise, pani de Montpentsier, niebezpieczna syrena, pod suknią mnicha ukrywająca ułomność: jedną łopatkę wyższą i skrzywienie nogi prawej, na którą lekko utykała.
Może wskutek tej ułomności, dusza szatana zamieszkała w tem ciele, któremu Bóg dał twarz anioła.
Chicot poznał ją, albowiem widywał ją u królowej Ludwiki de Vandemont, jej krewnej, i sądził, że teraz dopiero odsłoniła mu się wielka tajemnica, tembardziej, że i trzej bracia pozostali.
— Ach!... bracie kardynale — mówiła księżna w spazmatycznym śmiechu, — jakiegoż świętego u dajesz człowieka. Na chwilę zatrwożyłeś mię, bo myślałam, że wszystko robisz naprawdę; on także pozwolił się namaszczać i koronować. Jak też wyglądał w tej koronie...
— Mniejsza o to — rzekł książę — mamy czegośmy chcieli i Franciszek niema się o co teraz troszczyć. Monsoreau widać miał jakiś w tem interes, że tak daleko rzeczy posunął, a my możemy być pewni, że nie opuszczą nas w połowie drogi na rusztowanie, jak La Mola i Coconnasa.
— Ha!... ha!... — rzekł Mayenne — jest to droga, na którą nie łatwo posłać książąt naszej dynastji i zawsze będzie bliżej z Luwru do Opactwa Ś-tej Genowefy, niż z Ratusza na plac de Greve.
Chicot zrozumiał, że żartowano z księcia Andegaweńskiego, a że go niebardzo lubił, byłby za to uściskał braci de Guise, a chętniej może jeszcze panią de Montpensier.
— Powróćmy do rzeczy — mówił kardynał. Wszak wszystko dobrze zamknięte?...
— Ręczę za to — odpowiedziała księżna — zresztą mogę zobaczyć.
— Nie, nie — odrzekł książę — musisz być strudzona biedaczko.
— Bynajmniej; jakie to wszystko było zabawne!...
— Mayenne, mówisz, że tu jest?... — zapytał książę.
— Tak.
— Nie widziałem go.
— Musiał się ukryć.
— A gdzie?...
— W konfesjonale.
Słowa te obiły się o uszy Chicota, jak głos stu tysięcy trąb w Apokalipsie.
— Któż tam ukryty w konfesjonale?... — zapytał, poruszając się — ja tu nie widzę nikogo.
— Zatem wszystko widział i słyszał?... — zapytał książę.
— Przyprowadź go, Mayenne, Mayenne skierował się wprost do konfesjonału, zajętego przez Chicota.
Gaskończyk, jakkolwiek odważny, zadrżał z przestrachu i zimny pot polał mu się z czoła.
— A!... — rzekł do siebie, usiłując pod fałdami habitu odpasać szpadę — nie chcę umrzeć niegodnie, dalej naprzód!... Ponieważ sposobność się nadaża, zabijmy, zanim sami zginiemy.
I chcąc dokonać zamiaru, dobył szpady, gdy odezwał się głos księżny:
— Nie w tym, nie w tym!... Mayenne; w tamtym na lewo!
— Aha!... — rzekł książę, który już ręką dotykał konfesjonału Chicota i teraz nagle zwrócił się w przeciwległą stronę.
— A któż tam u djabła siedzi?... — rzekł z ciężkiem westchnieniem Chicot.
— Wyjdź, panie Mikołaju Dawid — rzekł Mayenne — jesteśmy sami.
— Na wasze usługi — odpowiedział mężczyzna, wychodząc z konfesjonału.
— Otóż panie Mikołaju, znalazłem cię!... — rzekł Chicot do siebie.
— Wszak wszystko widziałeś i słyszałeś? — zapytał książę de Guise.
— Nie straciłem ani jednego wyrazu i wszystko będę pamiętał Mości książę.
— Zatem będziesz mógł donieść o wszystkiem posłowi Grzegorza XIII-go?...
— Najdokładniej.
— Mój brat mówił mi, że podobno dokonałeś cudownych rzeczy... Opowiadaj, słuchamy.
Kardynał i księżna zbliżyli się ciekawie.
Trzej książęta i siostra ich uformowali grupę, oświeconą bladym promieniem lampy.
Mikołaj Dawid stał od nich o trzy kroki.
— Uczyniłem, co przyrzekłem, Mości książę — mówił — to jest, znalazłem środek osadzenia cię na tronie francuskim.
— I oni!... — zawołał Chicot — jak widzę, wszyscy mają ochotę na tron francuski.
Chicotowi powróciła wesołość, a to z trzech ważnych przyczyn.
Naprzód uniknął wielkiego niebezpieczeństwa, bo go nie poznano; następnie, odkrył zmowę; nakoniec znalazł środek zgubienia dwóch nienawistnych ludzi: Mayenna i Dawida.
— Drogi, kochany Gorenflot — szepnął — jakąż ci jutro sprawię wieczerzę za twój habit!
— Jeśli przywłaszczenie będzie nadto krzyczące, musimy się wstrzymać od tego środka — mówił Henryk de Guise — nie chcę mieć przeciwko sobie wszystkich chrześcijańskich monarchów.
— Właśnie o tem myślałem — rzekł adwokat, kłaniając się księciu i wiodąc okiem po zgromadzonych. — Nie tylko biegły jestem, jak nieprzyjaciele utrzymują, w sztuce robienia bronią, ale znam nadto prawo i teologję; według nich, wyprowadziłem genealogję i dowiodłem, że ród Valois jest boczną linją uzurpatorską.
Ufność, z jaką Mikołaj Dawid wydeklamował ową przemowę, rozjaśniła twarz pani de Montpansier, wznieciła ciekawość w kardynale i księciu de Mayenne, i wygładziła czoło księcia de Guise.
— Trudno — odezwał się — aby dom Lotaryński, jakkolwiek świetny, mógł przewyższyć w prawach rodzinę Valois.
— To jednak dowiedzione, Mości książę — rzekł pan Mikołaj, podnosząc habit, aby z pod niego wydostać ogromny zwój pergaminów.
Książę wziął pakiet podany.
— Co to jest?... — zapytał.
— Drzewo genealogiczne domu Lotaryńskiego.
— Którego pniem...
— Jest Karol Wielki, Mości książę.
— Karol Wielki!... — krzyknęli trzej bracia z niedowierzaniem, które przecież miało niejaki odcień zadowolenia — to niepodobna!... Pierwszy książę Lotaryński, był współczesnym Karola Wielkiego, nazywał się Ranier, i nie był nawet krewnym tego wielkiego cesarza.
— Pozwól Mości książę — rzekł Mikołaj. — Pojmujesz, że nie szukałem takiej kwestji, aby ję jednem cięciem rozpłatać. To, co ci potrzeba Mości książę, może się wyjaśnić procesem, który zajmie lud i parlament. A więc patrz, Mości książę!... Ranier, pierwszy książę Lotaryński, współczesny Karola Wielkiego.
— Guilbert jego syn współczesny Ludwika Debonnaire.
— Henryk, syn Guiberta, współczesny Karola Łysego.
— A... — rzekł książę de Guise.
— Proszę o chwilę cierpliwości. Bona...
— Tak — rzekł książę — córka Ricina, drugiego syna Raniera.
— Zaślubiona...
— Tak, zaślubiona Karolowi Lotaryńskiemu, synowi Ludwika IV-go — powtórzył Dawid. — Teraz uważaj, Mości książę: Brat Lotarjusza był pozbawiony korony, przez Hugona Kapeta.
— Tak, tak — odezwali się razem książę i kardynał.
— Mów dalej — rzekł książę de Guise, — widać jakieś światełko.
— Karol Lotaryński, był spadkobiercą po swoim bracie Lotarjuszu, po wygaśnięciu jego linji, linja Lotaryńska wygasła, zatem wy tylko jesteście spadkobiercami korony francuskiej.
— Proszę — pomyślał Chicot — nie wiedziałem, że to taka zjadliwa gadzina.
— Cóż ty na to, mój bracie?... — zapytali razem kardynał i książę de Mayenne.
— Mówię — odrzekł książę de Guise, — że we Francji jest prawo, zwane Salickiem, które niweczy nasze pretensje.
— Tegom się, Mości książę, spodziewał — zawołał Dawid z zadowoleniem miłości własnej — ale jakiż był pierwszy przykład zastosowania prawa Salickiego?
— Wstąpienie na tron Filipa Valois, z krzywdą Edwarda Angielskiego.
— Kiedy to było?
Książę zaczął szukać w pamięci.
— W roku 1328 — rzekł bez wahania kardynał.
— To jest 341 lat po przywołaniu Hugona Kapeta, 240 lat po wygaśnięciu linji Lotaryńskiej. Zanim prawo Salickie zostało ustanowione, wasza rodzina miała od lat 240 prawo do korony francuskiej. Wszak. wszyscy wiedzą, że żadne prawo wstecz nie obowiązuje.
— Zręcznym jesteś, panie Mikołaju Dawidzie — rzekł książę de Guise, spoglądając na adwokata z rodzajem podziwu, pomieszanego ze wzgardą.
— To bardzo dowcipnie, — zrobił uwagę kardynał.
— To pięknie — rzekł Mayenne.
— To cudowne — odezwała się księżniczka — otóż pochodzę z panującej familji, i nie pójdę zamąż chyba za cesarza niemieckiego.
— Panie — rzekł cicho Chicot — zawsze cię o jedno prosiłem: „Nec nos inducas in tentationem et libera nos ab avocatibus“.
Tylko książę de Guise zastanawiał się.
— I pomyśleć, że podobne wybiegi są dla mnie stosowne, — rzekł. — Pomyśleć, że lud, nim będzie posłusznym, obejrzy genealogję!
— Masz słuszność, Henryku, gdyby szlachetność oblicza tworzyła królów, ty dźwigałbyś dziesięć koron. Lecz ważną jest rzeczą, jak mówi pan Dawid, przeprowadzić proces, który, gdy się powiedzie, nasz herb nie zawstydzi się herbów innych panujących.
— A więc ta genealogja jest dobra — rzekł Henryk de Guise, wzdychając — oto dwieście talarów, których żądał mój brat, de Mayenne, dla ciebie, panie Dawidzie.
— A oto drugie dwieście — dodał kardynał — za nową przysługę, jakiej od ciebie będziemy wymagać.
— Jestem na usługi Waszej eminencji — odrzekł Dawid, iskrzącymi oczyma patrząc na złoto.
— Nie możemy polecić ci, ażebyś sam z tą genealogją udał się do Rzymu po zatwierdzenie, bo nadto jesteś małym, abyś się dostał do Watykanu.
— Niestety!... — mówił Mikołaj Dawid — wielkie mam serce, to prawda, ale niskiego jestem rodu. Gdybym był chociaż szlachcicem!
— Ciszejbyś był, rozbójniku — mruknął Chicot.
— Szkoda — mówił kardynał — zatem to poselstwo musimy poruczyć Piotrowi de Gondy.
— Pozwól bracie — odezwała się księżna — Gondy ma dowcip, to pewna, ale trzeba liczyć na ich dumę, którą nasycić może zarówno Henryk, jak książęta de Guise.
— Ludwiku, nasza siostra ma słuszność, zabrał głos książę Mayenne; równie jak Piotrowi Gondy, możemy zaufać Dawidowi, który nam jest przychylny i z którym w razie zdrady możemy sobie poradzić.
Ta szczerość rzucona w twarz adwokatowi, szczególny wpływ na niego wywarła; z przestrachu zaczął się śmiać konwulsyjnie.
— Mój brat Karol żartuje — rzekł Henryk de Guise do blednącego adwokata — o twojej zaś wierności nikt z nas nie powątpiewa, nie w jednej sprawie dałeś już jej dowody.
— A osobliwie w mojej — pomyślał Chicot, pokazując pięści nieprzyjaciołom.
— Bądź spokojny Karolu i ty Katarzyno, pomyślałem zawczasu o wszystkiem. Piotr de Gondy zawiezie genealogję do Rzymu, ale pomięszaną z innemi papieram i tak, że nie będzie wiedział, co wiezie. Papież zatwierdzi albo odrzuci, a Gondy o niczem wiedzieć nie będzie i powróci do Francji, przywożąc ją potwierdzoną, lub odrzuconą. Ty Mikołaju Dawidzie, wyjedziesz jednocześnie z nim i będziesz go czekał w Chalons, Lyonie, albo Avignonie, stosownie do tego, jak cię zawiadomimy. Tak więc, ty tylko będziesz wiedział o naszych zamiarach i ty sam możesz się szczycić naszem zaufaniem.
Dawid skłonił się.
— Ale pod jakiemi warunkami, to wiesz kochanku — pomruknął Chicot — bądź spokojny, przysięgam ci na zwłoki świętej Genowefy, że stoisz między dwoma szubienicami, z tych zaś najpewniejsza ta, którą ja tobie gotuję.
Trzej bracia podali sobie ręce i uścisnęli siostrę, która im przyniosła habity, pozostawione w zakrystji; następnie, pomógłszy im przywdziać tajemnicze stroje, zapuściła kaptur na oczy i poszła przed nimi aż do drzwi, gdzie czekał furtjan.
Dawid szedł na ostatku, potrząsając woreczkiem z pieniędzmi.
Fuitjan zatrzasnął rygle i powróciwszy do świątyni, zgasił jedyną lampę w chórze; kościół zaległa ciemność, która strachem przejęła Chicota.
Łoskot sandałów oddalającego się mnicha cichł powoli, wreszcie skonał.
Pięć minut, które Chicotowi wydawały się wiekiem, minęły spokojnie.
— Dobrze myślał gaskończyk — teraz zapewne wszystko skończone; odegrano trzy akty i aktorzy się rozeszli... Dosyć komedji, jak na dzisiaj.
I Chicot, który myślał noc przepędzić w kościele, dopóki widział poruszające się groby, teraz lekko otworzył drzwiczki od konfesjonału i wysunął trwożliwie nogę.
Patrząc po wszystkich kątach kościoła, widział gdzieś drabinę przeznaczoną do czyszczenia okien. Pociemku, poszedł do owego kąta, namacał ją i przystawił do jednego z okien.
Przy świetle księżyca poznał, że okno wychodziło na cmentarz skąd było wyjście na ulicę Bordelle.
Otworzył okno, i usiadłszy na murze, silnie i zręcznie przeciągnął drabinę na drugą stronę.
Zszedłszy z okna, ukrył drabinę w żywopłocie cmentarza i przez mur, który nieco naruszył, dostał się na ulicę.
Tu dopiero odetchnął całą piersią.
Poczuwszy świeże powietrze, skierował się ku ulicy Ś-go Jakóba, skąd przybył pod „Róg obfitości“.
Na mocne i śmiałe kołatanie otworzył sam pan Klaudjusz Bonhommet.
Był to człowiek, wiedzący o tem, że każdą przysługę płacić należy i dlatego nie gniewał się, gdy go budzono w nocy.
Poznał zaraz Chicota, chociaż był przebrany.
— A! to ty, panie, witam cię.
Chicot dał mu talara.
— A brat Gorenflot? — zapytał.
Uśmiech rozjaśnił twarz oberżysty, postąpił ku gabinetowi i otworzywszy drzwi, rzekł:
— Patrzaj pan!
Brat Gorenflot chrapał swobodnie w tem samem miejscu, w którem go Chicot zostawił.
— Mój przyjacielu — pomyślał gaskończyk — dziwne rzeczy śnić ci się musiały.