Panicz (Mniszkówna, 1926)/Część I/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Panicz
Podtytuł Powieść
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Wydanie szóste
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Ludwika Kapeli w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Oczekiwany dzień nadszedł. Od wschodu słońca tłumy płynęły do Okorowa, barwne gromady kobiet, czarnych i siwych kapot męskich, białych sukien dziewcząt. Wszystkie drogi, ścieżki zapełniła ciżba ludzka, nawet miedzami wśród pól wiły się ruchome sznury idących. Okorów grał kolorami tęczy. Na obu kościołach powiewały chorągwie, łopot ich radował serca ludzkie, jako pierwszy sygnał rozpoczętej uroczystości. Plebanja i opłotki wiejskie mieniły się różnobarwnemi chorągiewkami. Gromady ludzkie poubierane świątecznie zalegały ściśle plac przed nowym kościołem, gdzie wielka brama w kształcie wyniosłego łuku, tryumfalnie wznosiła czoło. Na szczycie widniał napis „Witaj pasterzu i błogosław nam“, nad nim zaś powiewała istna fala chorągwi. Bramę zdobiły wieńce z dębowych liści i świerków, obfite pęki zbóż rozmaitych tworzyły piękną mozaikę na tle zielonem. Szeroki wieniec wrzosów otaczał wjazdowy łuk bujną rozkwitłą ramą, niby z fijoletowego pluszu. Nie było pstrokacizny i kwiatów, tylko rozwiana u góry tęcza chorągwi, jakby spadła z nieba, ciemno zielone warkocze liści i pęki pszenicy, niby złote guzy, srebrne kity żyta i trzęsienia płowych owsów. Łuk tryumfalny widny z daleka, zdawał się być kolumną wznowionej nadziei, wołał lud pod swe ramiona.
— Chodźcie radować się, bijcie dzwony a głośno!
Ale dzwony miały jeszcze ciche serca. Z wieży kilka par oczu biegło na daleką drogę, gdy zobaczą na niej orszak, uderzą w spiż.
Po obu stronach bramy wzdłuż drogi, stały szeregi białych dziewcząt ze sztandarami zdobnemi w szarfy, które niosły znów inne dziewczyny. Małe dziewczątka w bieli trzymały wieńce, lub gałązki sztucznych lilji. A za tą śnieżną wstęgą, tłum gęsty, zbity ciasno, już upojony.
Powozy obywatelskie wysadzały przed tryumfalną bramą panie i panów. Byli już Turscy z Worczyna, Tulicka, Korzyccy i Brewiczowie. Ryszard Denhoff we fraku, z komitetowym znaczkiem na klapie, krzątał się energicznie, pilnując porządku. Turski jak posąg, wyglądał na polityka, rozmawiał cicho z księżmi w strojach pontyfikalnych. W gronie zaś pań trzęsła się na cienkich nóżkach dziewięcioletnia Jadzia Brewiczówna, cała w muślinach, która miała witać biskupa wierszem w imieniu dzieci z danej okolicy. Egzaminowały ją panie dodając otuchy.
Stary Korzycki z żoną, córkami i zięciem stał trochę dalej, trzymając się dyplomatycznie w środku, pomiędzy obywatelstwem: i małą grupą osób z arystokracji. Zyzował uprzejmie na kołko szlacheckie, bokiem zaś posuwał się bliżej hrabstwu Korskich z Ciągini i Tulickiej ze swymi gośćmi.
Panie Korzyckie okazywały mniej natchnienia do magnaterji, może z powodu, że przedstawiała się ona surowiej. Były tam postacie paru starców, ociążałe staruszki, kilka zaś młod szych osób na tem archaicznem tle zaciemniało się z konieczności, nie zachęcając. Większe wrażenie robiło towarzystwo średniego ziemiaństwa. Zebrane w nim grono pań i panów, zupełnie poprawnych, często wytwornych, pociągało wesołą swobodą ludzi stojących szczerze na swej ziemi. Tylko Gutek Korzycki manewrował tak, że okrągłą jego figurę widziano częściej w hrabiowskich szrankach. Wirował wśród nich holendrując umiejętnie na łyżwach zdawkowych frazesów. Z rozczuleniem całował ręce podawane mu z grzeczną obojętnością... Ofiarował się nawet torować drogę staremu Korskiemu, który miał pierwszy witać Ekscelencję.
Irene Turską otaczał wieniec młodziutkich panienek rozbawionych i nastrojonych. Pomiędzy niemi Osinowski i Tofek, ten, tak jak Ziula, z kodakiem w ręku, co chwila wybiegał na drogę czatując na banderję, Ziula sprzeczała się z nim o pierwszeństwo zdjęcia, lecz stary Turski przeciął ich zamiary krótką uwagą.
— Mam nadzieję, że pochowacie te skrzynki? Ira, uważaj!
Wyrok został wydany.
Poskromiony Teoś odwrócił się gwałtownie do Ziuli, z zadowolonym szeptem.
— Acha! Widzi pani? Nie można.
— To przez pana, poco pan wyskakiwał na drogę?
— A pani to pewno nie patzała! Wodę wazyć, woda będzie!
— Cicho! — zgromiła ich pani Turska.
Denhoff pocieszył młodą parę, obiecując im dużo zdjęć ingresowych, które wykona pan Wroński..
Nagle zadrżało powietrze. Jęknęły dzwony i odrazu rozszalały się burzą tonów donośnych, porywających wichrem ekstazy. Jakby zarzewie ognia rzucił kto w tłumy. Zakotłowało się. Morze ludzkich głów parło do drogi, tłok zmącił szeregi bractw i białych dziewcząt.
— Jadą, jadą! — buchnęły podniecone krzyki.
Denhoff i Perzyński wybiegli na drogę.
— Wolno tam, stać na miejscach! wołał Ryszard wznosząc rękę z kapeluszem, sam rozgorączkowany. Na wszystkich twarzach wykwitły rumieńce, nerwy zadygotały. Szalony prąd z żył uderzył do serca, zapał rósł a dzwony grzmiących dźwięków, rozkolebały się ponad tłumem hucznie, jakby natchnione uroczyście. Hej dzwony, nieście głos!
Nie widać jeszcze banderji, ale tętent ziemia już oddaje. Zaraz ukażą się. Baczność!
Oczy wszystkich utkwione na zakręcie drogi, chcą wzrokiem przebić chaty wiejskie świecące różowo w zachodzie słońca.
Tam, oni już są, bo tętent rośnie. Już go i dzwony nie głuszą. O! jaki tętent! Czy husarja tu wali?!...
— Jadą! Jadą! — zawył tłum.
Wypadli z zakrętu drogi, pędzą jak huragan! Jaka moc!
Mnóstwo nóg w chybkim biegu, końskie chrapy rozdarte, a nad niemi barwy granatowe z żółtem. Rój chorągiewek na wysokich proporcach. Miga się złoto barw. Słońce zachodząc rzuca swe pochodnie ogniste, roziskrza rozwiniętego już w potężne dzwona węża banderji. Burza nadlatuje, grzmot kopyt zlewa się z okrzykiem tysięcy piersi.
— Worczyńska naprzód! Wiwat! Wiwat!
A oni gnają, już są tuż, tuż...
Jeszcze chwila i wpadają szeregami pomiędzy tłum.
— Witajcie bracia! Czołem! Czołem! — huknął pan Wojciech najgrubszym basem.
Paszowski w czamarze granatowej z żółtem szamerowaniem, stoi w strzemionach, kłania się rogatywką z czaplem piórem, na prawo i lewo i woła jak przez tubę.
— Mości państwo wiwat! Niech żyje ekscelencja!
— Wiwat Paszowski! — odpowiada tłum.
Huczą kopyta końskie, aż ziemia jęczy, szum niezmierny przed i za nimi. Widać trzepocących się moc chorągiewek jaskrawo żółtych, jak pęd płomieni.
Przelecieli.
— Turów, Turów wali!
— Maryś — krzyknęła Ira w zapale.
Młody Turski na białym koniu, w ułańskiej kurcie i karmazynowej opończy, zerwał z głowy batorówkę z białym barankiem i powiewa nią wołając.
— Jesteśmy już, Wiwat!
— Maryś! Maryś!
— Młody pan z Turowa!
— Turski, patrzcie! — brzmią dokoła podniecone wołania. Wiewają chustki pań.
Stary ojciec Marysia rozpromienił się na widok swego jedynaka, jak młodzieniec. Duma strzeliła mu z oczu i uczuł w sobie potężny poryw miłości dla świetnego syna. Zapał patrjotyczny udzielił się i jemu. Ale w tem zobaczył przed sobą wdzięczną postać panny Korzyckiej i... zmatowiał.
Maryla wpatrzona była w pędzącego ułana jakoś dziwnie jasna, cicha, oczarowana. A oni właśnie dobiegli do bramy. Entuzjazm rósł.
— Brawo Turski! wołał Ryszard ogniście.
— Denhoff na koń! Do szeregu! — odpowiedział Maryś.
Banderzyści wpadli w bramę czwórkami. Idą aż powietrze drży. Rosną serca patrzących, bo to sama młodzież junacka, silna, niby las młodych dębów. Nad nimi wichura karmazynowych płatków; świecą w zachodzie jaskrawą purpurą.
Zapał dosięga szczytu.
Przelecieli.
Irena była jak w ukropie, ale musiała jeszcze powstrzymywać kuzynki, bo aż skakały machając chustkami.
Teraz banderja z Zapędów. Prowadzi Miecio Korzycki, chłopak jak promień zorzy. Jadąc salutuje zebranym masom ludu. Za nim trzepocą się malinowe sztandarzyki, niby ptaki z wyraju.
Znowu tętent huczący. Sadzi oddział wspaniały jak gwardja. Pyszne konie w rynsztunkach średniowiecznych, brzęczących zwycięzko. Dźwięk i chrzęst płynie od nich, niby huk morskich fal. Ciężko idą.
Jeźdźcy wszystko chłopy na schwał, przybrani po husarsku. Wiewają kierezje, pozłociste kity, sterczą pióra. Nad nimi las proporczyków z rozwianą wichurą krwawych sztandarków. Miga się. czerwień! Przed frontem Wroński o sumiastym wąsie, strojny w lamparcią skórę na plecach grzmi na cudnym arabie aż warczą kopyta. Nowy entuzjazm.
Wiwat wodzewska! Wiwat Denhoff — wołają z tłumu.
— Hej! — moje zuchy! Naprzód! Dalej wiara! Marsz, marsz! ryczy Denhoff jak opętany.
— Brawo! Brawo Denhoff! Brawo wodzewska!
Przelecieli.
Potem okorowska, Konstanty Leśniewski na przodzie, barwy białe z niebieskim.
Leśniewski wygląda jak Bartosz Głowacki z powierzchowności na koniu wcale dziarskiej, tylko uśmiecha się nazbyt tryumfalnie. To psuje efekt. Lepsze byłoby szczere przyznawanie się całą postacią do „parobecek ci ja“.
Ale z tłumu pań rozległ się nagle zachwycony głos.
— Kocio! Kociutek! Widzicie panie mego Kociutka? Brawo! Brawo!
To matka Leśniewskiego okazywała swój zapał macierzyński.
Rozbłysły na twarzach uśmieszki.
Jeszcze jedna banderja. Pędzą ostro. Barwy pomarańczowe. To z Chodzynia. Perzyński wyszedł naprzeciw nich. Okrzyk tłumu powtarza się.
Przelecieli.
— Ale co to jest? nowy hufiec nadlatuje, jakby na sokolich skrzydłach. Fala zielonych sztandarów, pióra białe na czapkach.
— Ale co to jest? Skąd? Czyja? brzmią pytania.
Huragan koni i ludzi wpada w zaciekawione szeregi. Prowadzi młodzieniec nikomu nieznany, przystojny czarniawy.
— Kto to jest? Pewno banderja z innej parafji?
— Hej szeregi płyną!
Przebiegli! A twarze obecnych spoważniały. Ukazało się kryte lando zaprzężone w szóstkę siwoszów z forysiami. Cisza zapanowała głucha, jak w lesie po przelocie letniej burzy. Tylko dzwony huczały. Oczy wszystkich spoczęły na powozie. Gdy dojrzano w nim fijolety biskupa gruchnął potężny okrzyk pełen radości i serdecznej nuty.
Lando stanęło. Stary hrabia Korski zgarbiony, z białą głową, ciężko posunął się na spotkanie. Za nim ruszył Turski, który dął się uprosić do tej roli. Ale najpierw witali księża, poczem wręczono Ekscelencji pięknie rzeźbioną tacę z chlebem i solą dar parafjan. Minął kwadrans nieledwie, zanim ucichły głosy męskie witających, przedźwięczał cichy głosik Jadzi Brewiczówny, i przytłumiony organ dziękczynnej mowy biskupa. Wówczas cała procesja ruszyła poważnie do starego kościoła. Płynął nad tłumem baldachim, i różnokolorowe, uroczyste sztandary. Biskupa prowadził p. Brewicz i jeden z gospodarzy wiejskich, najbardziej poważany. Ze śpiewami, z echem dzwonów płynął potop ludzki do ciasnych ścian szarej świątyńki. A niosła go wiara i zapał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.