Panna do towarzystwa/Część druga/LVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Panna do towarzystwa |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Demoiselle de compagnie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Sekretarz wydał rozkaz woźnemu, który zarazem był odźwiernym domu gminy, i zanim pięć minut upłynęło, pan mer bogaty kupiec miejscowy, przybiegł z pośpiechem.
Wprowadził szefa Bezpieczeństwa do swego gabinetu, gdzie obadwaj rozmawiali przez kwadrans.
Urzędnik stanu cywilnego zawołał swego sekretarza, dał mu instrukcye, które sam otrzymał, poczem szef Bezpieczeństwa poszedł połączyć się z Gobertem.
— Wszystko już przygotowane, rzekł mu, — pozostaje nam tylko zająć się tem co pan sobie życzysz. Udajmy się do biura najmu mieszkań.
Biuro to znajdowało się w pobliżu.
— Czy masz pani do najęcia umeblowany pawilon? zapytał Gilbert dyrektorki, która odrzekła:
— Mam ich kilka. Jaką cenę życzysz pan sobie płacić?
— Cena mało mnie obchodzi, aby tylko pawilon posiadał pewne warunki.
— Jakież to warunki?
— Chciałbym, żeby był między podwórzem a ogrodem, o ile to być może odosobniony, i chodzi mi o to, aby ogród był duży i bardzo zacieniony.
— Na jak długi czas masz pan zamiar wynająć
— Na trzy miesiące.
— Najmniejszy termin, na jaki upoważnioną jestem wynająć, jest sześć miesięcy.
— Niech będzie na sześć miesięcy.
— A więc racz pan iść za mną. — Zdaje się, że będę mogła pana zadowolnić.
Dyrektorka wzięła pęk kluczy i wyszła pozostawiając biuro pod opieką małej dziewczynki.
Gilbert i szef Bezpieczeństwa udali się za nią.
Po dziesięciu minutach drogi, zatrzymała się przed kratą żelazną, obitą od dołu do góry blachą.
Z obu stron dawały się widzieć białe mury uwieńczone zielonością.
Krata została otwartą i obaj ludzie weszli do wnętrza.
Pawilon w kształcie szaletu, położony wśród obszernego ogrodu, zasadzonego wielkiemi drzewami, był właśnie takim, jakiego sobie życzył Gilbert.
Umowa na miejscu została zawartą na sześć miesięcy i powrócono do biura, gdzie Gilbert zapłacił z góry, wziął kwit i kazał sobie wręczyć klucze.
Poczem wraz z szefem Bezpieczeństwa udał się do hotelu dworca, aby tam oczekiwać na Raula de Challins i Juliana Vendame.
Ci ostatni zaledwie przybyli do willi.
Filip przechadzał się około murawy z baronową, pilnując przybycia Juliana.
Tak matka jak i syn spostrzegłszy Raula z Vendamem, zadrżeli oboje.
— Trzymajmy się dobrze! szepnął Filip.
I podeszli naprzeciwko wicehrabiego, który ze swej strony przyśpieszył kroku.
Pan de Garennes przybrał wyraz twarzy zastosowany do okoliczności.
— Jak późno przybywasz mój kuzynie! rzekł. Jednakże musiałeś odebrać wczoraj moją depeszę?
Jak wiemy, Raul nie będąc wcale w domu poprzedniego dnia, depeszy tej wcale nie odebrał.
Jednakże na wszelki wypadek uznał rozsądnem odpowiedzieć:
— Tak jest, ale nie mogłem wcześniej przyjechać.
— Niestety!... mój drogi chłopcze, rzekła baronowa głosem, który wydawał się złamanym z boleści, — wczoraj trzeba było przyjechać, aby ją jeszcze ujrzeć... Dziś już za późno... Genowefa umarła.
Wobec tej haniebnej komedyi, gniew podnosił serce Raula.
Czuł, że lada chwila gniew ten mógłby wybuchnąć, że przestanie panować nad sobą.
Z tego powodu postanowił o ile możności skrócić rozmowę z nikczemnymi trucicielami.
— Umarła! zawołał z pozorem rozpaczy dochodzącej do obłąkania. — Genowefa umarła!!
Rzucił się do pawilonu, przebył próg, wpadł na schody i wpadł do pokoju w którym młode dziewczę, blade, z zamkniętemi oczami, hebanowym krucyfiksem w złożonych rękach, spoczywało na łóżku otoczonem palącemi się świecami woskowemi.
— Pozostawmy go — rzekł Filip — i zajmijmy się Vendamem.
Lokaj stał o kilka kroków.
Na znak pana podbiegł spiesznie.
— Widziałeś się z ojcem, zapytał go z żywem zajęciem pan de Garennes.
— Widziałem się panie baronie.
— I cóż?
— To kłoda do niczego! przyjął mnie bardzo źle, o niczem nie chciał słyszeć... Kategorycznie odmówił podpisania papieru opisującego to, co się stało przed laty.
— Co czynić? zapytał Filip, którego twarz wyrażała zniechęcenie.
— Zasięgałem wiadomości w Nanteuil — odrzekł Julian — potrzeba abym poprostu zadeklarował śmierć Genowefy Vendame. Pan baron będzie musiał wezwać potem mego ojca, ażeby zeznał prawdę.
— Ależ w merostwie żądać będą papierów.
— Nie, mer Nanteuil powiedział mi, że wystarczy deklaracya podpisana przezemnie i drugiego świadka.
— Jakim sposobem znaleść tego drugiego świadka.
— Przywiozłem z sobą, mego znajomego z Nanteuil.
— Gdzież on jest?
— Niedaleko ztąd, w szynku, gdziem go zostawił.
— To dobrze, idź więc po niego i złóżcie razem deklaracyą.
— Godzina zgonu?
— Północ.
— Nie zapomnij żądać upoważnienia, przewiezienia zwłok do Nanteuil-le-Haudoin?
— Pan baron może być spokojny... Nie zapomnę o niczem.
W tej chwili dopiero Filip zauważył zmienioną twarz swego kamerdynera.
— Cóż ci się stało? zapytał go.
— Niech mi pan baron raczy przebaczyć. — Tłómaczę sobie jak mogę, pomimo to, niepodobna mi dać sobie rady, wzrusza mnie to wszystko straszliwie.
— Jesteś szalony! odrzekł pan de Garennes, wznosząc ramionami. Pomyśl o fortunie! Nie o fortunie myślał w tej chwili Julian Vendame, lecz o sądzie przysięgłych.
— To przejdzie... wyjąknął z dreszczom nerwowym.
I zwracając się na piętach, odszedł.
— Teraz jest w strachu, rzekła baronowa do ucha synowi.
— Jest to głupiec poprostu! myślałem, że ma lepszy temperament. — Nie ma się czego obawiać, po cóż więc ten osioł drży?
Pan de Challins ukazał się wychodząc z pawilonu.
Chwiał się na nogach i bladość jego była przerażającą.
— Odwagi, kochany kuzynie, — odwagi błagani cię, rzekł pan de Garennes z wyrazem głębokiego współczucia. — Matka powiedziała mi wszystko. — Kochałeś to biedne dziecię, które straciliśmy...
Słysząc ten głos kłamliwy Rani, zatrząsł się z oburzenia.
— Tak, odpowiedział stłumionym głosem. — Kochałem ją i wszystko się skończyło!
Przez kilka chwil ukrywał twarz w dłoniach, później jakby nakazując milczenie boleści, zapytał:
— Złożyłeś deklaracyą o zgonie?
— Julian tylko co właśnie udał się do merowstwa, gdzie ją złoży... Jednocześnie zażąda upoważnienia przeniesienia zwłok swej siostry do Nanteuil-le-Haudoin, gdzie spoczywa cała rodzina Vendamów.
— A więc nabożeństwa żałobnego nie będzie tutaj?
— Nie, wszystko odbędzie się w Nanteuil.
Raul zwiesił głowę, jakby upadający pod ciężarem boleści.
— Zostaniesz z nami, mój drogi siostrzeńcze, nieprawdaż? rzekła baronowa.
— Nie, dziękuję bardzo za waszą uprzejmość, ale nie mogę z niej korzystać... Kiedy powracasz do Paryża Filipie?
— Pojutrze, zapewne.
— Będę już może trochę spokojniejszy... Pójdę cię odwiedzić... Teraz musimy się rozstać.
Pan de Garennes wyciągnął rękę do Raula, który miał chwilę wahania.
Myśl dotknięcia ręki podłego mordercy, wzbudzała w nim wstręt nie do opisania, lecz przypomniał sobie zalecenia Gilberta, wziął więc rękę kuzyna, z lekka ją uścisnął, ukłonił się baronowej, i oddalił się szybkim krokiem.
— Dotknięty jest głęboko! rzekł Filip do matki. Co się z nim stanie, jak się dowie, że Genowefa była córką hrabiego de Vadans...
— Umrze, być może... odrzekła baronowa.
— Obyś matko, była dobrym prorokiem! To by znacznie zwiększyło sukcesyę!
Vendame wyszedłszy z willi, udał się prosto do merowstwa w Bry-sur-Marne.
Stosując się do rozkazu Gilberta, zgłosił się do sekretarza, który powitał go pytaniem:
— Czego pan sobie życzysz?
— Przychodzę w interesie aktu zejścia mojej siostry Genowefy Vendame...
— To dobrze... Za chwilę wysłany zostanie tam lekarz. Jesteśmy uprzedzeni, wiemy o co chodzi. Jesteś pan przysłany przez doktora Gilberta, nieprawdaż.
— Tak.
— Nie potrzebujesz się pan niczem zajmować. Deklaracya już jest złożoną.
— Ale muszę uprzedzić tam, o którym czasie przyjdę zabrać ciało...
— To słusznie. — Powróć pan tu za godzinę.
Vendame wyszedł z merowstwa i szukał! jakiegoś szynku, aby w nim czas zabić przez tę godzinę.
Sekretarz posłał po doktora Loubet.
Ten ostatni przybył wkrótce.
— Mamy śmierć doktorze, rzekł mu sekretarz.
— Domyślałem się tego... u baronowej de Garennes, nieprawdaż?
— Tak.
— Panna do towarzystwa baronowej... Młoda dziewczyna którą leczyłem, ale bez nadziei wyratowania. Umarła na hypetrofię serca.
— Przystąpisz pan natychmiast do legalnego stwierdzenia śmierci, gdyż żądają upoważnienia przewiezienia zwłok do jej rodzinnej okolicy.
— Idę, idę.
— Daj mi pan proszę blankiet do aktu zejścia.
— O to jest.
Niedługo potem doktór wchodził do willi.
— I cóż, kochany doktorze, pańskie przewidywania sprawdziły się, aż nadto ściśle, niestety! Biedne dziecko, oddało ducha o północy.
— Wszystko czem tylko nauka rozporządza, zostało użyte, bez nigdy nie miałem na seryo nadziei. Śmierć była nieuniknioną.
— Przychodzisz pan jako lekarz merowstwa?
— Tak.
— Zaprowadzę pana do żałobnego pokoju.
— A to poco? odrzekł stary doktór. Wiem lepiej aniżeli ktokolwiek bądź co o tem myśleć! podpiszę papier i odniosę go.
— Pan wiesz, że żądają przewiezienia zwłok do Nanteuil-le-Haudoin?
— Wiem, i obiecuję pani uczynić wszystko, ażeby jak najprędzej zabrano ztąd ciało.
— Jesteś nieoceniony, kochany doktorze... Przyjmij to, jako słabe uznanie twoich starań.
I baronowa wsunęła bilet pięćset frankowy w rękę lekarza, który odszedł olśniony tak cudowną szczodrością, zaniósł papier do merowstwa, i nastawał, ażeby ciało zabrane zostało jak najprędzej ponieważ rozkład jest nieuniknionym.
Po upływie godziny, Vendame powrócił do domu gminnego.
— Powróć pan do pani de Garennes, rzekł mu sekretarz — i uprzedź ją, że nabożeństwo odbędzie się dziś o czwartej.
— Ale panie, zauważył Vendame, nabożeństwa nie ma być tu wcale.
— Chciałem powiedzieć, przeniesienie. — Trumna zostanie złożoną tymczasowo w podziemiu, w oczekiwaniu furgonu przedsiębiorstwa pogrzebowego.
Veudame bez straty czasu powrócił do willi, gdzie powtórzył to, co mu powiedziano w merowstwie.
Poczem prosił, ażeby mu pozwolono wejść do pokoju zmarłej.
Wobec ciała bez życia Genowefy, padł na kolana i płakał. Uczucie niemal podobne do wyrzutów sumienia, zaczęło ogarniać tę duszę z błota.