<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Para czerwona
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy”
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Literacka pod zarządem L.K. Górskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cały ciąg rządów margrabiego, był szeregiem omyłek wynikłych z zupełnej nieznajomości stanu kraju; nie mógł on poznać go sam przez się, bo z nim nigdy nie był w ściślejszych stosunkach, jak wielu jeszcze podobnych mniemanych mężów stanu, uczynił sobie wyobrażenie fałszywe, od którego wielka zarozumiałość, odstąpić mu nie dozwalała. Pochlebcy otaczający go, nie mieli odwagi wyprowadzić z błędu. Margrabia nie dopuszczając, aby się mógł mylić, system swój przeprowadzał coraz ostrzej w przekonaniu, że nim kraj pokona. Według niego garść rewolucyonistów, socyalistów, demokratów, terroryzmem panowała nad Polską, potrzeba ją było, similia similibus terroryzmem też zwyciężyć. W pałacu Brühlowskim łudzono się nawet, że despotyzm margrabiowski skutkował, upatrywano szczęśliwe symptomata, rachowano liczbę powiększających się cylindrów na głowach, uważano coraz większą ciżbę nawróconych, na poniedziałkowych wieczorach. Tymczasem wszystko spiesznie leciało ku nieuniknionemu wybuchowi. Powiedzmy tu prawdę, że prawdziwi moskale, którzy równie niecierpieli Wielopolskiego jak Polacy, a zazdrościli mu chwilowej władzy, pociesznie bardzo posądzając go nawet o stosunki z rewolucyonistawni, jaśniej widzieli rzeczy i katastrofę przewidywali zawczasu. Pilno im było samym, zakasawszy rękawy, wziąć się do katowskiego rzemiosła, oblizywali się do okrucieństwa i łupieży. Dziwne to zaprawdę było położenie i kraju i rządzących w tej chwili przejścia, którą nazwać można panowaniem Wielopolskich.
Na czele wielki książę, marzący po cichu o secundogeniturze, maleńkim troniku, fundowaniu dynastyi, dworze i t. d., ale obawiający się Petersburga i starający ukryć swe błogie nadzieje. Robiono już nawet tron pozłocisty, który gdzieś bronzownik pokazywał ciekawym w Paryżu; wielka księżna próbowała przypuszczać do pocałowania ręki z całym ceremoniałem, używanym po królewskich dworach; nowonarodzonego syna chciano ochrzcić tak, aby jego imię w potrzebie na polskie się dało przerobić; nazwano go Wacławem, a mamkę ubrano w kolory narodowe!! Z tej jednak fantazyi dosyć śmiesznej, naród wcale nie myślał korzystać, kilka lat wprzódy, może by się było to wszystko obróciło inaczej, teraz półśrodki były jak ciepła woda w chorobie gwałtownego potrzebującej lekarstwa. Choć wielce jest rzeczą wątpliwą, czy książę szczerze był ze swoim mentorem, mentor wszakże pewnie się tych zachcianek domyślał, a może się z nich uśmiechał W Petersburgu i Moskwie jakimś instynktem zdawano się przeczuwać zdradę, której jeszcze nie było, i niegdyś popularny Konstanty, powoli zszedł na znienawidzonego. W tych ludziach, których sobie margrabia wybrał do współdziałania, szukając raczej posłusznych narzędzi, niż wielkich zdolności, nie znalazł on bezwładnych służalców, jakich się mieć spodziewał. Co było zacniejszego między niemi a jaśniej widzącego, opierało się, starało odwrócić groźną przyszłość, gdy naczelnik, z uporem ludzi małych, którzyby radzi za wielkich uchodzić, parł niczem nie zrażony dalej. Ślepota męża stanu, była prawdziwie niepojętą; ale okrążony kołem wybranych przez siebie zwolenników, nigdy po za nie okiem nie sięgnął, nigdy się nie domyślił, popełniając olbrzymie błędy, że się mógł omylić.
Usposobienie kraju, jeśli nie zupełnie, to najbliżej przynajmniej uosabiał pan Andrzej. Intryga, tego człowieka reprezentującego miłość ojczyzny w sposób wcale nie rewolucyjny, spokojny i godny, zapragnęła usunąć, pozbyć go się. Kto zna kraj, przyzna, że oddalenie Zamoyskiego, który swą powagą hamował gorączkę młodzieży, posłużyło więcej rewolucyi, niż rządowi. Trzeba takiej nieznajomości charakterów i zawziętości, jak moskiewska, aby w panu Andrzeju rewolucyonistę upatrzyć. Margrabia równie go źle znał, a w dodatku zazdrościł mu poczciwie zapracowanej sławy i wziętości. Zdało mu się, że pociągnąwszy już ku sobie kilku ludzi z dawnych przyjaciół i współpracowników Zamoyskiego, resztę także zmusi przyjść do siebie, gdy go nie stanie.
Gdy margrabia obstawiony żandarmami, zmuszony siedzieć jak więzień i jak więzień jeździć, marzył o pokonaniu kraju, ostatecznie rachując na tę proskrypcyę niegodną, która się zwała branką, kraj tymczasem choć widział, jak straszliwą była walka, co go czekała, czuł ją nieuniknioną. Wielu myślało, że zwyciężeni padniemy, ale w tej ostatniej ofierze, była ta wielka myśl, iż lepiej jest, aby dziesięć wiekowa Polska rozlała się w krew, niż rozsypała w gnój.
Gdy w pałacu Brühlowskim marzono, zachęcano i przymuszano do zabawy, propagowano zrzucenie żałoby, mówiąc zawsze o garstce burzycieli i nieprzyjaciół porządku, ci co istotne na kraj mieli wpływy, wiedzieli sami, jak ciężko było wywalczyć powstrzymanie wybuchu. Wielka wprawdzie liczba ludzi dojrzalszych znajdowała, że należało czekać, rozwiązać wprzódy kwestyę włościańską, ostatecznie przygotować się lepiej i zużytkować tę chwilę rozejmu, dla zaopatrzenia się w siły; ale ostatnie wypadki, ucisk, upokorzenia tysiączne, zrodziły już uczucie tak silne i niepohamowane, że rozumowanie przewagi nad niem mieć nie mogło. Całe działanie tych, co stali u steru, ograniczało się na zyskiwaniu czasu, na hamowaniu nie czem innem, jak obietnicą walki. Tymczasem w przewidywaniu jej, potrzeba było dzieło zjednoczenia narodu, które w zwykłych warunkach wymagało by wieku, starać się spełnić w krótkiej chwili, jaka jeszcze dzieliła od śmiertelnego boju; było więc bardzo wiele do czynienia i ludzie tacy jak Karol, czynni a nieustraszeni, nader sprawie byli potrzebni. Już w tym czasie, czynności rewolucyjne z początku instynktowo z różnych ognisk kierowane, poczęły się skupiać w jedno, i ta cudowna organizacya, która miała się stać rządem narodowym, siecią ludzi dobrej woli ogarniała kraj cały. Łatwo się domyśleć powodów, dla których dziś jeszcze nie wiele w tym przedmiocie daje się powiedzieć.
Chwytamy tylko jedną stronę obrazową tej historyi, której skreślenie stanowić będzie kiedyś wielkie dla dziejopisów zadanie.
W pierwszych chwilach, po swem uwolnieniu, choć zmuszony ukrywać się i lękać się codziennie o siebie, Karol uczuł całe szczęście swobody, po głuchej ciszy i bezczynności więzienia, ruch i życie były dlań rozkoszą. Zmieniwszy nieco fizyognomię, ostrzyżeniem i ogoleniem na nowy sposób, z nieco ostrożnością, mógł przesuwać się po Warszawie, a do czynienia znalazł tak wiele, iż chwili nie miał wolnej. Choć więzienie jego nie trwało długo, zdumiał się, przekonawszy, jak daleko położenie w tym krótkiem zmieniło się czasie, musiał parę dni poświęcić na ocenienie zmian, jakie tu zaszły. W czasach rewolucyjnych często tydzień jeden przekształca fizyognomię działaczów i wyjaśnia rzeczy wprzód jeszcze ciemne i nie zrozumiałe.
W chwili, gdy naród miał do walki wystąpić, szło bardzo o to, aby ani u steru, ani w jego łonie, nie rozrywały się siły własne w przeciwnych kierunkach. Zadanie było nie małe. Wyznać przed sobą możemy, żeśmy nigdy zbytnią zgodą i ślepem nie grzeszyli posłuszeństwem. Obawą była wielka, aby i teraz czyn się nie rozszczepił pod różnymi przewódcami na części. Karol był duszą tej garstki, w którą wmawiał zgodę i jedność, jako warunki niezbędne w chwili walki.
Przez kilka dni nie ukazał się on nigdzie, tak był zajęty, a Jadwiga musiała szukać sposobu jakiegoś widzenia się z nim, bez narażenia go na niebezpieczeństwo. Niecierpliwa, napisała do niego słów kilka, prosząc, aby o godzinie piątej wieczorem, znajdował się w okolicy botanicznego ogrodu, gdzie i ona na przechadzkę przybyć miała. Przyniesiono jej odpowiedź, że Karol na umówione miejsce przybędzie.
Ludność warszawska, zwłaszcza od czasu jak ogród Saski i Krasiński objęty został przez policyę i żandarmów, dosyć licznie w piękne wieczory uczęszczała w stare te i piękne aleje, na których dawniej popisywać się lubiono z najpiękniejszemi w mieście ekwipażami. Teraz najwięcej tu było pieszych, szukających cienia i chłodu w swobodniejszem miejscu, choć i tu nie zbywało na widokach drażniących. Aleje wzdłuż ubrane były w rozstawionych zręcznie policyantów, a że droga ta wiodła do wielko-książęcej rezydencyi Łazienkowskiej, często ją przebiegały to powozy jenerałów z towarzyszącymi im strażami, to oddziały wojska, to owe nareszcie orszaki wielkiego księcia i margrabiego, tak wymownie dowodzące ich popularności.
Wielki Książę jeździł zwykle w powozie odkrytym, otoczony czeredą żółtych i karmazynowych, jak tulipany czerkiesów, którzy na małych konikach, pochyleni naprzód galopowali przed, przy i za powozem. Ciż sami jeździli zwykle za wielką księżną, której cudackie stroje, niezbyt wytwornego smaku, mimowolnie oczy zwracały. Wcale inaczej wyglądał ekwipaż margrabiowski; czarna kareta à l’épreuve de la bombe, wybita blachą, zaprzężona szparkiemi końmi siwemi, pędząca nadzwyczaj szybko i okolona całym hufcem sinych żandarmów, którzy na ciężkich koniach ledwie za nią podążyć mogli. Na widok tej, tak zwanej sinej chmury, poczciwy ludek warszawski stawał, przypatrywał się i uśmiechał. W istocie, wyglądało to na orszak więźnia stanu, a nie męża stanu. Czasem przeleciał aleje pojedyńczy kozak z depeszami, (który wcale nie przypominał owego kozaka w »Maryi» Malczewskiego) i tego ścigały ciekawe oczy, jakby się chcąc domyślić, co tam wiózł na piersiach w torebce skórzanej. Pomimo ważności tej chwili, twarze przechodniów jaśniały pogodą, jaką daje heroiczna rezygnacya.
Około piątej Jadwiga, dobrawszy sobie niezawodną towarzyszkę przechadzki, nie młodą, nieładną, ale świętą i poczciwą pannę Emę... pojechała prostą doróżką w aleje, porzuciła ją na Alexandrowskim placu, a sama z bijącem sercem poszła, upatrując Karola. Zjawił się on wkrótce, dosyć zmieniony dla obcych oczów, by go nie łatwo poznały, ale dla Jadwigi, zawsze ten sam co był. Przywitali się z tem lekkiem pomieszaniem, które zdradza uczucie wewnętrzne, a Jadwiga pierwsza rozpoczęła rozmowę, prawie od tego, na czem ją przerwała pierwszego wieczora. Od uwolnienia Karola w ciągłym była niepokoju i obawie o niego. Czuła się w obowiązku, przyłożywszy do oswobodzenia, namówić koniecznie, aby się z kraju oddalił.
— Dlatego tylko — odezwała się — koniecznie z panem widzieć się chciałam, żeby jeszcze i jeszcze nalegać o jego wyjazd. Mam do tego niejakie prawa...
— Ale wiem, że pani z nich nie zechcesz korzystać — rzekł Karol. — Może sobie pochlebiam, ale, zdaje mi się, że tu na coś jestem potrzebny; nie godzi się myśleć o sobie, gdy wszyscy i z wszystkiem co mamy, obowiązani jesteśmy służyć wielkiemu dziełu wyjarzmienia ojczyzny. Czytałaś pani zapewne pamiętniki Benvenuta Celliniego i przypomnisz sobie tę chwilę jego życia, gdy odlewał arcydzieło, które dziś zdobi Loggię florencką. Spostrzegł, że mu brakło kruszcu na wypełnienie formy posągu i zniósł wszystko co miał w domu, nawet srebra i kosztowności, aby niemi swój utwór wypełnić. Myśmy, jak on, dzisiaj wszyscy i życia nasze i skarby rzucić powinni w ognisko, z którego ma wynijść dzieło święte — Polska!
— To prawda — odpowiedziała Jadwiga — ale zdaje mi się, żeśmy te skarby nie darmo wyrzucać powinni. Cóż z tego przyjdzie ojczyźnie, gdy pan tu marnie zginiesz, a tam za granicą mógłbyś pracować pożytecznie i długo!
— Przepraszam panią, ale znam siebie dobrze i wiem jak mi wiele warunków braknie do działania gdzie indziej. Za mało znam obce kraje, gdy tu w naszym, w skromniejszej, ale nie mniej ważnej robocie, czuję się na mojem miejscu. Ta czeladź, do której przemawiam jej językiem, wierzy mi i słucha mnie. Może to duma, ale zdaje mi się, że ja tu jestem potrzebny.
— Ja temu nie przeczę, — odparła Jadwiga, — pan wszędzie możesz być użytecznym i potrzebnym, ale ten miecz Damoklesa ciągle zawieszony nad głową!!
— Pani — rzekł Karol — byłoby to straszliwem w istocie, gdybym miał nadzieję wyjścia cało z tych wypadków, ale to być nie może. Każdy z nas z góry uczynił ofiarę z życia i już się z niem nie droży, myśląc tylko, aby je sprzedać za jak największy okup dla drogiej ojczyzny. Przypomnisz sobie pani kiedyś moje słowa... Niegodni Mojżesze prowadzim do tej ziemi obiecanej, której nigdy oglądać nie będziemy. Zginiemy nie wiem jak, jedni na szubienicach, drudzy po więzieniach, inni w boju i męczarniach, ale musimy poginąć, aby śmiercią prawdzie oddać świadectwo!
— Smutne to i straszne słowa — wzdychając rzekła Jadwiga. — Czuję całą ich wielkość, podziwiam bohaterstwo, a pomimo to takbym chciała pana ocalić, tak z tą myślą pogodzić się nie mogę!!
Jednakże mówiła dalej Jadwiga, starała go się przełamać i jak się to tylko szczerym ludziom trafia, uznała się sama wreszcie za zwyciężoną. Spuściła głowę, zamyśliła się i zakończyła słowy:
— Dobrze więc — dziękuję panu — opierając się, wskazałeś mi drogę, którą i ja pójść powinnam. Przyznaję, że jako słaba kobieta, marzyłam o osobistej przyszłości. Każecie się jej wyrzec: składam ją na ofiarę. Od dziś i ja sama i wszystko co mam, niech służy tylko wielkiej sprawie kraju. Jako kobieta, nie narażam się na takie niebezpieczeństwo jak wy, ale się żadnego nie ulęknę.
I podała mu rękę, a w oczach jej łza błysła.
Mówili potem o wielu rzeczach, prócz o sobie, nie była to jednak rozmowa kochanków, bo miłość im obojgu zdawała się świętokradzką kradzieżą, gdy tylko o kraju myśleć i kraj kochać się godziło. Ale mimo milczenia, jakie nakazywała przyzwoitość, czuli oboje tę wielką rozkosz zbliżenia, rozmowy, zamiany myśli, która będąc niewinną, jest wszakże tak silną dla serc nie zepsutych, jak gdyby nad nią żadnej większej nie było; spojrzenie, uśmiech, słowo, starczą na długie godziny rozmyślań i przypomnień.
Mówiliśmy już, jak nie zrażonym pretendentem panny Jadwigi był Edward, kiedy go nawet to, co nazywał jej czerwonością, odstręczyć dotąd nie mogło. Szukał on wszelkich możliwych sposobów, aby się do niej przybliżyć. I teraz widząc jak jechała w alee, pochwycił zaraz dorożkę, aby za nią pogonić. Trafem jednak, pędząc za nią, dojechał aż do Belwederu, tu dopiero na myśl mu przyszło, że może być w Botanicznym ogrodzie; odprawił więc dorożkarza i puścił się w pogoń pieszo.
Ubiór naszych pań jednostajnie czarny, nie łatwo dawał jedną od drugiej rozróżnić; trzeba było oczów kochanka na to. Edward miał tylko oczy pretendenta i nie byłby może tak prędko wyszukał pannę Jadwigę, gdyby nie figura jej towarzyszki panny Emy, bardzo charakterystyczna przysadkowata, okrągła, beczułkowata. Zacna panna Ema, wiecznie roztargniona i więcej drugiemi zajęta niż sobą, odznaczała się i tem jeszcze, że zawsze coś za sobą wlekła, coś gubiła, coś z niej spadać musiało. Tym razem zdradził ją szal, którym zamiatała uliczkę.
Pan Edward po nim ją poznał, po niej domyślił się Jadwigi, a zobaczywszy przy dwóch paniach mężczyznę, tem spieszniej podążył, aby tego domniemanego rywala, od swej Bogdanki odpędzić.
Nasza para była zajęta rozmową, tak się niespodziewała, aby kto ją miał przerwać, wreszcie zaskoczona została tak niespodzianie, że na widok Edwarda, który z boku nadszedłszy, skłonił się pannie Jadwidze, stanęli wszyscy jak wryci.
Karol ani mógł, ani chciał uciekać; przybyły, nie odrazu go poznał, ale gdy nareszcie zobaczył Karola, tak osłupiał, zdrętwiał, pobladł, zmieszał się, jak gdyby widmo z grobu powstałe zobaczył. Zdawało mu się, że razem z nim zdrada jego wyszła na jaw, dla pokrycia pomieszania, zaczął się uśmiechać; pannie Jadwidze zrobiło się słabo, wszyscy zamilkli; nareszcie po długim przestanku, Edward rzekł, jąkając się.
— A! więc pan został uwolniony, prawdziwie miło mi powinszować.
— Nie winszuj pan — rzekł Karol niezmieszany wcale — nie jestem uwolniony, alem się sam uwolnił. — Dosyć to będzie panu powiedzieć, aby go skłonić do zupełnego milczenia o mnie, jakby mnie na świecie nie było.
Edward ciągle jeszcze stał jak osłupiały; wyznanie Karola przeraziło go, czuł się bowiem wspólnikiem zbrodni, kryjąc ją, widział się już na Syberyi, za to, że się z Karolem spotkał, a z drugiej strony czuł, że gdyby go zdradził, mógłby podpaść pod ten sąd doraźny, który w czasach rewolucyi nie przebacza nikomu. Rad był uciec co najprędzej, aby z zapowietrzonym nie obcować. Bał się być śmiesznym, a twarz jego malowała taki niepokój i zafrasowanie, że mimo wcale nie wesołego położenia, pannie Emie śmiać się chciało i podać mu flakonik dla orzeźwienia. W głosie nawet pana Edwarda, przerywanym jakiemś łykaniem nerwowem, znać było śmiertelny przestrach.
Jadwiga prędko się uspokoiła.
— Przypadek — rzekła — uczynił pana uczestnikiem tajemnicy, którą spodziewam się, że dochować potrafisz; krzywdziłabym pana, gdybym mu przypominała, że można być zdrajcą nie tylko rozmyślnie, ale przez płochą szczebiotliwość.
Edward nic na to nie odpowiadając, uśmiechał się tylko, z wyrazem pokornej jakiejś zalotności, połączonej ze strachem, która go doskonale śmiesznym czyniła.
— Ale mogą być państwo pewni — rzekł nareszcie tchu nabrawszy — że... że... potrzeba się było domyśleć reszty, gdyż Edwardowi tak się w głowie poplątało i język mu nie służył, że dalej nie mówić nie mógł, ocierał pot z czoła, poprawiał włosy, stał wedle pospolitego wyrażenia, jak na mękach. Poważna i spokojna twarz Karola, którego ten wypadek najmniej nie zmieszał, dziwnie odbijała od postaci wystraszonego paniczyka, nie mogącego utaić wrażenia swego tchórzostwa. Edward, który zwykle korzystał ze wszystkich okoliczności, aby jak najdłużej wlec się za panną Jadwigą, który i teraz w tej intencyi przybył, aby ją nudzić, rad był już co najprędzej uciec w obawie straszliwej kompromitacyi. W głowie mu się pomieścić nie mogło, jak ten człowiek, co się śmiał wyrwać z cytadeli, mógł chodzić po ulicy w biały dzień i najmniejszej po sobie nie okazywać niespokojności. Nie wiedząc co mówić, pochwaliwszy pogodę, słońce, powietrze i wieczór, Edward zakręcił Się, ukłonił i drapnął.
Wrażenia tchórza były tak silne, że się ani opatrzył, jak wbiegł do Botanicznego ogrodu, i jak uderzył się o stojącego tam policyanta. Strwożony tym wypadkiem, który poczytał za złą wróżbę, uciekł w kąt na ławeczkę i na seryo rozmyślać począł, co miał czynić. Edward nie miał już wcale ochoty do denuncyacyi, ale straszliwie się lękał, żeby rząd dowiedziawszy się jakimkolwiek sposobem, iż się ze zbiegiem zetknął, nie kazał go za to powiesić albo rozstrzelać. Rzecz zdaje się śmieszną w Europie, ale w Rosyi, kto natychmiast nie daje znać rządowi o jakimkolwiek politycznym wypadku, kto go tai, kto nie chce być zdrajcą, choćby szło o własne dziecię, lub o rodzonego ojca, może wyśmienicie wisieć lub pójść do ciężkich robót. Moralność urzędowa, domaga się tego od wszystkich bez wyjątku. Edward bardzo dobrze wiedział o tem, drżał wewnątrz o szacowną swą egzystencyę. Siedział tak na ławce zadumany ciężko, gdy usłyszał, że go ktoś klepnął po ramieniu i ujrzał przed sobą najsłuszniejszego w Warszawie mężczyznę, jednę z podpór rządu i systemu, który go witał przyjacielsko i protektorsko mu się uśmiechając. Był to ten sam właśnie, przed którym Edward, tak nieopatrznie pierwszym razem wygadał się o Karolu. Na widok tej potęgi, dla której nadzwyczajny miał szacunek, wylęgły z niezmiernego strachu, Edward pobladł, sądząc, że jego zbrodnię wyczyta mu z fizyognomii.
— Jak się masz? — rzekł poważnie słuszny mężczyzna. — Wiesz historyę? wyobraż sobie, co to są za podziemne knowania tych rewolucyonistów, jak tu się jakikolwiek rząd i porządek utrzymać może! Uwierzyłbyś temu, że ten niebezpieczny przewódca Gliński, uciekł, uważasz to — uciekł z cytadeli!!! łotry! łotry! śmieć uciec!
Pan Edward w tej chwili czuł tylko, że powinien się był nadzwyczajnie zadziwić, aby pokazać, że nic nie wie; krzyknął więc tak, że aż towarzysz jego, musiał go za rękę ścisnąć, wstrzymując zbyteczny objaw zdziwienia. Odegrawszy swą rolę, tchórz nieco się uspokoił, a wysoki mężczyzna mówił dalej poważnie.
— Nie słyszałeś więc nie? A jest to nadzwyczaj ciekawa historya. Wiesz pan zapewne co to jest więzienie w cytadeli? Niema przykładu prawie, aby kto stamtąd mógł uciec, ale pokazuje się, że rewolucya nasza aż tam sięgnęła swoim wpływem, kiedy potrafiła tego wodza swego oswobodzić.
Mówiąc to, uśmiechał się gorzko.
— Tak — dodał — otoczeni jesteśmy spiskiem ze wszech stron, godzą na nas zatrute sztylety i rewolwery; wyuzdana tłuszcza uliczna podkopuje porządek społeczny; jeżeli teraz wszyscy uczciwi ludzie wobec tego niebezpieczeństwa rąk sobie nie podadzą, a rewolucya rozszerzy się i wzmocni — Polska przepadła.
Edward, który drżał najwięcej o to, żeby sam nie przepadł, a czując się w grzechu, widział potrzebę być nadzwyczaj pokornym. Robił miny, które musiały wielce zadowolnić słusznego mężczyznę. Widać było z fizyognomii pana Edwarda, jak posłusznym i wiernym był poddanym i że gotów był brać się za ręce z kimby mu kazano: z policyantami, szpiegami, katem, dla ocalenia społeczeństwa.
— No cóż pan na to? Prawda, że ta ucieczka ma wielkie znaczenie? — dodał wysoki.
— Niezawodnie — rzekł Edward. — Ale jakże on się tu potrafi ukryć? Tu go niezawodnie złapią.
— Nie sądzę — odpowiedział drugi. — Ci panowie mają lepszą od nas policyę, są zabiegli, a rewolucyoniści całej Europy, Mazziniści i Garibaldczycy popierają ich wszelkiemi siłami. Walka, którąśmy przedsięwzięli, jest olbrzymią, nie taimy przed sobą jej trudności, ale bronimy porządku społecznego...
Edward dobrodusznie potakiwał, ale oglądał się na wszystkie strony, bo mu na myśl przyszło, że panna Jadwiga z Karolem mogą wejść do Botanicznego ogrodu, że ich ów słuszny pan najść może, że Karola uwięzi, że Karol go natychmiast wyda i że w ciągu dwudziestu czterech godzin go powieszą. Pomieszanie jego było tak widoczne, iż słuszny pan, posądziwszy o niezupełne zdrowie, opuścił go natychmiast. W tejże chwili ukazała się Jadwiga z Karolem na ścieżce, którą powracał ów wielki człowiek.
Karol nie mógł uniknąć spotkania, a Edwardowi, który na to patrzał zdala, zrobiło się mdło tak, iż oczy przymrużył, aby dalszych skutków nie widzieć. Gdy je otworzył, ujrzał Karola uchylającego kapelusz przed kłaniającym się Jadwidze panem i idącego dalej tak spokojnie, jakby go to wcale nie obchodziło. Wysoki mężczyzna nie poznał Karola, ale go coś tknęło, zastanowił się, podszedł do policyanta, któremu coś poszeptał na ucho i kiwnął na Edwarda z daleka, aby do niego przyszedł.
Nie z wielką ochotą pospieszył na to wezwanie pan Edward. Minął boczną uliczką Jadwigę z jej towarzyszem i drżący stanął przed oczekującym nań wielkim człowiekiem.
— Z kim szła panna Jadwiga? Znasz pan tego mężczyznę? — spytał obrońca porządku.
— Nie uważałem — rzekł Edward, który się zadławił.
— Nie jestem pewny, ale ten jegomość nadzwyczaj przypomina Glińskiego, o którym tylko co mówiliśmy. Miałżeby do tego stopnia posunąć zuchwalstwo, żeby się pokazywać publicznie? Nieco młodsza fizyognomia, trochę mizerniejszy, ale uderzające podobieństwo. Wszystkim wiadomo, że to ulubieniec panny Jadwigi. Miałżeby to być on? Jak się waćpanu zdaje?
— Jak Boga kocham, mnie się nie nie zdaje... Ja go nie znam... Nic nie wiem — bełkotał Edward.
Wielki człowiek rzucił wejrzenie prawie wzgardliwe na Edwarda i dodał:
— Ktokolwiek to jest, będzie go już policyant miał na oku i krok w krok za nim pójdzie.
Panu Edwardowi zadzwoniły zęby, ale w tej chwili ujął go towarzysz pod rękę i wyprowadził z ogrodu, obawiając się może, aby i ten go nie zdradził.
Siedli razem do dorożki, a że wieczór był już późny, a w hotelu Europejskim czekało ich zwykłe zebranie, wprost tam pojechali.
Pan Edward, ani jadł ani pił, gnębiąc się czarnemi myślami. Nie dziw też, że gdy w parę godzin, potem wielki człowiek wywołany został do przedpokoju, przez przybyłego policyanta, Edward zręcznie potrafił ich rozmowę podsłuchać.
Ta była następującą:
— Cóżeś zrobił?
— A nic, proszę jaśnie pana.
— Jakto nie?
— A no kiedy ten pan, co z temi paniami chodził, gdzieś zniknął.
— Jakto? kazałem-że wam pilnować u wrót!
— I pilnowaliśmy proszę pana, bo ja sobie dobrze jego fizyognomię zanotowałem; ale kto jego wie, co się z nim stało, nie wyszedł żadnemi wrotami, w ogrodzie nie został, jak w ziemię wpadł...
— A te panie?
— A cóż, te panie to wyszły, ale z siwym staruszkiem, który miał order w pętliczce.
— Już to wy wszyscy głupcy jesteście i do niczego niezdatni — zawołał wielki mąż; zawsze mi się tak spisujecie jak dzisiaj; jakże można było dać temu człowiekowi umknąć?
I trzasnąwszy drzwiami, wrócił zburzony do salonu, a tu wziąwszy na stronę pana Edwarda, rzekł do niego poufnie:
— Proszę cię, mój drogi, bywasz często u panny Jadwigi, to wiadomo, nie jest to najlepsze towarzystwo, ale dobrze rozumiem, co cię tam wabi. Użyjże na dobre tej znajomości i rozpytaj ostrożnie, z kim dziś była na spacerze? Przyjdziesz mi to jutro powiedzieć.
Edward chciał się wymawiać, ale dawszy mu ten rozkaz wielki człowiek, odwrócił się i poszedł.
Jak wielki strach opanował pana Edwarda wskutek tego polecenia, o tem już mówić nie potrzebujemy. Jadwiga wróciła sama, smutna i przelękniona, zdawało się jej, że bez niebezpieczeństwa mogła się tam spotkać z Karolem. Tymczasem i niespodziana pogoń Edwarda i ten drugi człowiek, którego wejrzenie badawcze spoczęło na zbiegu, nabawiali ją straszliwym niepokojem. Dodajmy jeszcze trzecie nieszczęście, może ze wszystkich najbardziej groźne. Juliusz, który został odepchnięty przez Jadwigę i skutkiem swych intryg, opuszczony nawet od dawnych przyjaciół, znajdował się w Warszawie, w ciągu przechadzki, kilka razy rozminął się z Karolem i Jadwigą. Nie było najmniejszej wątpliwości, że go poznał, ani że go zdradzi. Był on z rzędu tych ludzi, dla których wszelka zemsta, jest wedle wyrażenia francuskiego, nektarem bogów. Stosunki Juliusza z gronkiem, ludzi dworujących Brühlowskiemu pałacowi nie były tajne; właśnie w chwili, gdy słuszny mężczyzna odszedł od Edwarda zamyślony, a Edward nie wiedząc co począć, siadł przybity za stołem, Juliusz podniósł głos i odezwał się do wielkiego męża.
— Już też mój hrabio, drwią sobie z was publicznie, wiesz, kogo ja dziś na przechadzce z panną Jadwigą widziałem? Nie mniej, ni więcej, tylko Karola Glińskiego, który świeżo zbiegł z cytadeli i uwija się sobie po ulicach, pod waszym nosem... to nie do wiary!
— Co ty mówisz? Więc to był on? jesteś tego pewny? — rzekł mu wysoki.
— Jestem tego jak najpewniejszy... Poznam go wszędzie, bo nienawidzę.
— Ale ja go także widziałem.
Edward zaczął pić wino, bo mu się aż źle zrobiło. Wysoki hrabia pochmurniał. Twarz jego przybrała wyraz surowy, podumał chwilę, zaciął usta i nic nie odpowiedział.
— Ale czyś się tylko nie omylił? — rzekł po niejakim czasie do Juliusza.
— Ja się nigdy nie mylę — odparł chłodno zagadniony. — Kilka razy umyślnie przeszedłem widziany i nie widziany koło tych państwa. Zajęci byli nadzwyczaj gorącą, zapewne romansowo-rewolucyjną rozmową. Człowiek się nieco zmienił, wyblechował więzieniem, ogolił, wystrzygł, ale poznałbym go w piekle... lub poczuł.
— To też uderzyła mnie ta fizyognomia — zawołał wysoki.
— Dziękuję ci za informacyę.
Na tem skończyła się rozmowa, ale znać było, że skutki jej i następstwa mogły być bardzo ważne. W istocie, tegoż wieczora dosyć przyzwoicie ubrany mężczyzna, niewiadomo z jakiego powodu, zajął stanowisko obserwacyjne przed drzwiami panny Jadwigi. W mieście zaś dano rysopis zbiega wszystkim agentom policyjnym z poleceniem ścigania i łapania. Ale tegoż wieczora wszystkie te rozporządzenia wiadome już były Karolowi i jego przyjaciołom. Spowodowały one, że musiał nazajutrz włożyć siwe wąsy i bakenbardy, choć równie był czynny, swobodny i spokojny jak dni poprzedzających.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.