Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom II/Rozdział XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pani de Monsoreau |
Podtytuł | Romans |
Wydawca | E. Wende i S-ka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Zakłady graficzne Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Dame de Monsoreau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zostawiliśmy Chicota przy chrapiącym Gorenflocie; dał znak obrżyście, aby się oddalił, wprzódy mu jednak zalecił, ażeby nie wspominał braciszkowi, że towarzysz jego wychodził o dziesiątej wieczór, a wrócił dopiero o trzeciej rano.
Ponieważ pan Bonhommet zauważył tę ważną okoliczność, że zwykle mnich je i pije, a błazen płaci, poważał wielce błazna, mnicha zaś mało cenił.
Stąd Chicot mógł być pewnm. że oberżysta ust nie otworzy.
Gorenflot chrapał okropnie i mówił przez sen.
— Bracia moi! jaki straszny wiatr, to gnie Boży!
I znów chrapał.
Chicot zaczął przebierać mnicha.
— Brr! brr! a to zimno! Nieszczęście, winne grona nie dojrzeją tego roku.
Chicot przerwał i czekał.
— Bracia, znacie moją gorliwość — niówił mnich — znacie moje przywiązanie do kościoła i do księcia de Guise,.
— A! hultaj!... — rzekł Chicot.
— To moje zdanie — odezwał się Gorenflot, ale to pewna...
— Co pewna?... — zapytał Chicot, podnoszą mnicha aby na niego wdziać suknię.
— To pewna, że człowiek mocniejszy nuz wino; brat Gorenflot walczył z winem, jak Jakób z aniołem i pokonał wino.
Chicot wzniósł ramiona.
Poruszenie to spowodowało, że mnich otworzy jedno oko i ujrzał uśmiech Chicota.
— A! upiór!... — zawołał i zakrył twarz.
— A! pijaczyna! — rzekł Chicot, kończąc wdziewanie habitu.
— Szczęściem — mruczał mnich — zakrystjan zamknął drzwi od chóru i wiatr ustał.
— Śpij, albo nie — mówił Chicot — teraz wszystko jedno.
— Pan wysłuchał modlitwę moją — mruczał mnich — i wiatr z północy, zmienił sę w południowy.
— Amen — zakończył Chicot.
I zwinąwszy obrus i serwety na poduszkę, a nawet podłożywszy pod głowę talerze, usnął.
Biały dzień i chrapliwy głos gospodarza łającego kuchcików ledwie zdołały przebić mgłę snu, jaka otaczała umysł Gorenflota.
Zaledwie zdołał podnieść się i usiąść na ziemi.
Następnie, zaczął patrzeć na porozrzucane nakrycie i na Chicota, który zasłoniwszy twarz rękami, przez pałce widział każde poruszenie mnicha.
Chicot udawał, że chrapie.
— Dzień biały!... — zawołał mnich — do licha widzę, że noc tu spędziłem.
Później, zbierając myśli, mówił:
— A opactwo! o! mój Boże!
I zaczął zawiązywać sznury sukni.
— Szczególne — — śniło mi się, żem umarł i że mnie obwinięto w skrwawioną suknię.
Gorenflot nie ze wszystkiem się mylił, bo przez sen owinął się białym obrusem, który był poplamiony czerwonem winem.
— Szczęście, że to tylko sen — mówi, spoglądając wokoło.
Naraz oczy mnicha spoczęły na Chicocie, który, widząc to, mocniej jeszcze chrapał.
— O! jak to dobrze tak spać — mówił Gorenflot patrząc z podziwem na Chicota, A! czemuż on nie jest w mojem położeniu! I westchnął tak ciężko, że byłby obudził błazna, gdyby ten spał naprawdę.
— Gdybym go obudził, możeby mi poradził.
Chicot począł chrapać jeszcze mocniej.
— Nie — rzekł Gorenflot — to by mu dało wyższość nade mną. Ja i bez niego skłamać potrafię. Lecz jakkolwiek skłamię, trudno kary uniknąć: fraszka kara, ale post o chlebie i wodzie. Gdybym miał przynajmniej cokolwiek pieniędzy.
Słysząc to Chicot, wyjął nabitą kieskę i schował za koszulę na piersiach.
Ostrożność ta była potrzebną, albowiem Gorenflot zbliżył się do przyjaciela szepcąc melancholijnie:
— Gdyby nie spał, nie mógłby mi odmówić tatara; ale że szanuję jego sen,.. muszę wziąć sam.
To mówiąc, ukląkł, schylił się ku Chicotowi i zaczął lekko macać po kieszeniach ubrania.
— Szczególne — rzekł — nic niema w kieszeniach. A! może ma w kapeluszu?
Kiedy mnich szukał kapelusza, Chicot wypróżnił kieskę i pustą wrzucił w jedną z kieszeni płaszcza.
— I w kapeluszu nic niema; to dziwne, bo Chicot, chociaż trefniś, ma rozum i nigdy bez pieniędzy nie wychodzi na miasto. A! stary Gallu — dodał z uśmiechem, — zapomniałem o twojem kraciastem okryciu!
I wsunął rękę, lecz wyciągnął tylko pustą kieskę.
— Jezus!... — wykrzyknął — a bankiet kto zapłaci?
Ta myśl wielkie na mnichu zrobiła wrażenie, bo natychmiast powstał i chociaż ciężkim ale spiesznym krokiem skierował się ku drzwiom, przeszedł kuchnię, nie rzekłszy słowa do gospodarza, i wymknął się na ulicę.
Chicot włożył w kieskę pieniądze, schował ją do kieszeni i oparty na oknie, w które zaglądał promień słońca, zadumany, zapomniał o Gorenflocie.
Brat kwestarz z sakwami na plecach, szedł z bardzo układną minką, którą przechodzący za pobożność wziąć mogli; nie myślał przecież o modlitwie, ale szukał jednego z owych kłamstw, któremi osłania się żołnierz niedbały, a których dostarcza mu mniej lub więcej płodna imaginacja.
Gdy ujrzał zdala bramę klasztorną, wydała mu się więcej jeszcze ponurą, niż zwykle; nadto w progu dostrzegł mnichów, patrzących niespokojnie na wszystkie cztery strony świata.
Ruch, jaki powstał pomiędzy zakonnikami, w chwili gdy go ujrzeli, nabawiał biedaka strachu nadzwyczajnego.
— To o mnie mówią — myślał — czekają na mnie i myślą nad karą, na jaką za niedbalstwo zasłużyłem. Jestem zgubiony!
Nagle dziwna myśl przyszła mu do głowy, chciał uciekać; ale zakonnicy wyszli naprzeciw niego, poddał się zatem przeznaczeniu i postępował dalej.
Nakoniec jeden z zakonników ośmielił się odezwać:
— Biedny bracie!
Cornilot westchnął i wzniósł oczy wgórę.
— Czy wiesz, że przeor czeka na ciebie — mówił drugi.
— Mój Boże — dodał trzeci — rozkazał abyś, gdy powrócisz, natychmiast poszedł do niego.
— Otóż tego się lękałem — rzekł Gorenflot.
I nawpół umarły, wszedł do klasztoru.
— To ty?... — zawołał brat furtjan, — prędzej, wielebny przeor Józef Foulon pytał o ciebie.
I wziąwszy Gorenflota za rękę, ciągnął go do mieszkania przeora.
— A! to ty. — Narobiłeś nam niepokoju!... — rzekł przeor.
— Nadto dobroci mój ojcze — odparł Gorenflot, nie pojmując łagodnego tonu przeora.
— Potem lękałeś się wejść, prawda?...
— Przyznaję, że wejść nie śmiałem — odpowiedział mnich.
— Bracie — za gorąco i nieroztropnie postąpiłeś.
— Pozwól, mój ojcze, usprawiedliwić się.
— Niema potrzeby. Twoja wycieczka....
— Niema potrzeby — pomyślał Gorenflot — tem lepiej, sam nie wiedziałem co mówić.
— Pojmuję doskonale — mówi opat. — Chwila szału i zapału uniosła cię za daleko, zapał jest świętą cnotą i uniesienie również, ale wiesz, że cnoty przesadne są przestępstwem.
— Przebacz, ojcze — rzekł Gorenflot — racz mi powiedzieć, o jakiej wycieczce mówiłeś.
— O twej wycieczce dzisiejszej nocy.
— Poza klasztor?...
— Nie, w klasztorze.
— W klasztorze... ja?...
— Tak ty.
Gorenflot podrapał się w nos nic nie pojmując.
— Jestem dobrym duchownym — mówił przeor — ale twoja śmiałość zatrwożyła mię.
— Moja śmiałość? — więc byłem śmiały?
— Raczej nierozsądny.
— Niestety!... trzeba niekiedy przebaczać mi temperament; poprawię się mój ojcze.
— Tak, ale tymczasem nie mogę być spokojny o nas i o ciebie. Gdyby to jeszcze było między swoimi, to nic.
— Jakto! — więc to było w świecie?...
— Między naszymi byli świeccy, którzy i jednego wyrazu z twojej mowy nie zapomnieli.
— Z mojej mowy?....
— Przyznaję, że była piękna, oklaski mogły cię upoić, zapał ogólny mógł ci zawrócić głowę, lecz kiedy idzie o tak ważną sprawę sam przyznasz, za wiele było powiedziane.
Gorenflot spojrzał na przeora oczyma, w których zajaśniał wyraz podziwienia.
— W naszych czasach — mówił przeor — trzeba umieć wszystko pogodzić. Religijny zapał zaszkodzić ci może w Paryżu, gdzie jest tyle złośliwych. Życzyłbym ci schronić się przed nimi.
— Gdzie? — zapytał Gorenflot, pewny, że czeka go koza.
— Na prowincję.
— Wygnanie!
— Pozostając tutaj możesz doczekać się czegoś gorszego.
— I cóż mi się może przytrafić?...
— Proces kryminalny, zakończony dożywotniem więzieniem, jeżeli nie śmiercią.
Gorenflot zbladł strasznie, nie pojmował jak mógł zasłużyć na więzienie, a tembardziej na śmierć, za nadużycie w trunkach i za nocowanie poza klasztorem.
— Poddając się chwilowemu wygnaniu, nie tylko unikniesz niebezpieczeństwa, ale nadto rozwiniesz skrzydła na prowincji; to co mówiłeś, niebezpiecznem jest pod bokiem króla; lecz na prowincji jest łatwem do wykonania. Wyjeżdżaj jak najprędzej, bo może być zapóźno, a kto wie, czy łucznicy nie otrzymali już rozkazu uwięzienia cię.
— Co, wielebny ojcze?... — wyjąkał mnich trwożnie, albowiem nie pojmując, o co chodzi, nie mógł zważyć wielkości swej winy — łucznicy!... i cóż ja uczyniłem łucznikom?
— Ty z nimi nie miałeś do czynienia, ale oni mogą mieć z tobą...
Alboż mnie oskarżono?
— Ale cię mogą oskarżyć. Wyjeżdżaj, wyjeżdżaj bracie!...
— Wyjechać? Łatwo to mówić, ale z czego będę żył?
— Nic łatwiejszego. Jesteś kwestarzem zakonu. Z kwesty żywiłeś dawniej innych, teraz karm siebie. Bądź spokojny; system jaki rozwinąłeś, zyska na prowincji wielu stronników, i jestem pewny, że na niczem ci zbywać nie będzie. Ale oddal się prędzej i nie wracaj, aż cię uprzedzimy, że możesz być bezpieczny.
Przeor czule uścisnąwszy brata Gorenflot, popchnął go zlekka, ale tak, że wyleciał za drzwi jego celi.
Tam czekało brata Gorenflot całe zgromadzenie.
Zaledwie się ukazał, wszyscy poskoczyli ku niemu, pragnąc dotknąć chociaż kraju szaty jego.
— Żegnam cię!... — rzekł jeden z zakonników, czule go przyciskając do serca — kochaj mię i nie zapominaj w twoich modlitwach.
— Ba! otóż masz! — odrzekł Gorenflot.
— Bądź zdrów!... — mówił inny ściskając mu rękę — bądź zdrów, szermierzu za wiarę; Godfryd de Bouillon byłby niczem przy tobie.
— Bądź zdrów! — rzekł trzeci, całując koniec jego ogórków — zaślepienie jest jeszcze między nami, ale niebawem rozjaśnią się ciemności.
Wśród uniesień i pochwał, wyniesiono Gorenflota za bramę klasztorną, którą natychmiast za nim zamknięto.
Patrzył na nią z wyrazem trudnym do opisania, wkońcu, tyłem postępując, wychodził z Paryża, jak by anioł mściciel pokazał mu miecz gorejący.
Jedno tylko zdanie wymknęło mu się z ust:
— Powarjowali, czy co?... A jeżeli nie oni, to chyba ja!