Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pięciotygodniowa podróż balonem nad Afryką |
Wydawca | Nakład J. Sikorskiego |
Data wyd. | 1873 |
Druk | Druk J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Cinq semaines en ballon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Około 10-go lutego przygotowania zbliżały się ku końcowi, statki powietrzne zamknięte jeden w drugim były zupełnie ukończone; wytrzymały
mocne ciśnienie powietrza wpartego wewnątrz, i ta próba dowiodła, iż były trwałe i starannie zbudowane.
Joe nie posiadał się z radości; nieustannie przechadzał się z Greek street do warsztatów pp. Mittchell, zawsze zajęty, uszczęśliwiony, chętnie dawał objaśnienia każdemu kto go chciał i nie chciał słuchać, dumny nadewszystko iż będzie towarzyszył swemu panu. Zdaje się nawet, że pokazując statek powietrzny, objaśniając pomysły i plany doktora, a szczególniéj pokazując go ciekawym w oknie, lub gdy przechodził ulicą — dzielny chłopiec zyskał kilkanaście złotówek; i nie dziwota, miał zupełne prawo korzystać trochę z podziwienia i ciekawości swych współczesnych.
Dnia 16go lutego; okręt Resolute zarzucił kotwicę w Greenwich. Byłto parowiec szrubowy objemu ośmiuset beczek, dzielny biegun, któremu polecono było zaopatrzyć w żywność ostatnią wyprawę sir Jamesa Ross do bieguna północnego. Dowódzca statku kapitan Pennet uchodził za uprzejmego człowieka, i wielce zajmował się podróżą doktora, którego znał i cenił oddawna. Ten Pennet był raczej uczonym niż żołnierzem; pomimo to statek jego dźwigł cztery armatki, które nikomu nic nie zrobiły złego i tylko sprawiały huk najspokojniejszy w świecie.
Spód okrętu Resolute uprzątnięto w ten spósób, by mógł wygodnie pomieścić statek powietrzny, który z wielką ostrożnością przeniesiono d.18go lutego i starannie zapakowano; łódka i jej przybory, kotwice, sznury, żywność, skrzynie do wody które miano napełnić na miejscu, wszystko ułożono pod okiem Fergussona.
Zabrano także dziesięć beczek kwasu siarczanego i dziesięć beczek starego żelaztwa, dla wyrobu gazu wodorodnego. Ilośćto więcej niż dostateczna, ale należało przewidywać możliwe straty. Aparat do wydobywania gazu z trzydziestu beczułek, także zapakowano na dnie okrętu.
Różne te przygotowania ukończono wieczorem d.18go lutego. Dwa wygodne pokoiki przeznaczono dla doktora Fergussona i jego przyjaciela Kennedy. Ten ostatni ciągle przysięgając że nie pojedzie, zabrał na pokład cały arsenał myśliwski: dwie wyborne strzelby i celną dubeltówkę z fabryki Purdey Moore i Dickson w Edymburgu; taką bronią strzelec mógł z odległości dwóch tysięcy kroków wpakować kulę w oko dzikiej kozy. Wziął jeszcze dwa rewolwery Colt o sześciu strzałach, na nieprzewidzianą potrzebę; zapasy prochu, kul, ołowiu i gotowe ładunki w dostatecznej ilości — co wszystko nie przewyższało ciężaru oznaczonego przez doktora.
Trzej podróżni wsiedli na pokład dnia 19go lutego przyjęci z wielkiemi względami przez kapitana i oficerów; doktór zawsze zimny i cały zajęty swą wyprawą, Dick wzruszony choć nie chciał tego pokazać, Joe uszczęśliwiony i pełen konceptów; wkrótce też stał się trefnisiem marynarzy.
Dnia 20-go Towarzystwo Królewskie Jeograficzne dało wielki obiad pożegnalny dla doktora Fergussona i Kennedego. Kapitan Pennet ijego oficerowie należeli do uczty nader ożywionej i pełnej pochlebnych wiwatów; tyle wznoszono zdrowia, że każdy z biesiadników miał setki lat życia zabezpieczone. Sir Francis M. prezydował ze wzruszeniem pelnem godności.
Ku wielkiemu zawstydzeniu swojemu, Dick Kennedy przyjmować musiał powinszowania i życzenia. Gdy biesiadnicy wypili zdrowie „nieustraszonego Fergussona, chwały Anglii”, z kolei musiano pić zdrowię „niemniej odważnego Kennedego, jego śmiałego towarzysza”.
Dick rumienił się po białka, co wzięto za skromność: podwoiły, się oklaski, Dick rumienił się jeszcze bardziej.
Przy wetach przybywa posłaniec od królowej z życzeniami dla dwóch podróżnych. Nowe toasty na cześć dostojnej monarchini.
O północy po czułych pożegnaniach i gorących uściskach, rozeszli się biesiadnicy.
Łodzie okrętu Resolute czekały u mostu Westminsterskiego; kapitan wsiadł z podróżnemi i oficerami, a szybki pęd Tamizy poniósł ich ku Greenwich.
O pierwszej po północy wszyscy spali na pokładzie.
Nazajutrz 21-go lutego, o trzeciej z rana zawarczały kotły, o piątej zdjęto kotwicę i Resolute sunął ku ujściu Tamizy.
Nie potrzebujemy mówić, ze wyłącznym niemal przedmiotem rozmów na pokładzie, była wyprawa doktora Fergussona. Mąż ten takie budził zaufanie, że wkrótce z wyjątkiem Szkota, nikt nie powątpiewał o powodzeniu przedsięwzięcia.
W godziny wolne od zatrudnień, i doktor wykładał prawdziwy kurs jeografii oficerom osady. Młodzi ci ludzie namiętnie zapalali się na opowiadania odkryć uczynionych od lat czterdziestu w Afryce; mówił im o podróżach Bartha, Burtona, Speke’a i Grant’a i opisywał tajemniczą okolicę, w którą ze wszech stron zapuszczali się uczeni badacze. Od Północy młody Duveyrier zwiedził Saharę i przywiózł do Paryża naczelników Tuaregów. Z polecenia rządu francuzkiego przygotowały się dwie wyprawy, które, jedna od Północy, druga od Zachodu, miały się spotkać w Tombuktu. Na Południu niestrudzony Livingstone ciągle zbliżał się ku równikowi, a od marca 1862 wraz z Mackenziem zmierzał ku źródłom rzeki Rowonia. Niewątpliwie, nim wiek XIX-ty upłynie, Afryka odsłoni tajniki, które kryje w swem łonie od sześciu tysięcy lat.
Zajęcie słuchaczów Fergussona doszło do najwyższego stopnia, gdy im opowiedział szczegóły przygotowań do swojej podróży; pragnęli sprawdzić obrachowanie, obrzucali go zarzutami i doktór chętnie przyjmował dysputy.
Szczególniej dziwili się, że brał tak szczupłe zapasy żywności. Pewnego dnia jeden z oficerów pytał o to doktora,
— To was dziwi? odpowiedział Fergusson.
— Niewątpliwie,
— A jak pan sądzisz, jak długo potrwa moja podróż? Kilka miesięcy? Błędne przypuszczenie. Gdyby przeciągnęła się podróż, bylibyśmy zgubieni — nigdy nie ujrzanoby nas żywych na zachodnim brzegu Afryki. Wiesz pan o tem, że od Zanzibaru do brzegów Senegalu jest tylko trzy tysiące pięćset, dajmy na to, cztery tysiące mil[1]. Otóż robiąc po dwieście czterdzieści mil[2] przez dwanaście godzin, co jeszcze nie przechodzi szybkości jazdy na naszych kolejach żelaznych, przy podróży dniem i nocą, w ciągu tygodnia przelecielibyśmy całą Afrykę.
— Ale w takim razie nie mógłbyś pan zdejmować planów jeograficznych, ani poznać kraju.
— To też, odpowiedział doktór, jestem panem swego balonu; według woli wznoszę się lub spuszczam, zatrzymuję się gdy zechcę, zwłaszcza jeśli mi grożą zbyt gwałtowne prądy wiatru.
— A spotkasz je pan niezawodnie, — wtrącił kapitan Pennet; zdarzają się tam huragany, które pędzą dwieście czterdzieści mil na godzinę.
— Widzicie więc panowie, że przy takiej szybkości można w pół dnia przebyć szerokość całej Afryki; wstawszy w Zanzibar, możnaby położyć się spać w Saint-Louis.
— Ale, — odparł oficer, — czyż balon może lecieć z taką szybkością?
— Jużeśmy to widzieli, — odpowiedział Fergusson.
— I wytrzymał natarcie wiatru?
— Najzupełniej. Było to w czasie koronacyi Napoleona. w r. 1804. Żeglarz powietrzny Garnerin puścił z Paryża o jedenastej wieczorem balon z takim napisem złotemi literami: „Paryż, 25-go frimaire, XIII-go roku, Koronacya cesarza Napoleona przez Jego Świętobliwość Piusa VII-go”. Nazajutrz o piątej rano mieszkańcy Rzymu widzieli ten sam balon nad Watykanem, zkąd, przebiegłszy pola rzymskie, spadł na jezioro Bracciano. Widzicie więc panowie, że balon może wytrzymać pęd wiatru najszybszy.
— Balon, zgoda; — ale człowiek, — odważył się wtrącić Kennedy.
— I człowiek także! Albowiem balon zawsze jest nieruchomy względnie do otaczającego powietrza; nie on biegnie, ale samo powietrze z nim razem. To też zapal świecę w swej łódce, a płomień nawet się nie zachwieje. Gdyby żeglarz powietrzny wsiadł do balonu Garnerina, nicby nie ucierpiał od szybkości pędu. Zresztą nie myślę doświadczać podobnej gwałtowności lotu; mogę nocą zaczepić się u jakiego drzewa lub wzgórza i nie omieszkam korzystać ze sposobności. Wreszcie zabieramy żywności na dwa miesiące, a mój zręczny myśliwy obficie dostarczy zwierzyny, ilekroć spuścim się na ziemię.
— Ach, panie Kennedy! co za wyborna gratka! zawołał młody miczman, patrząc z zazdrością na Szkota.
— Nie mówiąc o tém, — dodał drugi, — że oprócz przyjemności zyskasz pan sławę ogromną.
— Panowie, odpowiedział myśliwy, — bardzo mi są przyjemne wasze.... grzeczności.... ale przyjąć ich nie widzę się w prawie....
— Jakto! — z wszech stron zawołano, — alboż pan nie pojedziesz?
— Nie pojadę,
— Nie będziesz pan towarzyszył doktorowi Fergusson?
— Nie tylko że nie będę, ale sam postaram się go odwieść od przedsięwzięcia.
Wszystkich oczy zwróciły się na doktora.
— Nie słuchajcie go panowie, — odpowiedział spokojnie Fergusson. O takich rzeczach nie trzeba z nim rozprawiać; w gruncie wie doskonale, że pojedzie.
— Na świętego Patrycego! — zawołał Kennedy, — klnę się....
— Nie klnij, przyjacielu Dicku; jesteś zmierzony, zważony wraz z prochem, kulami i strzelbami; więc niema o czem mówić.
Jakoż od tego dnia aż do przyjazdu do Zanzibar, Dick nie otworzył gęby i milczał jak ryba.