Para czerwona/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Jadwiga, której Karol winien był swe oswobodzenie, pomimo starań Młota, pragnącego ukryć przed nią dzień ucieczki i oszczędzić jej straszliwego niepokoju, dowiedziała się, czy przeczuła kochającem sercem niewieściem tę straszną chwilę, w której rozstrzygały się losy najdroższego jej człowieka. Ciotka we wszystkie te zabiegi nie była wtajemniczoną, ale tego dnia widząc Jadwigę bladą, przechadzającą się nieustannie po salonie, wyglądającą przez okna, drżącą na szelest najmniejszy, biegnącą ku drzwiom za każdem ich otworzeniem, musiała się czegoś domyślać. Napróżno chciała rozerwać ją rozmową, Jadwiga odpowiadała monosylabami, westchnieniami, a często takiemi słowy, które tylko dowodziły, że myślą gdzieindziej była.
— Ale co ci to jest moje dziecko? — spytała ją niespokojna. — Czyś ty chora? Czy się co stało, a taisz coś przede mną? Widzę po tobie, choćbyś ukryć chciała, że ci coś jest, a to mnie gorzej niepokoi niż największa bieda, bo się domyślam gorszych może rzeczy, niż są w istocie.
Na to pytanie Jadwiga odpowiedziała, że nic niema, że się niczego domyślać nie trzeba. Ale ciotka, znając ją dobrze, potrząsała głową niedowierzająco.
Przed wieczorem nadeszło jeszcze kilka osób: poważny hr. Albert, Edward, Henryk Gros i ci także wszyscy od razu domyślili się, że coś ciężyło na sercu biednej Jadwidze. Zmuszona ukrywać niepokój, zwykle żywa, wpadła teraz w jakiś rodzaj rozgorączkowania, który ją czynił stokroć powabniejszą jeszcze.
Zimny na pozór hr. Albert, na ten raz był w ekstazie; zapomniał o ekonomii politycznej, wzdychał i zbierało mu się na poezyę, z którą jak z rzadkim gościem sam sam nie wiedział co zrobić.
Jadwiga wypowiadała przed nim całe swe wyznanie wiary, wprost przeciwne jego przekonaniom, ale jej zapał i uniesienie tak były wielkie i zaraźliwe, że nawet Albert na małą chwileczkę uczuł w sobie jakby słabostkę do nawrócenia. Porównywał ją do Sybilli Dominikina, z czego Gros uśmiechał się, bo między tym sławnym obrazem, którego kopie tak rozpowszechniły się po świecie, a Jadwigą, nie było najmniejszego podobieństwa. Ale zacny ekonomista, który sztuki piękne za nieprodukcyjny zbytek uważał, niewiele zajmował się malarstwem i gdy o nim mówił, częste tego rodzaju popełniał błędy. Rozmowa była bardzo wysoko nastrojoną, a Jadwiga oczów ze drzwi nie spuszczała. Otworzyły się one wreszcie i wszedł rozpromieniony Młot, który umyślnie nadał swej twarzy wielki wyraz tryumfu, aby pierwszem wejrzeniem na nią poznać było można, że z dobrą nowiną przychodził. Jadwiga, porzuciwszy wszystkich, pobiegła ku niemu i usłyszała jak jej szepnął:
— Udało się...
— Wolny?
— Wolny.
— A więc jutro wyjeżdża zapewne?
— Jakto wyjeżdża? Dokąd? — spytał Młot.
— Przecież musi uciekać za granicę!
Młot uśmiechnął się, zżymając ramionami.
— On za nic w świecie nie opuści miasta. Powiada, że dlatego tylko zgodził się na ucieczkę, aby tu, gdzie jest najpotrzebniejszy, pracować.
— Ale tu lada chwila wyśledzić i złapać go mogą!
Młot spuścił głowę.
— Już chyba pani go przekonasz, że równie pożytecznie może sprawie służyć za granicą. Ja się tego nie podejmuję.
— Nie wiem czy i ja tego potrafię dokazać, ale możesz pan być pewnym, że nad tem pracować będę usilnie, gdybym go tylko widzieć mogła.
Młot uśmiechnął się i spojrzał na nią z dziwnym wyrazem, który Jadwigę zastanowił i przestraszył. Zdawała się bowiem odgadywać z jego wejrzenia, jakby to widzenie się z Karolem, o którem wątpiła, było nadspodziewanie bliskiem. Nie mogła tego zrozumieć, nie przypuszczała bowiem, żeby Gliński, ważył się w tej chwili zajrzeć do domu, w którym go najprędzej szukać mogli. Przelękła się prawie, gdy Młot wskazał jej oczyma drzwi, na prawo do bocznego pokoju wiodące. Z pospiechem pobiegła ku nim i w progu już ujrzała Karola, stojącego przy stole nad albumem, tak spokojnego, jak gdyby powracał z jakiejś zabawy. Twarz jego wymizerniała i zmieniona była, jeśli być może piękniejszą teraz, bo poważniejszą i surowszą. Spokojny jakiś wyraz smutku oblewał ją całą; na ustach był pół uśmiech cichej rezygnacyi, która z wysoka patrzy na drobne świata uciechy i bóle.
Jadwiga pobiegła ku niemu, wyciągając dłoń drżącą.
— Na Boga — zawołała — godziłoż się to? godziło, przychodzić tutaj, gdzie lada nieroztropna szczebiotliwość człowieka, zdradzić was może?
— Droga pani — odparł z uczuciem przybyły, starym obyczajem powracający z niewoli, nieśli swe kajdany, by je zawiesić przed ołtarzem, jam już przejeżdżając przed kościołem, westchnął z wdzięcznością do Boga, ale mi należało przyjść tu jeszcze do mojej wybawicielki, aby jej powiedzieć, choć to jedno słowo dzięki. W tem jednem słowie, wierz mi pani, zamyka się wiele; wdzięczność, uwielbienie, cześć, wreszcie uczucie, na które może słów nie ma w języku.
— A ja — czy mam, czy nie mam do tego prawa, naprzód się z panem kłócić będę. Co za myśl? jak można było na chwilę przypuścić, ażeby tu pozostać? Pan powinieneś, pan musisz natychmiast uciekać? Nie powiem, że ja tego żądam, bo cóż by to znaczyło? ale przyjaciele pana, ci co go cenić umieją żądają, proszą, zmuszą.
— Przepraszam panią — rzekł Karol stanowczo, to być nie może; nie mówmy nawet o tem. Gdyby chodziło o ocalenie mnie, dlatego, abym gdzieś z zagranic kraju patrzył na to, co się tutaj dzieje z założonemi rękami, nigdybym się był nie ważył na tę straszliwą ucieczkę. Jeżelim to uczynił, to tylko ażeby powrócić do pracy, dzieląc wszystkie jej niebezpieczeństwa.
— Ale zlituj się pan! — zważ, że lada przechodzeń, co cię pozna na ulicy, może mimowolnie zdradzić, a wówczas...
— Wówczas spotkać mnie to może, co każdego innego spokojnie przechodzącego ulicą — rzekł Karol. — Dziś wszyscy jesteśmy winowajcami w ich oczach; nie ma odkupienia bez ofiary. A gdy uznajemy jej potrzebę, godziż się pociągać do poświęcenia drugich, oszczędzając siebie? Jadwiga zamilkła, szelest jakiś przeraził ją, przemówiła tylko z uczuciem.
— Idź pan, idź, boję się, pomówimy o tem jeszcze, ale na Boga, ukryj się, i oszczędź swym przyjaciołom srogich katuszy, które już raz przecierpieli...
Karol wysunął się natychmiast, a Jadwiga weszła na salę z tak zmienioną twarzą, że Albert, który z nią mówił przed chwilą, mimo niewielkiej przenikliwości, jakąś tajemnicę w tem odkrył.
— Gdybym pani nie miał za jedną z tych kapłanek prawdy, które nigdy w płaszczu fałszu nie chodzą, rzekłbym, że pani ukrywasz jakąś niezmiernej wagi tajemnicę, z tą niezręcznością uczciwych ludzi, u których mimowolnie wszelkie wrażenie wytryska czołem i oczyma; przed chwilą byłaś pani dziwnie niespokojną i rozgorączkowaną, teraz zdajesz się być majestatycznie szczęśliwą...
Jadwiga z uśmiechem spojrzała na niego.
— Czy pan sądzisz — rzekła — że na człowieku tylko ogromne dozy szczęścia i bólu tak się wyraziście objawiają, często homoepatyczna kropelka, wspomnienie, nadzieja, przeczucie, tak zmącą fizyognomię człowieka, jak najstraszliwszy huragan serdeczny.
— Tak — odparł Albert ale dzieje się to zwykle na tych leciutkich wodach, które lada wietrzyk porusza, głębie oceanu stoją spokojne często przy wichrze nawet. A pani w moich oczach oceanem jesteś.
— Zlituj się hrabio, gdyby nas kto z boku słyszał, myślałby, że powtarzamy scenę z Molierowskich Les precieuses ridicules. Powiem panu szczerze, że te wielkie wrażenia, któreś czytał na mojej fizyognomii, nieraz i ja znajdowałam u moich przyjaciółek, otóż po głębszem zbadaniu przyczyn, okazało się, że rozpacz rodził stłuczony garnuszek, a extazę muślinowa sukienka.
— Wszystko to prawda — rzekł Albert — ale pani mnie tem nie obałamucisz. Nie jestem wielkim fizyognomistą, ale pani tak trudno, nawet pobożne wyrzec kłamstwo, że przysiągłbym, iż rzecz jest wielkiej wagi.
Jadwiga zwróciła rozmowę na inny przedmiot, gdy w tem otworzyły się drzwi i Edward, który był wyszedł przed godziną po jakąś książkę, wrócił z nią do salonu z fizyognomią człowieka, któremu pilno jest wielką wypowiedzieć nowinę.
— Przepraszam — rzekł do Jadwigi — żem tak nie prędko powrócił, naprzód dlatego, że Quineta, ani u Gebethnera, ani u Senewelda nie znalazłem, istnym przypadkiem znalazł Się u Natansona, powtóre, żem się zetknął mimowolnie z jakąś dziwną historyą, którą w tej chwili z ust do ust podają sobie po mieście. Sądzę, że to jest bajka, bo wiadomo, ile ich teraz krąży, ale zapewne osnuta na jakimś rzeczywistym wypadku.
— Cóż to jest? — spytała Jadwiga.
— Jakby powieść z tysiąca nocy. Wiadomo, co to jest cytadela, tymczasem mówią, że z niej uciekł jakiś ważny polityczny więzień, najdziwniejszym w świecie sposobem, że zabił pilnującego żołnierza, przebrał się w jego odzież wyszedł, niosąc resztki obiadu i szczęśliwie umknął.
Jadwiga zarumieniła się mocno, ale zajęta Quinetem ze spuszczoną głową, nie dała po sobie poznać wzruszenia. Czuła, że wzrok Alberta musiał jej szukać, a może odgadnąć wszystko.
Edward z dziecinną wielomównością powtarzał, co tylko słyszał na ulicy; niedorzeczne i potworzone szczegóły ucieczki, przypuszczenia względem więźnia i t. p.
Szczęściem było już dość późno i goście powoli się rozchodzić zaczęli, zostawiając Jadwigę sam na sam z ciotką. Łzy radości długo wstrzymywane, rzuciły się jej z ócz, a poczciwa ciocia widząc płaczącą, przywlekła się do niej, nie mogąc zrozumieć powodu. Na jej nalegania, Jadwiga odpowiedziała tylko:
— Nie pytaj, módlmy się, jestem szczęśliwa!... Może nie potrwa szczęście — ale w tej chwili serce mam przepełnione! módlmy się!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.