Pani de Monsoreau (Dumas, 1926)/Tom III/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Pani de Monsoreau
Podtytuł Romans
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Zakłady graficzne Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Dame de Monsoreau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział X.
KASTOR I POLLUX

Zatrzymując brata, król pożegnał ulubieńców.
Książę Andegaweński, przez cały przeciąg czasu, udając obojętnego dla wszystkich, z ufnością przyjął zaproszenie Henryka.
— Mój bracie — rzekł Henryk, przekonawszy się wprzódy, że oprócz Chicota nikogo niema w pokoju — czy wiesz, jak jestem szczęśliwym monarchą?
— Najjaśniejszy panie — odparł książę — jeśli w rzeczy samej jesteś szczęśliwym, jest to nagroda niebios.
Henryk spojrzał na brata.
— O!... bardzo szczęśliwy — rzekł — bo jeżeli sam nie mam wielkich myśli, zato wszyscy mię otaczający w nie obfitują. Alboż to nie szczęście mieć podobnego kuzyna jak książę de Guise?
Książę skłonił się na znak potwierdzenia.
Chicot otworzył oko, jakby dla słyszenia potrzebował patrzeć i jakby dla lepszego pojęcia, koniecznem mu było widzieć twarz króla.
— W rzeczy samej — mówił Henryk — połączyć pod jeden sztandar cały naród, z państwa zrobić kościól, uzbroić Francję od Calais aż do Langwedocji, od Brotanji aż do Burgundji, tak, abym na zawołanie miał wojsko przeciw Anglikom, Hiszpanom i Flamandczykom, — to myśl, przyznam ci się, olbrzymia.
— Czy nie jesteś zadowolony, Najjaśniejszy panie — mówił książę Andegaweński, — że brat twój wspomaga zamiary księcia de Guise, twojego sprzymierzeńca?
— Owszem, pragnąłbym też, jak najgodniej wynagrodzić autora owych wielkich pomysłów.
Chicot otworzył obadwa oczy, ale zamknął je zaraz; dostrzegł bowiem na twarzy króla jeden z owych tajemniczych uśmiechów, które on znał najlepiej.
— Tak — mówił król — powtarzam, podobny pomysł godzien nagrody i udzielić jej nie zaniedbam; mój Franciszku, czy w rzeczy samej książę Guise jest jego ojcom? albo raczej, czy i on przyśpieszył go?
Książę Andegaweński potwierdził.
— Tem lepiej — odparł król. — Mówiłem, że jestem bardzo szczęśliwym monarchą. Pytałem cię mój Franciszku, — mówił król poufale, kładąc rękę na ramieniu brata, — czy w rzeczy samej księciu Guise winienem być wdzięczny za ten prześliczny pomysł?
— Nie, Najjaśniejszy panie; kardynał Lotaryński zrobił go jeszcze przed dwudziestu laty, ale mu dzień świętego Bartłomieja przeszkodził, albo raczej zawiesił jego wykonanie.
— A! jaka szkoda, że kardynał Lotaryński już umarł!... — zawołał Henryk — byłbym go zrobił Papieżem po śmierci Grzegorza XIII, ale to nic nie zaszkodzi, — mówił król z dobroczynnością, którą wybornie udawał, — że jego synowiec myśl sobie przywłaszczył i chce z niej zbierać owoce. To źle, iż go nie mogę zrobić papieżem, ale go... no Franciszku, czem że on jeszcze nie był?
— Najjaśniejszy panie odpowiedział Franciszek, zupełnie złudzony słowami brata — za wiele cenisz zasługi twego kuzyna; myśl otrzymał tylko w spadku, a jak ci mówiłem, to ktoś inny myśl tę wyrobił.
— Jego brat kardynał, nieprawdaż!
— Tak, i on nad nią pracował, ale nie on zupełnie...
To może Mayenne?
— To dla niego za wielki zaszczyt.
— Prawda, to myśl nie dla rzeźnika. Ale komuż mam być wdzięczny za ową silną pomoc w pracy księcia de Guise?
— Mnie, Najjaśniejszy panie — odrzekł książę.
— Tobie!... — zawołał Henryk z najwyższem podziwieniem.
Chicot otworzył oko.
Książę ukłonił się.
— Jakto!... — rzekł Henryk — kiedy wszyscy byli przeciwko mnie, kaznodzieje gromiąc moje błędy, poeci wyśmiewając nawyknienia, politycy uchybienia w rządzie; kiedy przyjaciele śmieli się z mojego niedołęstwa, kiedy chudłem bezustannie i włosy mi coraz bardziej siwiały, tobie przyszła myśl zbawienna Franciszku? Tyś czuwał nade mną, tyś myślał o mnie, a ja niewdzięczny!...
Henryk rozczulony aż do łez, rzucił się w objęcia brata.
Chicot otworzył obadwa oczy.
— Ale jaka to myśl!... — mówił Henryk. — Nie mogąc nałożyć podatków, ani zaciągnąć wojsk, nie mogąc nawet spać i chodzić, aby się zemnie nie śmiano, książę Guise, albo rączej ty bracie, dajesz mi wojsko, pieniądze i spokój. Teraz tylko, aby ten spoczynek był trwały, całemu tomu poruszeniu potrzeba naczelnika.
Tym naczelnikiem, jak pojmujesz Franciszku, żaden z moich ulubieńców być nie może, bo żaden nie ma ani głowy, ani wielkiego majątku. Quelus jest zuch, ale na nieszczęście, tylko miłostki mu w głowie. Maugiron nieustraszony, ale tylko myśli o strojach; Schomberg jest śmiały, ale słaba głowa, to muszą przyznać i najlepsi jego przyjaciele. D’Epernon jest rozsądny, ale hipokryta i nie mógłby się jemu nawet na chwilę powierzyć, chociaż udaję, że go lubię.
Dlatego, ilekroć mogę mówić szczerze, jak naprzykład w tej chwili, dopiero mi się zdaje, że żyję.
Chicot zamknął obadwa oczy.
— A więc jestem tego zdania — odezwał się Henryk po chwili przestanku — że księciu Guise należy oddać wykonanie.
— Mój bracie — rzekł Franciszek — do Guise i tak jest potężny.
— Zapewne; ale jego potęga jest moją siłą.
— Książę Guise włada wojskiem i mieszczaństwem, kardynał rządzi kościołem, a Mayenne jest tylko narzędziem w rękach braci; nadto siły w jednymi domu.
Prawda, nie pomyślałem o tom, Franciszku.
— Gdyby jeszcze książęta de Guise byli francuskimi książętami, mogliby mieć interes zwiększenia potęgi Francji.
Franciszku, dotknąłeś rany!... nie wiedziałem, że jesteś tak wielkimi politykiem, Otóż dlaczego chudnę i dlaczego mi włosy siwieją. Wiem ja dobrze co to jest wyniesienie domu Lotaryńskiego obok naszego!
Niema jednego dnia, mój Franciszku, aby który z Guisów, to książę, to kardynał, to Mayenne, to wszyscy razem, rozmaitymi środkami nie rwali po kawałku mojej władzy: a biedak, słaby i niedołężny, muszę na wszystko patrzeć spokojnie. A! Franciszku, gdybyśmy byli wcześniej się porozumieli gdybym dawniej, jak teraz, mógł czytać w twojem sercu, byłbym lepiej się mógł opierać. Teraz może zapóźno...
— Dlaczego?
— Bo to byłoby walką, a mnie wszelka walka utrudza, jego więc zamianuję naczelnikiem Ligi.
— Źle uczynisz, mój bracie.
— A kogóż mam zamianować? kto przyjmie godność tak niebezpieczną. Prócz tego czyż to nie było jego myślą?
— Zamianuj człowieka, który oparty na twojej potędze, nie będzie się lękał książąt Lotaryńskich.
— Mój bracie, nie znam nikogo, ktoby odpowiadał twoimi warunkom.
— Spojrzyj wkoło siebie, Najjaśniejszy pnie.
— Około siebie? oprócz ciebie i Chicota nikogo widzę.
— Ha! ha! — mówił Chicot — czy mnie nie zrobią figla?
I zamknął znowu oczy.
— I cóż, nic się nie domyślasz, mój bracie? — zapytał książę.
Henryk spojrzał a księcia Andegaweńskiego, jakby mu zasłona z oczów spadła.
— Czego mam się domyślać? — zapytał.
Franciszek kiwnął głową.
— Aie nie — rzekł Henryk — ty na to nie pozwolisz Franciszku. Walka jest ciężką i nie podołasz uporządkowaniu mieszczaństwa.
Franciszku, to niemożebne, abyś się podjął czegoś podobnego, abyś gonił gawronów po uliczch i stawał na czele ludzi, mających rondle na głowach, zamiast kaszkietów! Na honor, mój drogi, to niepodobna.
— Dla siebie, zapewne, nicbym podobnego nie uczynił, ale dla ciebie, mój bracie.
— Kochany braciszek! — rzekł Henryk obcierając łzę, której nie było.
— Zatem nie chcesz — mówił książę — abym się podjął dzieła, które zamierzasz powierzyć panu de Guise?
— Ja nie chcę! — zawołał Henryk. — Na Boga! jabym miał nie chcieć!... Alboż i ty o tem nie myślałeś, alboż i ty nie pracowałeś dla mego dobra? Prócz tego, to co powiedziałeś, jest wyborne. Prawda, ja nie jestem wielkim człowiekiem, ale wielkie umysły mię otaczają.
— Wasza królewska mość żartuje.
— Boże uchowaj! rzecz zanadto jest poważna. Mówię, co myślę, Franciszku, ty mię wyprowadzisz z wielkiego kłopotu. Ciebie mianuję maczelnikiem. Ligi.
Franciszek podskoczył z radości.
Gdybyś mię Wasza królewska mość godnym sądził zaufania...
— Zaufania! mój Framciszku!... od chwili jak wiem o Lidze, komuż mogę bardziej zaufać? Czy ja się mam Ligi obawiać, mój drogi?
— O! Najjaśniejszy panie,
— Jakże jestem nieroztropny! — mówił Henryk — jak tylko ty będziesz naczelnikiem, nie będzie dla mnie niebezpieczeństwa.
— Prawda, Najjaśniejszy panie — o książę z maiwnością, rówmie udaną, ja król zawsze jest królem.
Chicot otworzył oko.
— Mój Boże! — rzekł Henryk — i mnie chodzi myśl.
— Jaka myśl? — zapytał książę już niespokojny, wątpiąc aby tak wielkie szczęście go spotkało.
— A nasz kuzyn Guise, który spodziewajł się być naczelnikiem?
— Naczelnikiem, Najjaśniejszy panie?
— Franciszku, mnie się zdaje, że on o tem mysłi.
— Ale skoro twoją wolę objawiasz, ustąpi.
— Albo uda, że ustępuje. Mówiłem, strzeż się pana de Guise. Teraz powiem ci więcej, Guise ma długie ręce i sięgnie niemi do Hiszpanji i Anglji, do Don Juana Austrjackiego i Elżbiety. Bourbon krótszą miał rękę a wyrządził krrzywdę naszemu dziadowi Framciszkowi I-mu.
— Ale — rzekł Franciszek — jeżeli Wasza królewska mość znajdujesz niebezpiecznym pana de Guise, powierzając mi władzę nad Ligą, postawisz go pomiędzy mną a sobą i gdy cokolwiek przedsięweźmie, możesz mu wytoczyć proces.
Chicot drugie oko otworzył.
— Proces! proces! — powtórzył Henryk — to dobre dla Ludwika XI-go, który był silnym i bogatym. Ja nie mam tyle pieniędzy, abym zakupił dosyć aksamitu czarnego...
Po chwili milezenia, król się odezwał.
— Mój Franciszku, trzeba ostrożnie postępować; nie chcę wojen domowych i kłótni pomiędzy poddanymi. Wszak wiesz, że jestem synem Henryka Walecznego i mądrej Katarzyny. Otóż myślę przywołać księcia Guise i wszystko zgodnie ukończyć.
— Bądź o to spokojny, mój bracie — mówił książę Andegaweński — lękasz się napróżno, ja wszystko biorę na siebie.
— Pójdziesz więc do niego! O!... mój bracia, to dla niego wielki zaszczyt.
— Bynajmniej, nie pójdę do niego, bo on mnie czeka.
— Gdzie!...
— U mnie.
— U ciebie! słyszałem jak go żegnano, gdy ode mnie wychodził.
— Tak; lecz wyszedłszy bramą, furtką powrócił.
— Mój bracie — rzekł Henryk — jakże ci wdzięczny jestem. Idź, idź, mój Franusiu.
Książę ujął rękę brata, i skłonił się, aby ją pocałować.
— Co robisz, Franciszku! tu, tu, do mojego serca, to miejsce dla ciebie.
Obadwaj bracia uściskali się po kilkakroć; książę Andegaweński uwolniony z objęć, wyszedł z pokoju, przebiegł galerję i udał się do swoich apartamentów.
Król widząc, że brat jego odszedł, zgrzytnął zębami ze złości, wybiegł na korytarz prowadzący do pokojów Małgorzaty Nawarskiej, które zajmował książę Andegaweński i nadstawił ucha do pewnego rodzaju bębna, za pomocą którego można było słyszeć rozmowę, choćby najciszej prowadzoną. Było to coś podobnego do urządzeń Denysa, podsłuchującego więźniów.
— Do licha! — rzekł Chicot, roztwierając obadwa oczy i siadając na lwiej skórze — jakie to czułe familijne rozmowy!... Zdawało mi się, że jestem w Olimpie i widzę Kastora z Poluxem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.