Para czerwona/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dzień był pochmurny, w celi więźnia światło cedzone przez szyby, grubą warstwą pyłu pokryte, dochodziło mdłe i szare, po kątach panowała prawie nocna ciemność. — Karol przechadzał się wzdłuż pokoiku po tych deskach, na których kroki jego poprzedników zostawiły drogę boleści widomą, głowa jego na piersi zwieszona i pofałdowane czoło, kazały się domyślać ciężkich myśli. Niekiedy stawał i zapominał się tak długo; choć mężnego ducha, wobec dziwnego położenia, w jakie go losy rzuciły, czuł się rozstrojonym i bojaźliwym chwilami. Trzeba było silniejszej nad inne pobudki dobra publicznego, dla którego miał pracować, aby się zebrał na odwagę do ucieczki, która jest zawsze upokarzającą. To cofanie się przed niebezpieczeństwem, wstrętliwem jest dla dusz do prawdy i jasnych dróg nawykłych. Ale mógłże postąpić inaczej? Nie uciekał od cierpienia, stawił się na rozkaz swej władzy, która mu znać dawała, że go potrzebuje i nikim zastąpić nie może. Wszystkie wszakże przygotowania do tego niebezpiecznego kroku nabawiały go jakimś wstrętem, były mu niemiłe jak fałsz, którym brzydziła się jego dusza. Mówił sobie stokroć, że lepiej by może było pozostać, znosić męczarnie i pójść z podniesionem czołem choćby na rusztowanie. Nalegano nań wszakże i musiał być posłusznym.
Tomaszek roznoszący ranną kawę, niewiem pod jakim pozorem wziął na się dwa płaszcze żołnierskie i jeden z nich wraz ze wszelkiemi przyborami tego stroju, czapką, butami i t. p. leżał już za piecem. Ku wieczorowi potrzeba było przystrzydz brodę, tak aby się tylko na świeżo ogoloną wydawała, popodcinać wąsy, a na łóżku, na wypadek gdyby kto zajrzał, ułożyć z słomy wziętej z siennika bałwana odwróconego do ściany, który miał na niejakiś czas wyobrażać więźnia. W czasie godzin przygotowania, Nikifor był na straży, a po południu w chwili ucieczki, on miał stojącego w kurytarzu żołnierza zagadać, gdy więźniowi dadzą znak do wyjścia. Dzień chwilami ciągnął się leniwo, to znowu leciał jak strzała, zdawało się, że na przygotowania nie wystarczy czasu. Obiadu przyniesionego przez żołnierza nie tknął, chcąc się go zbyć prędzej, po obiedzie miała się dokonać sprawa życia lub śmierci, swobody lub szubienicy.
Szczęściem, niebo wciąż było chmurne, czas dżdżysty i posępny. Przewidziano przypadek ten, że wynoszącego ceber z wodą Karola, może kto z oficerów napotkać i pytać, a że nie umiał ani słowa po rosyjsku i byłby się wydał głosem i akcentem, Tomaszek poradził związać płachtą brudną, (konieczną była brudna, czysta wydałaby się nieprawdopodobną) twarz, jakoby od bolu zębów. Wiadro miało stać w końcu korytarza. Na wypadek spytania w bramie, odkradziona kartka z pozwoleniem wynijścia, była za rękawem sukni Karola. Wszystko zdawało się obmyślone naprzód, przewidziane i obrachowane.
Jakoż, zaraz po wyniesieniu jedzenia, Karol zajął się trudną dosyć robotą, około ułożenia tego maniaka, który go tu miał zastępować.
Lecz zaledwie się wziął do tego, a szło mu wielce niezgrabnie, brzęk się dał słyszeć na korytarzu. Karol musiał co najrychlej porozrzucać wszystko, i po chwili wszedł plac-komendant dla oglądania więźniów. Zdawało się wszystko straconem, gdyż dość było, żeby zobaczył mundur leżący za piecem, wydałyby się natychmiast zamiary tej śmiałej ucieczki, lub obudziło podejrzenie. Słomy wyrzuconej z tapczana, nie było nawet czasu nazad ułożyć i gdy komendant w progu się ukazał, Karol zajęty był jeszcze około swojego łóżka.
Oficer od straży i plac-adjutant, towarzyszyli komendantowi, który wszedłszy oglądać celę i więźnia, naprzód z góry nań powstał, jak śmie tu u siebie taki robić nieład.
Chociaż Karol był przekonany, że wedle zwyczaju wartując wszystkie kąty izby, znajdą odzież i cały plan tak pracowicie osnuty przepadnie, potrzeba było do ostatka nadrabiać fałszem. Odwrócił się więc do krzyczącego oficera i rzekł spokojnie:
— Chciałem sobie przesłać łóżko...
— Wiecie, że tu nie tknąć nie wolno? — zakrzyczał gbur, tupiąc nogą — co to? potrzeba wam puchu i pierzyny? chorzy jesteście, to proście się do szpitala?
— Bardzo przepraszam — odezwał się Karol łagodnie — niewiedziałem o przepisach.
Moskal pokazawszy zrazu minę groźną, udobruchał się, spytał więźnia, czy nie potrzebuje czego, czy nie chce się skarżyć o co? a gdy otrzymał odpowiedź, rzuciwszy okiem na izbę, szczęściem, coś tylko pomruczawszy adjutantowi, pożegnał i wytoczył się z całą swą świtą.
Gdyby nie ta roztrzęsiona słoma i nie ten gniew, kto wie czyby był nie pilniej oglądał izdebkę, a naówczas mundurby się nie ukrył przed jego okiem.
Chociaż wszystko już minęło, Karol uważał całą rzecz za straconą, zdawało mu się, że tego przynajmniej dnia ani myśleć nie można o ucieczce. Usiadł, ocierając zimny pot z czoła, gdy Nikifor wszedł a raczej zajrzał szybko przezedrzwi i ruchem przynaglił do pośpiesznego wyboru.
Karol więc znowu jął się roboty około bałwana i jakkolwiek mu się go udało ulepić, okrywając odzieżą, którą zwykle nosił, jednakże głowa okazała się niezmiernie do wykonania trudną. Ze zmiętej słomy niepodobna było prawdopodobnej głowy wykształcić i bielizna na ten cel użyta nie wiele pomogła. Karol, przypatrując się swemu dziełu, czuł, że po tej jednej części poznałby zaraz fałsz. Pocieszał się tą nadzieją wszakże, iż nie wszyscy oficerowie rosyjscy mają poczucie prawdy. Spiesznie potem przyszło się przekształcać i przeobrażać, bo puknięcie do drzwi celi lekkie lub trzykrotne chrząknięcie w korytarzu, miały oznajmić o porze do wyjścia właściwej. Karol, któremu Nikifor dał tylko maleńki złomek zwierciadełka, dosyć nieźle obciął brodę, choć w pośpiechu tępe nożyczki w kilku miejscach włosy razem ze skórą wystrzygły; nadział potem płaszcz trochę nań za ciasny, buty, czapkę i gdy się przejrzał w lusterku, sam się nie poznał prawie, tak był zmienionym. Dało mu to nieco otuchy, że i drudzy się może nie domyślą w nim więźnia.
Już dawno był gotów i czekał przy drzwiach tylko, ale znak ów spodziewany nie dawał się słyszeć. Myślał nawet iż jakaś zaszła przeszkoda i chciał się już rozbierać, gdy chrząknięcie dało się słyszeć na korytarzu raz, drugi i trzeci. Mimowolnie drgnął na to hasło.
Wyczekawszy chwilkę, ostrożnie przemknął drzwi, wyśliznął się, zamknął je za sobą, a gdy się poczuł na korytarzu, jakby mgłą zaszły mu oczy. Krew nagle uderzyła do głowy, na chwilę był pewny, że padnie i dalej przytomnie sobą pokierować nie potrafi. Odwrócił głowę i ujrzał za sobą Nikifora, który zatrzymał był wartę i o coś ją zapytywał. Potrzeba było jak najspieszniej z tej dywersyi korzystać, ale Karol zapomniał, w którą stronę po stojące wiadro udać mu się kazano i rzucił się na ślepo przed siebie. Szczęściem nogi mu się trzęsły i musiał iść wolnym krokiem, choć chciałby był jak strzała uciekać.
Korytarz pełen drzwi numerowanych, dość ciemny, ciągnął się długo, aż w końcu jego widać było drzwi i chodzącego przed niemi szyldwacha. Tu podobno stać miało na pół próżne wiadro, które Karol powinien był zabrać i wynieść z sobą. Ale droga do wyjścia zdała mu się piekielnie długą, a wiadra, które oznaczało, że się nie omylił w kierunku, nie dostrzegał. Prawda, że mu się w oczach ćmiło. Tomaszek zalecił także, żeby szedł powoli i uważał, aby się nie spotkał ze strażą, która go mogła zaczepić. Nie szło o to, by go poznała, bo tu żołnierze wszyscy znać się nie mogą, ale żeby uniknąć rozmowy. W razie zapytania Karol miał tylko machnąć ręką i nie nie odpowiadając, iść dalej powoli i nakuliwając.
Na zachowanie tych wszystkich ostrożności przepisów, należało mieć wiele więcej przytomności i zimnej krwi, niż jej Karol miał w tej chwili.
Zbliżał się już do drzwi od podwórza, gdy w korytarz wszedł z hałasem oficer. Karol wedle przepisu zdjął czapkę, wyprostował się, a spuszczając rękę w dół, szczęściem namacał wiadro, którego właśnie szukał, nie mogąc znaleźć. Oficer spojrzał nań, kiwnął głową i poszedł dalej. Mimowolnie odwrócił się, by spojrzeć dokąd idzie i zdawało mu się, że wszedł do jego celi, ale już nie było czasu rozmyślać, ani się cofać i Karol ująwszy wiadro, pominął szyldwacha i wszedł w oparkaniony zewsząd dziedziniec. Ścieżka opisana mu dobrze i zresztą znaczna, prowadziła do wrót, u których jeszcze jedna straż wartowała, po za nią miał kędyś oczekiwać Tomaszek i towarzyszyć zbiegowi do mostu i bramy. Opodal stał za wzgórzem powóz.
Przypadek chciał wystawić Karola na najcięższe próby, jakie można było w jego położeniu przechodzić. Brama otworzyła się i powolnym krokiem wszedł przez nią generał Rożnow, dłubiąc w zębach i rozglądając się po tem swojem królestwie, w którem był panem życia i śmierci tylu nieszczęśliwych ludzi.
Karol ustąpił mu wprawdzie ze ścieżki, zdjął czapkę, wyprostował się jak tylko mógł i umiał, ale ta nieszczęsna płachta, którą miał zawiązaną twarz, ściągnęła nań baczne oko generała. Skinął nań, aby się zbliżył. Karol nie zrozumiał. Generał skłonny do gniewu, zaczął krzyczeć:
— Co to!? Nie rozumiesz? Ty jakiś psi synu...
Ruchem ręki, struchlały i rozjątrzony młodzieniec ledwie miał tyle przytomności, by ukazać na uszy.
— Co ty chory? Ha! Głuchy?... Sto czortów!! Pocóż cię do służby używają! — krzyknął generał.
— Powiedz mi zaraz unteroficerowi, niech cię zapiszą do lazaretu — i, odwracając się, po dwakroć zawołał jeszcze: — Paszoł, paszoł!...
Gdyby się był chciał przypatrywać, jak ten jego rozkaz spełnionym został i jak nie po żołniersku odwrócił się Karol, byłby niezawodnie poznał w nim zbiega, ale w tej chwili zabite deskami okno jednej celi, po nad które wyglądała wywabiona krzykiem głowa blada jakiegoś biedaka, zajęło jego uwagę i nowy obudziło gniew. Począł machać rękami na więźnia, który, nie sądząc się postrzeżonym, niedość rychło mu umknął z przed oczów. A chcieć, wyglądać w dziedziniec, jest już zbrodnią w cytadeli. Cały ten hałas obudził nawet straż zewnętrzną bramy, przez którą Karol miał właśnie z wiadrem przechodzić. Żołnierz stanął mu z bronią na drodze, a gdy nadszedł począł go, śmiejąc się, zaczepiać.
— Ot szczęśliwiec — szeptał po cichu — ot! przynajmniej sobie odpoczniesz w lazarecie, drugi, gdyby się i prosił, to go tam nie dopuszczą, a temu trochę gęba spuchła i pójdzie się w łóżku wylegać ot szczęśliwiec!
Przypomniawszy sobie, że mu w razie takiej zaczepki, kazano tylko ręką machnąć, Karol użył tego środka i powoli, nakuliwając, się powlókł.
Teraz, nie licząc spotkań podobnych pierwszym, już był poza wartami sroższemi, ale go niepokoiło to, że oficer, z którym się zetknął w korytarzu, zdawał się iść do jego celi. Tembardziej było to prawdopodobnem, że owa rozrzucona niekonstytucyjnie słoma, powód do odwiedzin dać mogła.
Bądź co bądź należało się spieszyć, bo alarm mógł być dany i cytadela zamkniętą, nim się więzień wymknął za ostatnią bramę. Karol więc postawiwszy wiadro za płotem, spieszniejszym krokiem skierował się ku zdala stojącemu żołnierzowi, którego sądził być Tomaszkiem.
Gdy go świeże owiało powietrze i jaśniejszy dzień otoczył, gdy poza sobą zostawił rygle i warty, Karol jakoś się uczuł swobodniejszym. Jednak iść mu nie było łatwo, nogi drżały jeszcze i w głowie się kręciło, czuł szum w uszach i jasne płatki latały mu przed oczyma, szedł mimo to, ale zbliżające się do mniemanego Tomaszka poznał, że to był wcale kto inny.
Żołnierz ten zaczął do niego mówić, ale Karol słowa jednego nie umiejąc po rusku, musiał znowu tylko ręką machnąć i szedł dalej. Snuło się po szerokich dziedzińcach żołdactwa bez miary, ale nigdzie twarzy Tomaszka dostrzedz nie mógł. Dosyć dobrze powierzchownością swą udając chorobę, ze spuszczoną głową szedł dalej, więcej się kierując instynktem, niż znajomością miejsca. Wcale bowiem nie pamiętał którędy go wprzód prowadzono wśród wszystkich tych gmachów, bez charakteru niczem się nie odznaczających i stylem urzędowym koszar pobudowanych. Zabłądzić było nadzwyczaj łatwo, Karol pamiętał tylko na to, żeby iść ciągle w jednym kierunku. Jakoż, choć nie najprostszą drogą i nie spotkawszy nigdzie Tomaszka, który nań czekał gdzieindziej, wyszedł na ostatni podwórzec prowadzący do mostu. Szczęściem, czekający nań u drugiej bramy Tomasz, spostrzegł go jakoś, poznał i gdy się już Karol nie spodziewał spotkać, napędził w drodze. W kilku słowach oznajmił mu natychmiast Karol, że prawdopodobnie wkrótce alarm dany być może, bo z powodu bytności plackomendanta i rozrzuconej słomy, zdawało się, że tam posłano oficera. Tomaszek przelękły był mocno ale, ukazawszy drogę Karolowi, kazał mu dalej iść samemu, gdyż on dla niepoznaki i ratowania Nikifora musiał się zatrzymać. A choćby alarm zrobiono, spodziewał się, że dlatego umknąć potrafi, byle raz Karol był bezpieczny.
Zbieg więc pospieszył ku mostowi, ale w chwili gdy się do niego zbliżał, posłyszał za sobą niezmierny krzyk, hałas, a wkrótce potem bicie w bębny. Nie można już było wątpić, że ucieczkę jego odkryto. W istocie, ta rozrzucona słoma, wcześniej daleko zdradziła go, niż się spodziewano. Plackomendant, człowiek niezmiernie do form przywiązany, chociaż na miejscu wielkiej z tego historyi nie robił, za dozwolenie mniemanego owego prześciełania łóżka więźniowi srogą dał naganę oficerowi od straży. Oficer, pobiegł natychmiast sprawdzić rzecz na miejscu, i odebrane łajanie z lichwą oddać swoim żołnierzom. Wpadł tedy groźny i wzburzony do izby pod numerem czternastym, a spostrzegłszy w pomroku, niby leżącego na łóżku więźnia, począł go naprzód lżyć i krzyczeć, aby natychmiast wstawał. Słoma, mniej daleko szanująca moskiewskie ukazy niż ludzie, jakoś się nie ruszyła. Oficer zniecierpliwiony raz i drugi, targnął owego leżącego na łóżku bałwana, a gdy i to nie pomogło, kopnął go nogą. Jeden z butów, nie dość dobrze przytwierdzonych do tapczana, upadł na podłogę. Na ten widok moskal, który nawet przypuścić nie umiał możliwości podobnego wypadku, najzupełniej osłupiał. Miejsce, z którego but wypadł, sterczało słomą, oficer pchnął, potem rzucił się na łóżko i cała ta mozolnie ułożona postać, okazała mu się bardzo niezgrabną kupą, startej słomy i odzieży. Przytomniejszy może człowiek, byłby natychmiast wyleciał i zaalarmował straże, ale moskal był tak rozgniewany — wściekły, że nim mu na myśl przyszło, wybiedz w korytarz i gonić za zbiegiem, począł z zajadłością znęcać się nad słomą, rozrywać i deptać odzież, rzucać butami na piec, pluć, łajać i t. p.
Wyczerpawszy dopiero wszystkie te środki, nieco pierwszą jego zajadłość uspokajające, wyleciał i, nic nikomu nie mówiąc, pobiegł wprost do komendanta. Po drodze choć mnóstwo ludzi spotykał, a wszyscy wyraźnie wypisany gniew, widzieli na jego twarzy, nikomu nic nie powiedział, komendanta nie zastał w domu, poszedł więc go jeszcze szukać, potem, gdy go znalazł, tak był przelękły i rozgniewany, że nie rychło przyszedł do słowa. Zaczął mówić, tamten go nie mógł zrozumieć, naostatek domyśliwszy się już o co chodziło, podobnie jak pierwszy, oszalał ze złości. Kazał się prowadzić pod numer czternasty, a przyszedłszy tam, uległ nieszczęśliwej pokusie, nie mając kogo bić, rozrzucania i deptania tego, co na ziemi znalazł. Oficera oddano natychmiast pod areszt, warty poodmieniano i poaresztowano, a dopiero potem, wysłano rozkazy zamknięcia cytadeli, nie wpuszczania i nie wypuszczania nikogo.
Gdy uderzono w bębny, Karol był na moście, dosyć spokojnym krokiem zbliżył się do ostatniej straży, minął ją i wprzód już ostrzeżony, nie poszedł w kierunku ulicy Zakroczymskiej, ale wprost przed siebie. Naciągały gęste chmury i chociaż wieczór nie był późny, dosyć się zrobiło ciemno; w oddali za pochyłością wzgórza, spostrzegł Karol doróżkę i domyślił się że ona na niego czekała.
Czując, że go natychmiast gonić będą, w wielkiej był niepewności czy mundur, który miał na sobie, zrzucić czy go zatrzymać; mógł on go zdradzić, ale mógł w pewnym razie obronić. Tu już potrzeba było instynktu podyktowanego przez opatrzność, gdy chce ocalić lub zgubić człowieka. Karol wyrozumował sobie, że w każdym razie mundur był niebezpiecznym. Obejrzawszy się, iż go żołnierz ze straży, ani w koło nikt widzieć nie może, spiesznie zwlokł z siebie tę odzież, rzucił ją pod mostek i został w jednym surducie. Czapkę miał w kieszeni. Wykonawszy to, pobiegł czemprędzej do doróżki, w której zdala już poznał Młota. Dościgłszy jej, rzucił się wewnątrz, czując, że mu sił braknie.
W istocie ta jedna godzina trwogi i niepewności tak go złamała, że długo do siebie przyjść nie mógł. Na koźle zamiast dorożkarza, spostrzegł drugiego z przyjaciół, który, powitawszy go skinieniem głowy, zaciął konie i spiesznie ruszyli do miasta, okrążając je, bo na prostej drodze pewnej spodziewali się pogoni. W istocie wysłano ją, ale tak nie rychło, że gdy się żołnierstwo rozbiegło z rozkazem zatrzymywania wszystkich na drodze od cytadeli, oni już byli w środku miasta, gdzie ich wśród mnóstwa powozów niepodobna było wyszukać. Przez cały czas, gdy w czwał lecieli do miasta, bo wolniej dopiero w Jerozolimskich alejach jechać zaczęli, mimo całego swego męstwa, Karol słowa przemówić nie mógł. Po części przyczyną tego znękania, było nawet fizyczne osłabienie i dwudniowy głód, bo nic w usta wziąć nie mógł, przygotowując się do stanowczego kroku. Młot daleko doświadczeńszy od niego i więcej przewidujący, puszczając się dorożką na przeciw przyjaciela, nie zapomniał o butelce wina, której część gwałtem mu prawie wypić kazał. To jeśli nie dodało siły, przynajmniej rozbudziło go nieco. Naturalnie pojechali z nim nie na dawne jego mieszkanie, ale do takiego domu na Tamce, gdzie nikomu na myśl przyjść nie mogło poszukiwać zbiega.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.