<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ostatnia lekcya
Podtytuł Opowiadania małego Alzatczyka
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




OSTATNIA LEKCYA
OPOWIADANIE MAŁEGO ALZATCZYKA.



Tego dnia spóźniłem się bardzo do szkoły i obawiałem się bury, tem bardziej, że p. Hamel zadał nam imiesłowy, których nie umiałem wcale. Na chwilę przyszła mi nawet myśl do głowy opuścić lekcyę i pójść sobie na przechadzkę w pole.
Było tak ciepło, jasno!
Zdaleka dochodziły dźwięki pogwizdywania kosów na skraju lasu i odgłosy musztrujących się Prusaków po za tartakiem na łące Rippert. Wszystko to pociągało mnie daleko bardziej, niż prawidła o imiesłowach; lecz miałem dość siły, ażeby oprzeć się i prędko poszedłem do szkoły.
Przechodząc koło urzędu mera, spostrzegłem gromadkę ludzi, tłoczących się przed małą kratą z ogłoszeniami. Od dwóch lat już ztamtąd wychodziły dla nas wszystkie złe nowiny: przegrane bitwy, nowe rozporządzenia i rozkazy władzy.
Pomyślałem też sobie, nie zatrzymując się:
— Coś tam znowu nowego.
Kiedy tak przebiegałem plac, nagle kowal Wachter, który z narzędziem swem w ręku właśnie odczytywał ogłoszenie, krzyknął za mna:
— Nie śpiesz się tak mały, zawsze jeszcze zawcześnie przyjdziesz do tej twojej szkoły.
Pomyślałem, że kpi sobie ze mnie i cały zdyszany wpadłem na podwórko p. Hamla.
Zwykle przed rozpoczęciem lekcyi panował w szkole tak wielki hałas, że na ulicy było słychać. Otwierały się i zamykały pulpity, wszyscy odrazu powtarzali głośno lekcyę, przyczem dla lepszego zrozumienia zatykali sobie uszy, rozlegały się uderzenia o stół grubej linii p. profesora i jego głos.
— Ciszej dzieci.
Liczyłem na to wszystko i łudziłem się, że potrafię niepostrzeżenie dostać się do swojej ławki; ale tego dnia była jakaś przerażająca cisza! Jak w niedzielę!
Przez otwarte okno ujrzałem kolegów, siedzących zupełnie spokojnie na swoich miejscach i pana Hamla, przechadzającego się tam i napowrót z ową straszną żelazną linią pod pachą. I podczas takiej ciszy trzeba było otworzyć drzwi i wejść! Możecie sobie wyobrazić, jaki byłem czerwony i jak się bałem. Lecz cóż to? P. Hamel spojrzał na mnie bez gniewu i powiedział łagodnie:
— Idź prędko na twoje miejsce, biedny Franiu, mieliśmy już zacząć bez ciebie.
Przeskoczyłem ławkę i usiadłem natychmiast przed swoim pulpitem.
Teraz dopiero, ochłonąwszy trochę z przerażenia, spostrzegłem, że nasz nauczyciel miał na sobie swój piękny, zielony surdut, cieniutki karbowany żabot i małą haftowaną czapeczkę z czarnego jedwabiu, którą wkładał tylko podczas wizyt inspekcyi lub podczas rozdawania. Cała klasa zresztą wyglądała jakoś niezwykle uroczyście. Ale co mnie najbardziej zdziwiło, to, kiedy ujrzałem na pustych zwykle ławkach w głębi sali ludzi ze wsi, siedzących tak samo jak my w milczeniu. — Stary Hauser w trójgraniastym kapeluszu, dawniejszy mer, dawniejszy pocztylion i wielu innych. Wszyscy oni byli jacyś smutni. Hauser trzymał na kolanach duży elementarz z mocno podniszczonymi brzegami i swoje wielkie okulary.
Kiedy się tak dziwiłem tem u wszystkiemu, p. Hamel wszedł na katedrę i tym samym łagodnym i poważnym głosem powiedział do nas:
— Dzieci moje, dziś po raz ostatni mam z wami lekcyę... Przyszedł rozkaz z Berlina, ażeby w szkołach Alzacyi i Lotaryngii uczyć tylko niemieckiego... Nowy nauczyciel ma przybyć jutro; dziś to wasza ostatnia lekcya francuskiego, proszę więc, bądźcie uważni.
Te kilka wyrazów przejęły mnie do głębi.
Nędznicy! więc to to ogłoszenie czytano w merostwie!
Moja ostatnia lekcya francuskiego!...
Jakto? ja, co zaledwie umiem pisać, nie będę się już wcale uczyć!... na tem trzeba poprzestać!... O, jakże żałowałem teraz czasu straconego, lekcyj opuszczonych dla wyszukiwania gniazd ptasich, lub ślizganiu się po Jaar!...
Wszystkie moje książki, gramatyka, historya św. które dotąd znajdowałem nudnemi i ciężkiemi do noszenia, teraz wydały mi się najbliższymi przyjaciółmi, z którymi przykro byłoby mi się rozstawać. Były one jakby cząstką p. Hamla. Na samą myśl, że on ma odjechać, że go już więcej nigdy może nie zobaczę, zapomniałem o wszystkich karach, o uderzeniach linią.
Biedny człowiek!...
Więc to dla uczczenia tej ostatniej lekcyi ubrał się on w swój odświętny ubiór!... Teraz zrozumiałem, dlaczego zeszli się i siedzą tam w głębi sali ci wszyscy starzy wieśniacy, chcieli przez to wyrazić swój żal, że nie dość często przychodzili do szkoły. Był to też rodzaj podziękowania naszemu nauczycielowi za sumienną, czterdziestoletnią pracę, a także jakby spełnienie obowiązku względem upadającej ojczyzny...
Byłem tak zatopiony w rozmyślaniach, kiedy usłyszałem wywołane swoje nazwisko. Przyszła na mnie kolej wydawania lekcyi. Cóżbym był dał za to, żeby módz dobrze, bez zająknienia powiedzieć owe sławne prawidła o imiesłowach; ale niestety! już przy pierwszych wyrazach zacząłem się jąkać. Stałem w ławce, przestępując z nogi na nogę, z sercem wezbranem, nie śmiejąc podnieść głowy. Wtem usłyszałem głos pana Hamla.
— Nie będę się gniewał na ciebie, mój mały Franiu, jesteś sam dość ukarany... tak to zawsze bywa... Powtarzamy sobie zwykle: et, mam dosyć czasu, nauczę się jutro, a potem widzisz, co się robi... To jest właśnie nieszczęściem naszej Alzacyi, że wszystko odkładamy do jutra. Teraz wrogowie nasi mają prawo powiedzieć nam: Jakto! chcecie uważać się za Francuzów, a nie umiecie ani czytać, ani pisać w waszym języku... W tem wszystkiem nie ty jeden, biedny mój chłopcze, jesteś najwinniejszym; każdy z nas ma dużo do wyrzucenia sobie... Wasi rodzice za mało byli gorliwi w nauczaniu was; woleli posyłać was do jakiejś pracy w polu, lub do przędzalni, chcąc zarobić parę su. A czyż ja sam nie mam żadnych wyrzutów do zrobienia sobie! Ileż to razy kązałem wam podlewać mój ogródek zamiast was uczyć! A kiedy zachciało mi się czasem pójść na połów pstrągów, nie zawahałem się uwolnić was od zajęć.
Przechodząc w ten sposób od jednej kwestyi do drugiej, wkońcu zaczął p. Hamel mówić o języku francuskim. Powiadał, ze jest on najpiękniejszym, najdźwięczniejszym i najpoważniejszym w świecie; zaklinał nas, abyśmy go pielęgnowali i nie zapominali, bo — według słów jego — naród, który, będąc w niewoli, zachował swój język, ma zawsze w ręku klucz od swego więzienia... Potem wziął gramatykę i przeczytał nam naszą lekcyę.
Byłem zdumiony, ze tak doskonale wszystko rozumiałem. Sądzę, ze nigdy nie słuchałem tak uważnie i nigdy też nasz nauczyciel nie tłómaczył z taką cierpliwością. Zdawało się, że przed opuszczeniem nas chciał całą swoją wiedzę przelać w nasze głowy.
Lekcya była skończona. Przeszliśmy do pisania. Na ten dzień p. Hamel przygotował zupełnie nowe wzory, napisane pięknem rondem: Francya, Alzacya, Francya, Alzacya. Te kartki z napisami, poprzyczepiane do rogów naszych pulpitów, tworzyły jakby małe chorągiewki dokoła całej klasy. Trzeba było widzieć, jak każdy z nas starał się i jakie panowało milczenie! Nic nie było słychać, prócz skrzypu piór po papierze. Przez otwarte okno wpadły na chwilę dwa chrabąszcze, lecz nikt nie zwrócił na nie uwagi, nawet ci najmniejsi, którzy z serdecznym zapałem kreślili laski, jakby i one były też francuskiemi... — Na dachu szkółki gruchały gołębie przyciszonym głosem; słysząc je, pomyślałem sobie:
— Czy i im też każą gruchać po niemiecku?...
Kiedy od czasu do czasu podniosłem głowę, widziałem zawsze p. Hamla, siedzącego nieruchomo na katedrze i przyglądającego się uważnie wszystkim przedmiotom, znajdującym się dokoła niego — jakby chciał zatrzymać w swej pamięci obraz całego tego małego domku szkolnego... Bo pomyśleć tylko! Przez czterdzieści lat znajdował się zawsze na tem samem miejscu, mając zawsze tę samą klasę przed oczami, a tam dalej za oknem zawsze to samo małe podwóreczko. Tylko ławki i pulpity niszczyły się od użycia, wyrastały coraz wyżej orzechy na podwórzu, a chmiel, zasadzony jego własną ręką, tworzył teraz wspaniały wieniec dokoła okien, aż pod dach. Jakiegoź serdecznego bólu musiał doznawać ten biedny człowiek, żegnając się z tem wszystkiem i słysząc teraz oto kroki swej siostry, która tam na górze w małym pokoiku krzątała się około pakowania rzeczy! Jutro muszą wyjechać ztąd, opuścić kraj na zawsze!... Pomimo tego p. Hamel miał dość siły i energii, ażeby zrobić z nami tę ostatnią lekcyę do końca. Po kaligrafii nastąpiła historya, później malcy śpiewali chórem: ba, be, bi, bo, bu. A tam w głębi sali stary Hauser w okularach na nosie trzyma w dwóch rękach swój zszargany elementarz i sylabizuje razem z dziećmi. Widać, że się też stara bardzo — głos jego drżał ze wzruszenia. Było tak śmiesznie i smutno słuchać go, że nam się chciało śmiać i płakać razem...
Nagle zegar na kościele wybił dwunastą, później zadzwoniono na Anioł Pański.
W tej samej chwili pod oknami naszemi rozległy się trąbki Prusaków, wracających z ćwiczeń... P. Hamel podniósł się na katedrze — był przerażająco blady. Nigdy nie wydał mi się tak wielkim.
— Moi przyjaciele... — powiedział do nas — moi przyjaciele... ja... ja...
Coś go dusiło, nie mógł dokończyć. Raptownie zwrócił się do tablicy, oparł się o nią z całej siły i kawałkiem kredy napisał ogromnemi literami:
— Niech żyje Francya!...
I pozostał tak oparty o mur, nie mówiąc ani słowa, tylko ręką dawał znaki, jakby chciał powiedzieć:
— Wszystko już skończone!... odejdźcie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.