Panna do towarzystwa/Część druga/L

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Panna do towarzystwa
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Demoiselle de compagnie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.

Gilbert i Raul przeszli aleję starając się, aby kroków ich na piasku nie było można dosłyszeć.
Raul otworzył drzwi od pawilonu i przepuściwszy naprzód doktora, zamknął je na klucz za sobą.
Dwaj ludzie znajdowali się w ciemnościach.
Genowefa posłyszała kroki.
— Kto tam?.. zapytała głosem wzruszonym.
— Ja... Raul, — odpowiedział miody człowiek.
W tej samej chwili zapalił woskową zapałkę, której światłem kierując się, wszedł na schody.
Doktór wziął ze stołu flaszkę, zawierającą resztę mikstury zapisanej przez doktora z Bry-sur-Marne, i poszedł za Raulem.
Wszedłszy na górę Raul popchnął drzwi przymknięte, wszedł pierwszy do pokoju chorej, i szybko zakręcił klucz w zamku u drzwi wychodzących na oszklony korytarz.
Genowefa wpatrzone miała oczy w człowieka o białych włosach towarzyszącego panu de Challins.
Doktór zanim nawet spojrzał na młodą dziewczynę zbliżył się do światła, i zbadał zawartość flaszki, którą przyniósł z dołu, otworzył ją, nalał dwie krople sobie na dłoń i dotknął językiem.
— Nie omyliłem się, wyszeptał, to właśnie dygitalina.
Zakorkował napowrót flaszkę i zbliżył się do łóżka.
Na stoliku przy łóżku znajdowała się filiżanka, z której Genowefa przed chwilą piła.
Na dnie tej filiżanki znajdowało się kilka kropel mleka.
— Czy to reszta twojej mikstury, moje dziecię? zapytał Gilbert, któremu serce strasznie się ściskało.
— Tak panie — odpowiedziała Genowefa, bardzo zadziwiona i zaintrygowana, sposobem znajdowania się tego nieznajomego.
Gilbert umoczył palec w reszcie mleka, i palec potem przyłożył sobie na język.
Zbladł strasznie, lecz zaraz potem twarz jego zapałała od gniewu.
Usta otworzył, chciał coś powiedzieć.
Nagle Genowefa wydała głuchy krzyk, i schwyciła się za piersi obiema rękami.
— Ah! jak ja cierpię... wyjąknęła... rozpalone żelazo tu mam.
Doktór natychmiast odzyskał zimną krew, i wyjmując z kieszeni jedną z dwóch flaszek, które wziął z sobą z laboratoryum w Morfontaine, otworzył ją i rzekł Genowefie:
— Odwagi, moje dziecię... Musisz istotnie okrótnie cierpieć, ale cierpienia te zaraz ustaną. — Wypij jeden łyk tego.
I włożył w usta Genowefy otwór flaszki.
Młode dziewczę wypiło z chciwością.
Gilbert położył na poduszce bladą głowę, którą uniósł na chwilę.
Wtedy dopiero poraz pierwszy przyjrzał się wychudłej twarzy biednej męczennicy; dreszcz wstrząsnął jego ciałem; dwie grube łzy stoczyły się po policzkach.
— Żyjący portret Joanny, mówił zbyt cichym głosem, aby go można usłyszeć.
Raul widział łzy doktora.
Oszalały z przerażenia, schwycił go za rękę, i zbliżając usta do jego ucha zapytał:
— Płaczesz!.. więc ona jest zgubiona? Gilbert podniósł głowę, otarł oczy i odpowiedział:
— Uratuję ją.
— Czy na prawdę?
— Tak, jeżeli nauka nie jest próżnem słowem. Konwulsye, które rzucały ciałem Genowefy przed chwilą, ustały w zupełności.
Twarz młodej dziewczyny wyrażała spokój.
— Co teraz uczuwasz moje dziecko? zapytał doktór Gilbert.
— Czuję niewysłowioną ulgę... odrzekła chora. Ogień który mnie palił, zagasł. Zdaje mi się, że serce nie bije mi już tak mocno, i bicie to nie jest już tak bolesne.
— Jest to rozpoczynające się uzdrowienie.
— Więc mnie pan wyleczysz?
— Teraz odpowiadam za twoje życie.
Genowefa słabo się uśmiechnęła i wyciągnęła rękę, którą Gilbert schwycił i uścisnąwszy tę rękę prawie przezroczystą, palącą od gorączki, w swoich drżących dłoniach, uczuł w całem swojem jestestwie jakby uderzenie stosu elektrycznego.
— Musimy się śpieszyć, rzekł opanowując wzruszenie, jakkolwiek ono było gwałtowne. — Potrzebuję zadać ci kilka pytań, odpowiesz, nieprawdaż?
— Odpowiem panu jak najchętniej.
— Nazywaj mnie swoim przyjacielem, moje dziecię, proszę cię o to.
— Dobrze mój przyjacielu.
Słysząc te słowa: mój przyjacielu, radość nie do wysłowienia ogarnęła serce Gilberta.
— Od jak dawnego czasu, doświadczasz tych bolesnych palpitacyi?
— Od dziesięciu albo dwunastu dni.
— A tę miksturę, rzekł, wskazując na flaszeczkę przyniesioną z dołu, od jak dawna zadają ci?
— Od ośmiu dni.
— Ile dają ci na dzień łyżeczek?
— Z początku dawano mi jedną, teraz dwie.
— Dwie odkąd?
— Od trzech dni.
Gilbert w myśli uczynił szybki obrachunek.
— To co przyjęła, wystarczyłoby na zabicie jej dwa razy, rzekł do siebie. — Cierpieć będzie długo z przerwami, ale ocalę ją.
Potem rzekł głośno:
— Dobrze więc, moje dziecko, to wszystko czego się chciałem dowiedzieć o twojej chorobie.
— I sądzisz pan zawsze, że wyzdrowieję? zapytała Genowefa.
— Więcej aniżeli kiedykolwiek, a raczej jestem tego pewny.
— I cóż mam robić?
— Słuchać moich poleceń.
— Słuchać ich będę, przyrzekam.
— Jutro wieczór przyniosą ci zapewne znowu miksturę... Wypijesz ją jak zwykle, ale jak tylko znajdziesz się sama, weźmiesz jeden łyk tego lekarstwa, które ci przed chwilą dawałem. O to flaszeczka... Miej ją zawsze blisko siebie w takiem miejscu, żeby nikt jej nie mógł spostrzedz.
Genowefa wzięła flaszkę i włożyła ją pod po duszkę.
— Tu jej nikt nie zobaczy.
— Jeszcze jedna rzecz... mówił dalej Gilbert, powiedz mi szczerze, czy masz wielkie zaufanie do pani de Garennes?
— O! tak, mój przyjacielu! zawołało dziewczę z wyrazem głębokiego przekonania. Ona jest tak dobra, tak pełna czułości dla mnie, okazuje mi to swoją nieustanną pieczołowitością.
— A jej syn Filip, co o nim myślisz?
— Od czasu jak mu dałam do zrozumienia, że nie życzę aby się mną zajmował, nie mogę jak tylko go pochwalić.
— Więc Filip de Garennes mówił ci o miłości?
Młode dziewczę zarumieniło się.
— Tak, mój przyjacielu, odpowiedziała, ale je go starania nie miały w sobie nic złego. — Chciał mnie zaślubić.
Gilbert rzucił okiem na pana de Challins, który pozostał milczący.
Genowefa mówiła dalej:
— Pani de Garennes, dała mi wielki dowód szacunku, nie sprzeciwiając zamiarom syna.
— Czyż pochwalała je.
— Tak, a nawet usiłowała zwalczyć mój opór...
— Któż cię umieścił w charakterze panny do towarzystwa u baronowej?
— Mój brat.
— Jak się twój brat nazywa?
— Julian Vendame.
— Julian Vendame!! powtórzył doktór Gilbert przytłumionym głosem... Więc to twój brat, Julian Vendame umieścił cię tu?
— Tak, mój przyjacielu.
— Jakimże sposobem znajduje się on w stosunkach z panną de Garennes?
— Sposobem najprostszym w świecie, ponieważ służy u pana Filipa de Garennes, pokładającego w nim całkowite zaufanie.
— Służącym Filipa!! zawołał doktór. — Wszystko się wyjaśnia.
— Cóż takiego? zapytała Genowefa.
— Nic, nic, moje dziecię... A zatem ty nazywasz się Genowefa Vendame?
— Tak mój przyjacielu.
— Byłaś wychowaną w Nanteuil-le Haudoin?
— Jestem nawet tam urodzoną, jak mi moi rodzice mówili.
— Nie masz siostry?
— Miałam siostrę, ale umarła.
— I nazywała się?
— Teresa.
— A czy prócz twoich rodziców, nie ma innych Vendamow w Nanteuil-le-Haudoin?
— Nie ma, mój przyjacielu.
Doktór patrzał na Genowefę — swoją córkę, ze wzruszeniem łatwiejszem do zrozumienia, aniżeli do opisania.
Pochylił się ku niej i oparł swe usta na jej czole, Bóg tylko jeden wie z jak niezmierną czułością.
— Skończyłem już moje pytania, dziecię moje, rzekł nakoniec. Musimy już pożegnać cię i dozwolić ci spoczynku, którego bardzo potrzebujesz. Sądzę, że zbytecznem jest zalecać ci milczenie o naszej nocnej wizycie, która nie powinna być nikomu wiadomą. — Kiedy powrócimy? Niewiem. — Być może jutro, może pojutrze... lecz jeżeli nas nie zobaczysz, bądź bez obawy. — Każdym razem, po przyjęciu mikstury, wypij jeden łyk lekarstwa, które ci zostawiłem, a wszystko dobrze pójdzie... Nie zapomnisz o tem?
— Ah! mój przyjacielu strzedz się będę!
— A teraz objaśnij mnie...
— Co do czego?
— Czy w tym pawilonie na dole jest tylko jeden pokój?
— Są dwa, odrzekła Genowefa. Oprócz saloniku, jest jeszcze gabinet ze szklannymi drzwiami, okrytemi muślinową firanką.
— Czy gabinet ten zamyka się na klucz?
— Nie, mój przyjacielu.
— To dobrze... Czy masz tu gdzie pustą flaszkę, dodał doktór.
— Oto są trzy czy cztery, tam na komodzie.
Gilbert wziął jedną z nich i sprawdziwszy wysokość płynu we flaszce mikstury zaordynowanej przez doktora z Bry-sur-Marne, przelał zawartość jej do pustej flaszki, i zastąpił ją czystą wodą.
Genowefa przyglądała się temu z zadziwieniem.
— Niech cię to nie zastanawia, moje dziecię, rzekł, mam swoje powody, aby tak działać. — Nie spostrzegą się na zamianie... mówił dalej z bladym uśmiechem. Nic nie jest tak podobnem do wody zatrutej, jak czysta woda.
Doktór pozatykał flaszki, i włożył do kieszeni zawierającą digitalinę.
Raul wyciągnął ręce do Genowefy, która go z lekka do siebie przyciągnęła i poszepnęła mu do ucha.
— Dziękuję. Tobie zawdzięczać będę życie.
Pan de Challins przycisnął ją do piersi i złożył pocałunek na jej włosach.
— Z pomocą Bożą, uszczęśliwię te dwoje dzieci! myślał brat Maksymiliana. Dodał głośno:
— Chodź Raulu.
Wicehrabia przekręcił napowrót klucz u drzwi dających na oszklony korytarz, aby wolne pozostawić miejsce; ręką przesłał pożegnanie Genowefie i udał się za doktorem.
Na dole, ten ostatni postawił na stole flaszkę z etykietą, zawierającą jedynie czystą wodę.
Wyszli z pawilonu i Raul pomimo zaprzątnięcia umysłu zamknął drzwi na klucz. Wkrótce zniknęli poza klombami.
Pan de Challins chciał mówić...
— Milczenie!! rzekł Gilbert, rozkazującym tonem. Pomówimy później.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.