Panna do towarzystwa/Część druga/XLIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Masz słuszność — rzekła pani de Garennes — teraz czuję się całkiem uspokojoną. — Spodziewam się, że zostaniesz tu po wypadku... Obawiałabym się pozostać sama przy tym trupie.
— Pozostanę tu kilka dni z tobą, moja matko, odpowiedział Filip.
— Chcesz zobaczyć Genowefę.
— Chciałem właśnie prosić o zaprowadzenie mnie do niej.
Baronowa wraz z synem udali się do pawilonu.
Wyraz twarzy młodej dziewczyny, zmiana jej rysów wychudzonych, gorączkowy blask oczu, nie pozwalały poddawać W wątpliwość bliskiego jej końca.
Pomimo tego, ujrzawszy wchodzącego do pokoju Filipa, znalazła odwagę uśmiechnąć się do niego.
Lecz uśmiech zarysowany na tych ustach, tak świeżych kilka dni temu, a dziś zwiędłych i bladych, prawdziwie był rozdzierającym serce.
Rozczuliłoby to serce tygrysa.
Co do Filipa, ten niedoświadczył najmniejszego wzruszenia.
— Zawsze pani cierpisz, panno Genowefo? zapytał z udanem wybornie współczuciem.
— Zawsze, oh! i bardzo — odrzekło dziewczę słabym głosem — a jednak mam jeszcze nadzieję...
Mówiąc te słowa Genowefa myślała o doktorze Gilbercie.
— Masz wielką słuszność mówiąc, że masz nadzieję, moja najdroższa — rzekła baronowa, biorąc ją za rękę. — W twoim wieku życia nie brak... Młodość zwycięży chorobę... Czy ci twoja mikstura dobrze zrobiła wczoraj wieczór, czy uspokoiła boleści.
— Z początku, nie pani, ale powoli przyszedł pewien rodzaj złagodzenia, przerywanego krótko trwającemi atakami. — Zresztą zdaje mi się, że nie czuję moich członków.
— Może to początek wyzdrowienia?
— Być może pani.
— Dzisiejsza doza mikstury, mam nadzieję, wywrze skutek decydujący... — Odpocznij moje dziecię... Filip pragnął cię zobaczyć, aby przekonać się, że rekonwalescencya jest bliską. — Zabawi z nami kilka dni...
— Tem lepiej, rzekła młoda dziewczyna, znowu się uśmiechając.
Baronowa wraz z synem opuściła pokój Genowefy.
Pozostawmy razem dwoje tych nikczemnych stworzeń, a połączmy się w Morfontaine z doktorem i Raulem de Challins.
Zjedli obadwaj pośpiesznie śniadanie i Gilbert powiedział wicehrabiemu, że musi dokończyć w laboratoryum niezmiernie ważną robotę, której rezultatem będzie uzdrowienie Genowefy, jeśli uzdrowienie to jest jest jeszcze możliwe.
Zaprosił Raula, aby towarzyszył mu przy pracy, i obadwaj udali się na górę do laboratoryum.
Wszedłszy doktór, skierował się prosto do naczynia umieszczonego na żarzących węglach.
Przezroczysty płyn, lekko zafarbowany bursztytowym odcieniem, spadał kropla po kropli w retortę, przez rurkę łączącą ją z naczyniem.
Gilbert ogień zagasił, ochłodził płyn bursztynowego koloru, wlał go we flaszeczkę, którą zamknął hermetycznie, wziął z szafy inną flaszkę cokolwiek większą, wsunął obie do kieszeni i rzekł do Raula:
— Teraz możemy iść.
Wsiedli w dyliżans kolejowy w Morfontaine, koło oberży Jana Jakóba i około piątej po południu znaleźli się na Dworcu Północnym.
— Jeszcze zawcześnie jechać do Bry-sur-Marne, rzekł doktór, zjedzmy obiad, gdzieś tu w okolicy dworca, a jak się zciemni udamy się w drogę...
— Będziemy musieli wystarać się o powóz — rzekł pan de Challins.
— A to poco? Czyż nie można jechać koleją żelazną do Nogent?
— Nie, ponieważ nie znajdziemy w nocy żadnego pociągu, aby powrócić do Paryża.
— A więc zajmijmy się odrazu najęciem powozu.
Raul zbliżył się do szeregu fiakrów, oczekujących na pasażerów i zwracając się do woźnicy, którego koń wydawał się silnym, zapytał go, czyby się zgodził jechać do Nogent-sur-Marne, zaczekać tam dwie lub trzy godziny, i powrócić do Paryża.
— To zależy od tego, wiele pan zapłaci? odrzekł woźnica.
— Trzydzieści franków.
— Dołóż pan jeszcze dziesięć.
— Dobrze.
— A zatem interes skończony! Wsiadajcie panowie.
— Naprzód idziemy na obiad, czekaj na nas przed tym zakładem.
Raul wskazał restauracyę naprzeciwko dworca.
— Bardzo dobrze... Stanę tam blisko i pójdę sam także na obiad, podczas gdy moja szkapa jeść będzie owies. Kiedy panowie będziecie gotowi, przyszlijcie garsona tam do garkuchni.
O ósmej pan de Challins posłał uprzedzić woźnicę, który natychmiast zajechał z powozem, a na pytanie:
— Jak wiele potrzebujemy czasu, aby dojechać do Nogent?
Odpowiedział:
— Około dwóch godzin.
— Dobrze, a zatem staniemy na miejscu około dziesiątej...
— Tak jest.
— Czy znasz tutejszą okolicę?
— Jak moją kieszeń.
— Zatrzymasz się więc na końcu alei, prowadzącej do mostu Bry-sur-Marne.
— Blisko stacyi. Dobrze panie.
Dwaj ludzie zabrali miejsca we fiakrze i ruszyli z miejsca tęgim kłusem dzielnego konia.
Dziesiąta biła na wierzy w Nogent, kiedy fiakr stanął we wskazanem miejscu.
Raul i doktór wysiedli.
— Nie oddalaj się ztąd... rozkazał pan de Challins.
Woźnica podrapał się w ucho.
— Muszę panom powiedzieć, rzekł z widocznem zakłopotaniem. Naturalnie ja panom ufam... Macie panowie fizyonomie bardzo uczciwych mieszczan... ale jednakowoż...
— Ale jednakowoż — dokończył Raul — byłoby ci bardzo przyjemnie zobaczyć pieniądze natychmiast.
— Do licha, mój panie, postaw się w mojem miejscu... W zamian zato, weźmiesz pan mój numer, aby być pewnym, że nie urządzę panu żadnej sztuki...
— Oto czterdzieści franków...
— Proszę numer.
Noc była bardzo jasna...
Doktór i pan de Challins, weszli na drogę do Bry-sur-Marne.
Szli prędko, nie mówiąc ani słowa.
Tysiączne myśli opanowywały umysł Gilberta.
Według tego co mu Raul powiedział, nie mógł wątpić ani chwilę, że Genowefa jest córką Joanny de Viefville, a tem samem jego dzieckiem!
I miał wkrótce znaleść się w obecności tego dziecka umierającego, które baronowa de Garennes jego siostra, i Filip jego siostrzeniec, podle truli!!
Tak myślał przynajmniej.
Niewypowiedziana boleść opanowała go, torturowała w straszliwy sposób, lecz przysiągł sobie udawać spokój, gdy w mózgu wrzała burza.
Przybyli na brzeg Marny po przejściu mostu.
— Tam pójdziemy... rzekł Raul półgłosem, wskazując na mur, oddalający się od drogi do holowania.
Jednocześnie wszedł na zoraną ziemię.
Doktór Gilbert szedł za nim.
W krótce przybyli do palisady, opartej o słup, który poprzedniej nocy służył panu de Challins do dostania się na wierzchołek muru.
— Tutaj możemy się dostać do parku — rzekł młody człowiek.
— A więc dalej.
— Ależ zaledwie jest wpół do jedenastej.
— Cóż to szkodzić. Kto wie, może będzie lepiej, że przyjdziemy wcześniej. Wskaż mi drogę.
Raul pomagając sobie palisadą, wskoczył na szczyt słupa, a ztąd na mur, poczem zniknął wewnątrz parku.
Doktór wkrótce z nim się połączył, dając dowody siły i zręczności, nie godzącej się jakby się zdawało z powierzchownością starca.
Kiedy znalazł się w parku, zbliżył usta do ucha Raula i wyszeptał.
— Bądź moim przewodnikiem.
Raul postępując z nadzwyczajną ostrożnością, aby ukryć odgłos kroków, szedł aleją idącą równolegle od muru odgraniczającego park.
Doktór szedł w jego cieniu.
Na pierwszym zakręcie, ujrzeli okna oświecone, w głównym korpusie willi.
Pan de Challins wtedy kierując się na lewo i zdwajając jeszcze ostrożności, znalazł się wkrótce wraz ze swym towarzyszem, po za klombem znajdującym się naprzeciwko pawilonu dodatkowego.
— To tam! — rzekł, wskazując ręką pawilon.
— Milczenie! — szepnął Gilbert, słyszę coś.
Obaj zamilkli i pozostali nieruchomi, na wpół pochyleni po za ukrywającym ich klombem.
Drzwi willi otworzyły się.
Wśród przezroczystej ciemności, ujrzeli sylwetkę jakiegoś człowieka.
— To Filip — wyszepnął wicehrabia z gestem zadziwienia.
Gilbert nic nie rzekł.
Filip, gdyż to on był rzeczywiście, zwolna skierował kroki ku pawilonowi, zamieszkałemu przez Genowefę.
Zbliżywszy się do drzwi, zatrzymał się i czekał.
Serce Gilberta biło tak, że o mało mu nie rozerwało piersi.
Krew uderzała mu do głowy i straszny gniew zaczynał wrzeć w mózgu.
Raul paznokciami darł sobie ciało.
Nagle, oszklony korytarz, łączący pierwsze piętro pawilonu z korpusem domu, zajaśniał światłem.
Ukazała się baronowa de Garennes, trzymająca w ręku świecę, której płomień chwiał się, rzucając dziwne refleksy na ostre rysy jej twarzy.
Zwolna przeszła korytarz, zbliżyła się do drzwi Genowefy, schyliła się i słuchała przez kilka sekund.
Pan de Challins i Gilbert śledzili ją wzrokiem.
Nakoniec oparła rękę na klamce i zniknęła w pokoju.
Filip stał ciągle nieruchomy na dole, przy drzwiach pawilonu.
Raul i Gilbert wstrzymywali oddech.
Odległość najwyżej dziesięciu kroków, przedzielała ich od barona.
Nagle drzwi pawilonu otwarły się po cichu, i ujrzano baronowę.
Pan do Garennes wszedł, pchnął tylko drzwi za sobą, nie zamykając ich zupełnie.
Narzeczony Genowefy i Gilbert szybko zbliżyli się. Przez niedomknięte drzwi, oczy ich mogły objąć pokój, który już znamy.
Ujrzeli baronową, wlewającą w filiżankę mleko z butelki stojącej na stole, potem wyjmującą z kieszeni mały flakonik.
— Co ona chce uczynić? szepnął Raul.
Doktór ścisnął mu ramię, aby nakazać milczenie.
Pani de Garennes odkorkowała flakonik.
Filip wziął go z jej rąk, potem butelkę stojącą koło mleka i zawierającą miksturę przepisaną przez doktora Loubet, wlał dwie łyżeczki z tej flaszki do filiżanki z mlekiem, potem pochylił mały flakonik i zwolna wpuścił trzy krople.
Dreszcz przeszedł po skórze Gilberta.
Raul drżał na całem ciele.
— Wątpisz jeszcze? zapytał go doktór bardzo cichym głosem.
Młodzieniec uczynił ruch jakby się chciał rzucić do środka pawilonu.
Ręka Gilberta zatrzymała go, a jednocześnie głos jego szeptał.
— Nie przeszkadzaj im!!
Filip oddał flakonik matce, która włożyła go napowrót do kieszeni.
Poczem wyszedł z pawilonu, zamknął drzwi i wszedł do głównego korpusu.
Dwaj podglądający zaledwie mieli dość czasu, aby się ukryć po za opiekuńczym klombem.
Raulowi krople zimnego potu spływały po czole.
— Doktorze — wyjąknął, głosem zaduszonym, ona to wypije — ona to już pije, — pomyśl tylko, ona to już może wypiła!!
— Pozwól im działać, rzekł Gilbert, ja tu jestem.
I znowu czekali.
Trzy minuty upłynęły, długie jak wieki dla ojca i narzeczonego młodej męczennicy.
Nakoniec oszklony korytarz pierwszego piętra oświecił się znowu i baronowa ukazała się, przeszła korytarz i powróciła do siebie.
— Teraz chodźmy!! rzekł doktór.