Partya bilardu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Partya bilardu |
Pochodzenie | Nowele z czasów oblężenia Paryża |
Wydawca | Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia C. K. Jagiellońskiego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Antoni Potocki |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Po dwudniowej bitwie, po nocy spędzonej na ulewnym deszczu z tornistrami na plecach, żołnierze muszą być bardzo zmęczeni. A jednak oto od trzech godzin już każą im ziębnąć jeszcze z bronią do nogi w kałużach gościńców, w błocie pól, zalanych wodą. Ociężali ze znużenia po nieprzespanych nocach, w mundurach przemokłych do nitki cisną się biedacy jeden do drugiego, ażeby się rozgrzać trochę, ażeby się podtrzymać wzajemnie. Niektórzy śpią, stojąc, oparci o tornister sąsiada, a na ich twarzach wyciągniętych, pogrążonych we śnie, jeszcze bardziej uwydatniają się zmęczenie i przebyte niewygody.
Ani ognia, ani ciepłej strawy, tylko niebo niskie, ciemne i nieprzyjaciel, którego się czuje dokoła... To okropne!
Cóż robią tam? Co się tam dzieje?
Armaty, zwrócone paszczą ku lasowi, zdają się węszyć coś. Mitraliezy, ukryte w zasadzce, jakby śledzą uporczywie widnokrąg. Wszystko gotowe do ataku. Dlaczegóż nie atakują? Na co czekają?...
Czekają na rozkazy, lecz główna kwatera nie przysyła ich.
A jednak niedaleko ztąd znajduje się owa główna kwatera, w tym pięknym zamku w stylu Ludwika XIII. Tam na pagórku połyskują, obmyte deszczem, czerwone cegły podmurowania. Prawdziwie książęca rezydencya, godna dźwigać na sobie chorągiew marszałka Francyi!
Ze strony tylnej głęboki rów i kamienna spadzistość oddzielają ją od drogi; gęste zielone trawniki, otoczone klombami kwiatów, dochodzą do samego ganku. Z drugiej strony frontowej młode graby tworzą wspaniałe altany, połyskuje lustrzana tafla wody, po której pływają łabędzie, a pod dachem ptaszyńca w kształcie pagody, wśród zieleni, pawie i złote bażanty zataczają koła, trzepocąc skrzydłami i wydając przeraźliwe krzyki. Chociaż państwo ich odjechali, one nie czują opuszczenia ani strasznego znieprawienia wojny.
Dzięki chorągwi głównego wodza nic nie uległo zniszczeniu, zostały nawet najdrobniejsze kwiatki na trawnikach. Jakież to zachwycające, gdy można znaleźć w pobliżu pola walki taki spokojny przepych, wypływający z porządku rzeczy, nienaruszone kontury fundamentów, głęboką ciszę alei!...
Ta słota, która tam niżej tworzy takie ohydne błoto, ryje głębokie bruzdy — tutaj jest tylko eleganckim, arystokratycznym deszczem, ożywiającym czerwoność cegieł, zieleń trawników, nadającym połysk liściom pomarańczowym i białym skrzydłom łabędzi. Wszystko lśni się, wszystko spokojne! Doprawdy, żeby nie flaga, powiewająca na szczycie dachu i ci dwaj żołnierze, stojący przy wejściu, poza sztachetami, trudno byłoby się domyśleć, że tu jest główna kwatera wojskowa. Konie odpoczywają spokojnie w stajniach. Tu i ówdzie spotkać można masztalerzy, małego ordynansa w okolicach kuchni, albo jakiegoś ogrodnika w czerwonych spodniach, posuwającego spokojnie gracą po piasku podwórza.
W sali jadalnej, której okna wychodzą na ganek, widać stół z na wpół tylko zdjętem nakryciem. Pełno tam odkorkowanych butelek, napełnionych i pustych szklanek, obrus poplamiony i zgnieciony jak po skończeniu uczty, kiedy goście odeszli.
Z przyległego pokoju dochodzą wesołe głosy, śmiech, słychać taczanie się kul bilardowych i brzęk szklanek. Pan marszałek gra w bilard — i oto dlaczego wojsko napróżno oczekuje na rozkazy. Kiedy raz pan marszałek zacznie partyę, może się niebo zawalić, nic w świecie nie oderwie go przed skończeniem.
Bilard!
To słabostka tego wielkiego wojaka.
Przy grze on jest tak samo poważny jak podczas bitwy: postawa wyniosła, pierś pokryta orderami, oczy błyszczące, policzki zaróżowione pod działaniem gry i grogu. Jego adjutanci otaczają go, gotowi na każde skinienie, pełni szacunku, wyrażający zachwyt z powodu każdego uderzenia dowódcy. Kiedy marszałek zrobi punkt, wszyscy śpieszą oznaczyć go; kiedy zechce pić, wszyscy chcą mu przyrządzać ulubiony grog. Słychać szmer ścierających się epoletów, różnobarwnych sznurów, delikatny brzęk krzyżów, akselbantów... Widząc te miłe uśmiechy, eleganckie ukłony, pełne wykwintnej grzeczności, tyle haftów, nowe uniformy tu w tej wysokiej sali z dębowemi ozdobami — przypominało się jesienne przyjęcia w Compiegne[1] i zapominało się o biedakach w zaszarganych kapotach, którzy marzną tam wzdłuż drogi, tworząc taką ponurą grupę na deszczu...
Partnerem marszałka jest niskiego wzrostu kapitan generalnego sztabu, wysznurowany, ufryzowany, w jasnych rękawiczkach; jest on mistrzem w grze bilardowej i może pobić wszystkich marszałków na świecie. Ale umie trzymać się na przyzwoitej, pełnej szacunku odległości od swego szefa, umie też nie wygrać i nie poddać się zbyt łatwo. To się nazywa być oficerem, mającym przyszłość...
Baczność młodzieńcze, trzymaj się dobrze!... Pan marszałek ma piętnaście, a ty dziesięć. Chodzi tylko o to, abyś do końca tak grę poprowadził, a w ten sposób więcej zrobisz dla swojej karyery, niż gdybyś mókł tam z innymi, pod potokami wody, która zasłania widnokrąg, zbrukałaby twój piękny mundur, poczerniła złoto twoich akselbantów i stałbyś, czekając rozkazów, które nie nadchodzą...
To doprawdy bardzo zajmująca partya! Kule toczą się, trącają, mieszają się ich barwy. Bandy odbijają dobrze, sukno się rozgrzewa... Nagle na niebie błysnął płomień wystrzału armatniego. Głuchy huk wstrząsnął szybami. Wszyscy drgnęli i spojrzeli na siebie z niepokojem. Tylko marszałek nie widzi i nie słyszy nic. Pochylony nad bilardem, jest właśnie zajęty wspaniałą kombinacyą, opartą na »cofańcu«. To główna jego siła owe kombinacye »cofańcowe«.
Ale otóż nowa błyskawica, potem druga. Wystrzały armatnie grzmią jedne po drugich, coraz częściej. Adjutanci biegną do okien. Czyżby Prusacy atakowali?...
— Dobrze, niech atakują — powiedział pan marszałek, robiąc białą bilę. — Kapitanie, pan grasz.
Generalnym sztabem wstrząsnął dreszcz uwielbienia.
Tureniusz uśpiony na lawecie jest niczem wobec tego marszałka, tak spokojnie grającego w bilard podczas samej akcyi. Tymczasem hałas wzmaga się. Z hukiem armat mieszają się salwy mitraliez i wystrzały piechoty. Jakaś mgła czerwona z czarnymi brzegami wznosi się przy końcu trawników. Cały park w głębi jest w ogniu. Przerażone pawie i bażanty krzyczą w ptaszyńcach. Konie arabskie, czując proch, niepokoją się w stajniach. Główna kwatera zaczyna się ożywiać. Depesze za depeszami... cwałem przylatują sztafety; żądają marszałka.
Ale pan marszałek jest nieprzystępny, ponieważ, jak wam mówiłem, nic nie może go oderwać od gry przed ukończeniem partyi.
— Pan grasz, kapitanie...
Lecz kapitan jakiś roztargniony. Co to znaczy jednakże być młodym! Oto traci głowę, zapomina się w grze i raz po razie robi dwie serye, które prawie zupełnie zapewniają mu wygranę. Tym razem marszałek wpadł we wściekłość. Na jego męskiej twarzy maluje się zdziwienie i niezadowolenie.
Właśnie w tej samej chwili rumak wyciągniętym kłusem wpada na dziedziniec. Jeden z adjutantów łamie zakaz i jednym skokiem wpada na ganek.
— Marszałku, marszałku!...
Trzeba było widzieć, jak został przyjętym! Sapiąc z gniewu, zaczerwieniony jak kogut, z kijem bilardowym w ręku, ukazuje się marszałek w oknie.
— Co to jest? co się stało? Czy to niema warty tutaj?
— Ależ panie marszałku!...
— Dobrze, dobrze!... natychmiast!... niech czekają na rozkaz... do stu dyabłów!...
Okno zamknęło się gwałtownie.
Niech czekają jego rozkazów!...
A cóż innego robią od dawna ci biedacy? Wiatr dmucha im prosto w twarz deszczem i kartaczami. Całe bataliony zniszczone, podczas gdy drugie stoją bezużytecznie z bronią na ramieniu, nie mogąc nawet zdać sobie sprawy z takiej bezczynności.
Cóż robić! czekają na rozkazy!... Ba, tylko do tego, ażeby umrzeć, nie potrzeba rozkazów — setkami padają ludzie tam poza krzakami, w rowie nawprost wspaniałego zamku. Nawet tych leżących już rozdzierają kartacze i przez otwarte rany cicho bez szmeru płynie szlachetna krew Francyi...
— Siedmnaście, ośmnaście, dziewiętnaście!...
Ledwie mogą nadążyć z markowaniem punktów. Marszałkowi brakuje tylko jednego.
Wrzawa walki coraz się zbliża. Już bomby wpadają do parku. Oto jedna błysnęła ponad wodą. Lustrzana powierzchnia pomroczyła się. Wystraszony łabędź pływa, otoczony okrwawionemi piórami. To ostatni wystrzał.
Teraz cisza zupełna. Tylko deszcz pada na młode graby, słychać szmer niewyraźny u stóp pagórka, a po przemokłej drodze coś jakby stąpanie jakiegoś stada, które się spieszy... Wojsko cofa się w rozsypce... Pan marszałek wygrał partyę...