[84]Canzona I.
Poemat ten mocno dziś ciemny, symbolizuje dzieje miłości poety, uosabiając je w rozlicznych przemianach. Najprzód staje się poeta laurem, następnie z kolei łabędziem, skałą, źródłem żywej wody, krzemieniem, potem na chwilę samym sobą — żeby się znów przeobrazić w jelenia. Pomimo dziwactwa pomysłu, wdzięczna tu miejscami poezya.
Ponieważ pieśnią boleść się rozpędza,
Śpiewać więc będę: jakem żył w swobodzie,
Pod życia słodki brzask, co sam jedynie
Oglądał wzrosłą a raczej w zarodzie
Tę srogą żądzę, z której mi jest nędza,
Podczas gdym nie rad miłość miał w gościnie.
Potem, w rozgłośnej skardze się rozwinie:
Jej gniew ztąd dla mnie, co się zeń zyskało?
I jak mieć wielu przykład ze mnie mogą?
Choć moją mękę srogą
Spisano indziej, aż się piór nie mało
Zdarło, i niemal na tym tu padole
Wszystkim się w serca jęk mych westchnień garnie,
Świadcząc o życiu, którem wiódł w rozpaczy.
I jeśli pamięć pomódz mi nie raczy,
Niech za wymówkę służą mi męczarnie,
I myśl, co sama już mi daje bóle
Takie, iż wszelkie inne od nich wolę —
Gdyż zostawiając ciało, wziąwszy duszę,
Sprawia, iż siebie sam zapomnieć muszę!
[85]
Od lat gdy pierwsze na mnie niepokoje
Tchnął Amor, wiedzcie, iż tak liczne zbiegą
Dni, żem młodości pozór zmienił wcale.
I skrzepłe myśli w koło serca mego
Zdziałały niby dyamentową zbroję
Wykutą w męztwie. jakby twardej skale.
Piersi mi jeszcze nie kąpały fale
Łez, ni sen truły, i com nie miał we mnie
To mi u drugich zdało się widziadłem.....
Czem byłem, w co popadłem!
Zgon życie wieńczy, dzień wieczorne ciemnie.....
Bowiem okrutnik com go rzekł w tej chwili,
Wiedząc, iż dotąd ostre jego strzały
Z po za mej zbroi najmniej mię nie ranią,
Wziął sobie w pomoc przepotężną panią,
Wbrew której rzadko starczą lub starczały:
Przebiegłość, siła lub pieśń która kwili.
I wspólnie tym mię jakim jest zrobili —
Gdyż mię z żywego człeka w laur przemienią,
Co liść swój próżno chciałby strząść z jesienią!
Łatwo jest pojąć, skoro się spostrzegłem
Przeistaczanym, wrażeń moich dzieje!
Z włosów zieloność wraz mi kwitnie żywą,
Com z niej mieć wieniec kiedyś miał nadzieję:
Stopy, któremi stałem, szedłem, biegłem,
(Gdyż członek każdy z duszą w zgodzie bywa),
Dwoma korzeńmi wstrzęgłe, po nad szkliwa
Nie wód Penea, lecz dumniejszej głębi[1],
I każde z ramion wrosłe w konar kruchy!.....
Niemniej też dreszcz mię ziębi
Być przyodzianym później w śnieżne puchy,
Gdy się już zdało: gromem śmierci padnie
Nadzieja moja, co zbyt sięgła śmiało!
Bowiem niewiedząc, gdzie mi ją i kiedy
[86]
Odnajść? sam jeden błądzę wśród mej biedy
Tam gdziem ją stracił, dzień i noc też całą.
Po brzegach fał szukając, to znów na dnie.
Odtąd też milczeć: jak ją wzięto zdradnie.
Ni mogę, ani język mój nie będzie —
Zkąd mi wraz z głosem barwy też łabędzie.
Tak żebrząc łaski wzdłuż lubego brzega,
Śpiewać (choć tylko mówić chcę) zmuszony,
Dziwnym się głosem skarżąc, szedłem dalej.
Niewiem, w tak słodkie wzruszające tony
Czy się miłosny kiedy jęk rozlega.
By skruszyć serce z twardej, srogiej stali!
Cóż czuć dopiero, co już wspomnieć pali!.....
Lecz raczej, niźli to co przyszłość chowa.
O słodkim, chociaż przemyślnym w katusze
Wrogu mym, mówić muszę,
Jakbądź go żadna nie wypowie mowa!
Ta więc co duszę kradnie mgnieniem śmiałem,
Pierś mi otwarłszy, serce ręką wzięła.
Mówiąc mi: — o tem nie dasz dźwięczyć słowu.
— W tem ją w odmiennej szacie ujrzę znowu,
Tak, żem nie poznał (istne czarów dzieła!).
Owszem, ze strachu prawdę jej wyznałem.
— A ona znagła własnem stając ciałem,
Zrobi niestety! iż się ze mnie stała
Pół żywa, całkiem przerażona skała.
— Jam nie jest czem mię sądzisz! — (twarz jej łzawa,
Gdy to mówiła, wskroś mię dreszczem wzruszy
W mojej opoce). Słysząc tę przestrogę:
— Rozmiękczonemu przez nią — rzekłem w duszy —
Żadne już życie przykrem się nie zdawa,
Boże mój! daj, niech znowu płakać mogę! —
W tem — jak? sam nie wiem — pomknę z miejsca nogę.
Żem był pół żywy cały dzień i zgoła
Pół trup, to tylko wina mnie samego!
Lecz chwile szybko biegą!
Pióro mej chęci sprostać nie podoła!
Ztąd, jakbądź wiele w pamięci zaznaczem,
[87]
Mijając resztę, tylko to wymieniem,
Czemu się słuchacz słusznie zdziwi siła:
Oto mi wężem serce śmierć obwiła,
A jam z jej rąk go nie mógł wziąść milczeniem,
Ni głos dać z piersi, ani nawet płaczem
Wzmódz siły wielce wyczerpane; zaczem
Piórem na karcie kreślę drżąc jej winę:
— Przez cię jam nie mój! Biada ci gdy zginę! —
Tak z niegodnego, wziąłem znów nadzieję,
Stać się w jej oczach godnym zmiłowania.
Lecz tem w otuchę wzbiłem się daremnie!
Bowiem pokora nieraz gniew rozrania,
Zamiast go zgoić. Wiem że tak się dzieje —
Bom był zbyt długo pogrążony w ciemnie,
Gdy na głos próśb mych pierzchł mój blask odemnie;
Gdy mi zaś ani stóp jej ślady żadne
Świetnieją, ni jej choćby cień znachodzę.
Jak człek snem zdjęty w drodze,
Znagła bezsilny na murawę padnę,
Jęcząc, że brzaski znikły mi jedyne.
W tem mi się boleść moja w łzy wylała,
I gdy im wodze puszczam nieroztropnie,
Nigdy od słońca szybciej śnieg nie topnie,
Jak ja, gdym uczuł, że topnieję z ciała,
I u stóp buku w zdrój bieżący płynę.
Och! jakże długą trwało to godzinę!
Któż słyszał: by się rozlał w zdrój byt człeczy?
Jednak to jawne i wiadome rzeczy.
Dusza przez Boga obdarzona godnie,
(Gdyż nie zkądinąd Łaska ta wykwita)
Naturę z Stwórcą swoim wspólną chowa.
Ztąd nigdy nie jest przebaczenia syta,
Jakbądźby wielką kto popełnił zbrodnię,
Gdy się skruszona schyli przed nią głowa.
A jeśli kiedy błagalnego słowa
Żąda, by grzechu człek się lękał szczerze,
To i w tem tylko Boga swego słucha;
Bowiem czyż to jest skrucha,
[88]
Wśród jednej z drugą winą mieć przymierze?
Więc gdy wzruszona pani, sercem całem
Raczy w iną stronę zwrócić wzrok łaskawy,
Widząc że kara równa się grzechowi,
Znów mię czem byłem zrobić postanowi.
Lecz strzeż się mędrcze ufać w świata sprawy!
Jeszcze ją błagam, gdy z kośćmi i ciałem
W krzemień mię zmieni, i tak pozostałem
Z brzmieniem (za cały dawny byt) grobowem,
Ją i śmierć tylko zdolny nazwać słowem.
Pomnę jak niegdyś duch zbolały srodze,
Długo przez kniei dzikich ćmy złowieszcze,
Łzami chuć płacąc niehamowną, błądzę.
Lecz i tych cierpień kres ujrzałem jeszcze,
I wnet znów w członki ciała mego wchodzę,
Na to, bym żywiej boleść czuł, jak sądzę!
I tylem nawet podbiegł moją żądzę,
Iż raz polując, jako zwyczaj miałem,
Spojrzę, aż sroga piękność ta i dzika,
Bez szat, u wód strumyka
Stoi, pod słońca złotych strzał upałem.
Ja, wszelkie inne mając precz ponęty,
Wryty w nią patrzę; więc spłonęła w krasie,
I chcąc się zemścić, czy też skryć zawiśnie,
Znagła mi dłonią wodę w oczy pryśnie.
W tem (prawdę powiem, chociaż kłamstwem zda się)
Samemu sobie czuję się być wzięty,
I jak samotny jeleń strachem pchnięty,
Z gęstwiny w gęstwę szybkim krokiem śpieszę,
Gdyż własnych moich psów mię straszą rzesze!
Pieśni! jam nie ten obłok, co był w prawie
(Spłynąwszy później w szczerozłote deszcze)
Grom Jowiszowy zgasić; ale byłem
Tym, co spojrzeniem Laury spłonął miłem;
I górnolotnym ptakiem byłem jeszcze,
Bym z tą szedł w niebo, którą w rymach sławię;
Anim też w mojej nowej mógł postawie
[89]
Rzucić laur dawny, gdyż sam cień kochania
Wszelkich mi innych uciech w sercu wezbrania. —
|