Pieśni Petrarki/Rozdział III/§ 1

<<< Dane tekstu >>>
Autor Felicjan Faleński
Tytuł Pieśni Petrarki
Wydawca nakładem tłumacza
Data wyd. 1881
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.

Pieśniozbiór (Il Canzoniere).

§ 1. Sprawa włoskiego języka — a oraz pomysłów i form poetyckich. — W tych rzeczach zasługa Petrarki. — Jego język, styl, misterstwo liryczne. — Właściwe mu rodzaju Pieśni. — Nieco o Sonecie.

Ponieważ poezya włoska Petrarki, jest oraz jednym z niepożytych dotąd pomników języka; z tego powodu, przedmiotowi temu. o ile on z ogólnym przebiegiem Dziejów Cywilizacyi Włoskiej w związku stoi, wypadnie przedewszystkiem poświęcić słów kilka.
Utartem jest powszechnie mniemanie, jakoby Dante pierwszy, język Włoski wytworzył. Strzedz się należy tej przesady. Że go udoskonalił, rzecz ta wątpliwości nie ulega; ale i w tem jeszcze podzielić musi chwałę z Petrarką i z Bokkacziem. Urobił go do form jędrnych, męzkich, dosadnie opisowych; usposobił do wyrażenia myśli szlachetnych, nawet wzniosłych; dłutował z niego posągi i płaskorzeźby, na to zgoda; — ale Petrarka, rzec można, wydobył z niego wszystkie najdelikatniejsze zasoby muzyczne, Bokkaczio zaś, biegłym swoim rysunkiem i żywemi barwy, dał mu wszystkie powaby malarstwa. Ten podział pracy, każdemu z nich poszczególnie w obranym kierunku całkowitą zostawiał swobodę; ztąd nic dziwnego, że wszyscy trzej, przy rodzajowem uzdolnieniu, do zadziwiających doszli wyników.
Jednak — powiem rzecz osobliwszą może — ale daleko im w tym względzie do naszego Reja. który przecięż poprzedników nie mając, a nawet nie oświecony ile trzeba, domorosłem tylko potrzeby ogólnej przeczuciem, jednocześnie prozę i poezyę swojską, niemal z martwego krzemienia wykrzesał. Prawda, śmiesznem jest bardzo zestawienie tego rubasznego prostaka (zwłaszcza też jako poety), z takimi, jak ci trzej, Mistrzami ustalonego przez ich genijusz raz na zawsze słowa; ale też go jedynie jako twórcę języka do wzrostu ich przymierzam — w tym zaś względzie — przekonamy się poniżej — o wiele on ich zasługą swoją przewyższa.
Nawiasem nawet mówiąc, jeśli już nie sam język, ale wdzięczne sposoby jego użycia i stosowania na uwadze mieć zechcemy — tedy na tem polu, jak mniemam, Kochanowski znowu daleko ich poza sobą zostawi. Tego już zbliżyć z nimi mniej jest śmiesznem — w znacznej mierze był nawet ich uczniem, i to takim jeszcze, z którego słusznie chluby szukać mogą. Otóż co do niego, wątpliwości nie ulega, że w narodzie naszym on pierwszy i to sam jeden, pracę pomiędzy tych trzech Mistrzów podzieloną wziąść na siebie był zmuszony, i przyznać mu to trzeba, równie zwycięzko się jak oni z zadania swego wywiązał. Bowiem, z tego tak jeszcze nieokrzesanego wyrostka, który u Reja, dopiero — że tak powiem — siłą pięści uznania się dorabia, on już gładkiego nad podziw młodzieńca wyhodował; w chwale cnót obywatelskich, w pogodnej swobodzie ziemiańskiego żywota, w powadze rycerskości i modlitwy go wyćwiczył w powabach mowy potocznej, wytwornych wyrażeniach i wszelakim wdzięku, w misterstwie gędźby i barwnego obrazowania; wreszcie, do tkliwych uczuć go przyuczył —aż w końcu (rzecz przed nim nie bywała!) do kochania go zaprawił. Słowem, bez przenosili już mówiąc — językowi poetycznemu, w miarę potrzeby, dał siłę, obrazowość, słodycz, zręczne zwroty, — zmuszony wszystkie nawet formy poetyckie własnym wyrabiać przemysłem, bo i przed próbami dramatu się nie zawahał — aż wreszcie, nieszczęście dobyło z niego rozdzierające dźwięki najcudowniejszych w świecie elegij.
Cóżkolwiekbądź, język przez niego wytworzony, acz nie dalej jak z Szesnastego — pochodzący Wieku, o wiele więcej od dzisiejszej piśmiennej odskakuje mowy, niźli język trzech Włoskich Mistrzów Czternastego Stulecia.
Byłoby to dziwnem, a nawet niepojętem, gdybyśmy istotnie wierzyć musieli, że oni, równie jak Rej i Kochanowski, wszystko tu dopiero do zrobienia mieli. Tymczasem, właśnie z tego domyślać się godzi, że w pewnej mierze do gotowego już przyszli. Domysł ten zaś w pewność się zamieni, skoro się bliżej nad tą rzeczą zastanowimy. Wystarczy na to, przebiedz w krótkości dzieje wywijania się Włoskiego języka z łaciny, której jak wiadomo, w najprostszej linii jest prawnukiem. Zrobimy to z wyłącznem uwzględnieniem poezyi, z przyczyny bowiem Petrarki, onato jedna obchodzić nas tu powinna.
Przyznać można za rzecz niezawodną, że jeszcze do początków jedenastego stulecia, łacina, zapewne mocno już naleciałościami popsuta, mimo rozlicznych odmian w narzeczach, była przecież na całej przestrzeni Włoch, językiem powszechnie w użyciu będącym, a przynajmniej zrozumiałym. W niej lud prosty kościelnych nauk słuchał i publicznych obwieszczeń, w niej nawet może pieśni tworzył, czy też, co prawdopodobniejsza, dla niego je tworzono. W tym względzie, doszło do naszych czasów parę ciekawych zabytków poezyi, którąby po dzisiejszemu, przynajmniej popularną nazwać się godziło, jeśli już nie całkiem ludową. — Pierwszy pochodzi z czasów, kiedy Cesarz Ludwik II-gi, wybrawszy się na poskromienie Saracenów, sam uwięziony został przez Adelgisa księcia Benewentu (871). Wtedy żołnierze jego Włoscy, rozbiegłszy się po całym półwyspie, właśnie tą pieśnią do odbicia go z niewoli całą ludność zagrzewali. Ułożona jest ona wierszem piętnasto i szesnasto zgłoskowym, nie mającym wprawdzie wybitnych rytmów, posiadającym jednak wyraźne w środku przepołowienie. Łacina jej tak już jest zdziczała, że śmiało służyć może za wzór wszelakich możebnych błędów gramatycznych.— Druga, nieco już więcej po literacku się przedstawia. Jestto pieśń utworzona przez mieszczan Modeny. pilnie strzegących murów tej twierdzy, podczas kiedy Węgrzy okoliczny kraj plądrowali (924). Wiersze tu bardzo już blizkie dzisiejszych, złożone są z dwunastu zgłosek, z rymami na końcach, a raczej dopiero assonansami, jak w poezyi hiszpańskiej. — Z kolei idący poemat, pochodzi z r. 1088. Opiewa on wyprawę floty Pizańskiej na wybrzeża Afryki. Wiersz tu już widocznie do śpiewu ułożony, rymowy, niby czternasto, ale właściwie naprzemian ośmio i sześcio zgłoskowy, na podobieństwo naszego krakowiaka — łacina prawie już zwłoszczona. — W owym czasie, oto jak się już przedstawia ruch umysłowy na południu Europy. We Francyi wyrabia się zwolna język „d’oil“ — Hiszpania i Portugalia również coraz odrębniej własne wykształcają mowy — tu i tam poezya kwitnąć zaczyna. Aż znagła Prowancya, z dźwięcznem swojem narzeczem zwycięzko w szranki owe wszedłszy, niebawem, cały w tej pięknej sztuce kierunek, na wyłączność zagarnia. Tworzą się tam ogniska wykwintnych obyczajów, budzi się dworskie życie, królowanie kobiet, i na ich cześć współzawodniczę popisy gładkiego wysłowienia — wkrótce zaś, coraz żywsze barwy w kreśleniu obrazów, coraz wytworniejsze cieniowania uczuć, coraz trudniejsze urozmaicenia w użyciu miar i w plątaninie rymów, zadaniem powszedniej niemal stają się potrzeby. Na początku dwunastego stulecia, Normandowie Sycylijscy przenoszą wpływy te na dwory swoje w Apulii i Kalabryi. aż wreszcie do świeżo ustalonej stolicy w Palermo. Wtedy to, gładzić się tam poczyna język, będący już w całem znaczeniu przyszłą Dantego Włoszczyzną. Nie trzeba bowiem sądzić, żeby on miał coś wspólnego z tą mieszaniną pierwiastków Łacińskich, Byzantyńskick i Arabskich, jakiej tam ludność miejscowa do dziś dnia używa. Przeciwnie, zrodził się on niby wymianą porozumienia z odpowiedniem poczuciem narodowej potrzeby Włoch północnych, w których, od czasu Ligi Lombardzkiej, również w tym kierunku pracować poczęto. Niebawem tedy, wykształciła się z tego mowa dobrego towarzystwa, tak zwana „lingua cortigiana,“ którą na dworach za język potoczny przyjąwszy, tem samem, z pośród powodzi mnóstwa innych dialektów, raz na zawsze, do literackiego użycia, wyróżniono. Przemagały w nim pierwiastki narzecza Toskańskiego; ztąd nic dziwnego, że, jak się niebawem pokaże, w chwilach dla niego mniej przyjaznych, w Toskanii prawie wyłączne znalazł on schronienie — w dalszym zaś ciągu coraz świetniejszą, mimo zaniedbania go przez uczonych, uprawę. Stało się bowiem: że ci ostatni, kiedy ich uniósł zwrot ku wiedzy klasycznej, w przesądnem uwielbieniu dla pomników Starego Bzy mu, Włoszczyznę tę, nic jeszcze do potrzeb naukowych nie urobioną, z dumą od siebie odepchnęli. Tym sposobem przyszło do tego, że ten język, niegdyś z powodu zużycia się łaciny, językiem wybranych (lingua cortigiana) nazywany, dziś sam, z powodu odrodzenia się tejże łaciny, przezwany został mową motłochu (lingua volgare). Na szczęście, nie zasypiali sprawy ci, którym dobro dla wszystkich przystępne na sercu leżało. W tych wiekach tak dalece w pieśni rozmiłowanych, poezyą się szerzył, kształcił i wyszlachetniał język — poezya też, raz się z nim zespoliwszy, już go więcej wydrzeć sobie nie dała. — Pozostawiliśmy ją na dworze Palermitańskim. Tam ona, wzorem Truwerów Prowansalskich, formę coraz wytworniejszą sobie zdobyła, tak, że nie tylko wiersz się ustalił a następnie urozmaicił, ale i rymy w coraz bogatszy sposób się splatając, w strofy nareszcie wiązać się poczęły. Jednakże niebawem, duch tej poezyi, wyłącznie prawie miłosny, pod pałającem niebem Sycylijskieni, równie jak nieco później w Prowancyi (może skutkiem właśnie ztamtąd zalatającego powiewu), w swawolę, wreszcie w rozpustę się rozpasał. W tym też kierunku niepowstrzymanie szło się tam już dalej; widzieliśmy poprzednio, jakie to później natchnienia wyniósł ztamtąd Bokkaczio. Tedy, jakby na przeciwieństwo tym niesfornym wpływom, w Toskanii poezya przybierać poczyna pobożny, niemal odrazu mistyczny kierunek. Tu, prawie już na schyłku dwunastego stulecia, zjawia się S-ty Franciszek z Assyżu — pokorny chwalca ubóstwa dla Miłości Bożej — natchniony asceta. godny poprzednik Ś-tej Teresy — kwiecisty prozator, tkliwy poeta, ale jeszcze dość słaby wierszopis. W ślad za nim, dąży rzesza jego uczniów. W pośród nich, szczególnie się wyróżnia Jacomino z Werony, który nawet pomysłem swego poematu o Piekle i Baju. wprost już jest poprzednikiem Dantego. Aż wreszcie Jacopone z Todi, całkiem już wytrawny liryk, biegły wersyfikator i wytwornego smaku poeta († 1306). — Swoją drogą, proza również nie pozostała w tyle. Dość tu przypomnieć Kwiatki (Fioretti) Ś-go Franciszka; historyk zaś Florencyi Ricordano Malaspina (1280), z piękności stylu, zdaniem Sismondego, do dziś dnia za wzór służyć może.
Tak więc, rzecz naszą do końca trzynastego dociągnąwszy stulecia, z dowodami w ręku śmiało teraz powiedzieć możemy, że trzej tuż zaraz potem nadchodzący Mistrze, zastali już i pomysły poetyckie dostatecznie wyszlachetnione, i pewien już stopień misterstwa w ich uwydatnieniu, i wreszcie język, stosunkowo, do potrzeb dość już wybrednych, wystarczający. Nastali jednak w epoce, w której, ktobądź po wieniec sławy sięgał, koniecznie łaciną był kuszony; ztąd każdy, co się tym pedantycznym wymaganiom przeniewierzyć ważył, śmiało rzec można, poświęcenie robił — w tem też miejscu, właściwa trzech tych odstępców rozpoczyna się zasługa.
Jednak, przyznać to trzeba: stopień jej świadomości nie u wszystkich ich był jednaki — choć w następstwie jednakowo błogie wypadły ztąd wyniki.
Dante niezaprzeczenie ma prawo iść tu przodem — tuż za nim dąży Bokkaczio — ale Petrarka zostać musi na końcu. Wiemy to bowiem, że kiedy Dante powziął myśl nadziemskiej swojej Komedyi — niezmierne na to powstało krakanie. Wreszcie jeden z jego przyjaciół, niejaki Griovanni del Virgilio. w imieniu wszystkich dbałych o dobrą jego sławę, prawie ze łzami go zaklinał, żeby się nie gubił „do zachcianek ciemnego gminu powagę wiedzy swej zniżając.“ Nastręczał mu nawet przedmiot, jak mniemał, o wiele jego geniuszu godniejszy — miało to być Porwanie Ganymeda. Wiemy też dalej, że Dante Komedyę swoją po łacinie zacząwszy — jedną razą, bez namysłu — nie, źle mówimy — raczej po namyśle głębokim, całą tę robotę w ogień rzucił. Więc kiedy mimo wszystkich zniechęcających go do tego wpływów, pomysłu swego się nie wyrzekł — to musimy pochylić przed nim czoło — bo on, w tym wiekopomnym utworze, bez żadnej wątpliwości, wprost chciał być synem ducha bogobojnej swojej Toskanii. Więc kiedy czytamy w jego Biesiadzie (Convito) wszystko, co on ku uczczeniu rodzinnej mowy swej wygłasza — to musimy przyznać, że i tu wiedział, czego chciał — a raczej chciał tego, co wiedział, że było rzeczą godną i jego geniuszu i obywatelskiej cnoty.
Inaczej nieco, inni dwaj. — Bokkaczio, niewątpliwie także język swój ukochał, po części może wzorem Dantego, w którego rzec można zabobonnie wierzył — ale więcej podobno z przyczyny, że to był oraz język dworu drogiej sercu jego Fiammetty; za to też. i myśl jego, jednocześnie swawolę Neapolitańską ukochała, i wtem jest on nieodrodnym potomkiem bajarzy, Palermitańskiego niegdyś, jak już widzieliśmy, pokroju. Co do Petrarki — darmo go tu bronić. Łacinnikto był doszpiku kości. Dantego nie lubił i nieuznawał, i tylko wpływem LaUry stać się mógł tym, jakim go dziś znamy. Ani on Toskańczyk, ani Sycylijczyk. Tęsknota duszy kochać mu kazała, potrzeba serca śpiewać go zmusiła; że zaś miłosne swoje zachwyty i cierpienia rad był wszystkim kochankom przystępnemi uczynić — tedy, rzecz jasna, uje mógł do tego użyć łaciny, bo ta na rozum raczej niż na serce chorowała, ci zaś co uczuciom powszednim w prostocie ducha hołdowali, ani ją umieli, ani o nią dbali. Ale tu już nie miał wyboru, tylko albo Prowansalem się zrobić, lub pozostać Włochem. Wybrał drogę pośrednią. Przypuszczam, że sława Dantego, którą przyćmić skryte miał pragnienie, mogła go skłonić, że w „języku pospolitym“ popisu dla uzdolnienia swego w tym kierunku szukał; bo co do Laury, był jej ten język, z przyczyny pobytu dworu Papiezkiego w Awinionie, na równi prawie z francuzczyzną, rodzimym. Formą jednak Petrarka całkowicie do Prowansalów przystał, co zresztą, dziedzicznie, od lat niepamiętnych, jakeśmy to już widzieli, we Włoszech robiono. Ale też Włoszczyznę w obroty wziąwszy, Mistrzem się równym Dantemu okazał; nawet powiedzieć bez przesady można: znacznie jeszcze od tego, na czem tamten stanął, naprzód wybiegł; ale też. u Prowansalów się poduczywszy, w lirę Włoską tak brzmiąco uderzył, jak już nikt po nim w równej mierze tego nie uczynił — bo o przewyższeniu go, sądzę, nie może być mowy.
Język Petrarki na wskroś i na czysto już jest Włoskim, a mianowicie w tem znaczeniu, że to już równie poetycznie jak i poezyjnie urobiony żywioł, najzupełniej wystarczyć mogący potrzebom narodu, który od niepamięci, miał zawsze we krwi uzdolnienie do śpiewu. Dźwięczny, giętki, zwięźle obrazowy, słowem ostatecznie na wszystkie sposoby ograny, równie nadaje się on do wyrażenia najdelikatniejszych uczuć, jak i do zaspokojenia uciech muzycznych najwięcej wymagającego umysłu. Mogło mu przybyć wyrazów, zwrotów — niektóre się może dosadniej szemi stały — ale śpiewności jego, rzecz pewna, nikt już nie posunął dalej. Włoszczyzna to niby dziwnie ułatwiona. Z temi swojemi skróceniami tysiącznemi, w których jak nic krańcowe przepadają samogłoski; z tą obfitością nieznanych narodom półuocnym dźwięków[1], przypominających szczebiotanie ptasie, przelotne tchnienia wiatru w liściach, szmery wodotrysków; z tą nadzwyczajną swoją skłonnością do rymu, którą aż przesadnemi nieraz poskramiać, przyszło trudnościami[2]; zdaje się być ona upostaciowaniem żywem klimatycznego rozleniwienia tych ludzi szczęśliwych, co to są zdolni, godziny całe, leżąc na wznak w chłodniku, przy brzękach Mandonny, roić sny złote, przez pół będące jawą otaczającej ich rzeczywistości. Swoją drogą, językto, rzekłbym, nietylko sercowych, ale i serdecznych uniesień; gdzie potrzeba miękki, ale też gdzie potrzeba rycerski — a zawsze strojnie brzmiący. Wątpliwości nie ulega — Dante o wiele poważniejszym tu jest artystą — ale zato Petrarka jest najściślej narodowy.
Toż samo co o języku, da się i o stylu Petrarki powiedzieć. Miejscami bywa on przesadny — ani słowa — ale gdzie przestrzega czystości, ma powaby niezrównane. Tam on jest zwykle barwny, obrazowy, pełen życia, serdecznie prosty, misternie kwiecisty, w pieśniach zaś podnioślejszego nastroju szlachetny, nawet wzniosły. Obfituje on w powabne zwroty, wdzięczne zaokrąglenia, wreszcie w gry słów (concetti) w ogóle wielce zawsze Włochom upodobane — bo nawet surowy Dante z lubością się ich dopuszczał. Jednem słowem, wszystko jest u Petrarki szczerze Włoskie. I darmo to (ścisłej rzeczy biorąc) Dantego po nad niego stawiać. Za Dantem poszli w części tragicy, może trochę Tasso — ale więcej podobno i ten, i tamci, i cała rzesza następców, pociągnęła śladem Petrarki — bo Petrarka jest liryk niezrównany — a liryzm krąży niemal we krwi Włocha. W Dantego uwierzyli i do dziś wierzą estetycy, artyści, uczeni całego świata; ale Petrarkę naród, nawet lud Włoski ukochał, jak coś wyłącznie swego. Dante jest wielki — Petrarka zaś każdemu przystępny; Dante jest wspaniały — Petrarka zaś powabny; tamten jest Wieszczem — ale ten pieśniarzem.
Przechodząc do form lirycznych, w jakich pieśni swoje tworzył Petrarka, przyznać musimy, że również nie wymyślił żadnej nowej — ale wszystkie przedziwnie wydoskonalił. Mianowicie w Canzonach, urozmaicenie miar i rymów, budowę strof, spadki rytmiczne, posunął do nieznanego przed nim ani po nim stopnia. Jednak, nawiasowo mówiąc, przypominam tu, com już raz powiedział, o wpływach spaczonego smaku poezyi Prowansalskiej, których Petrarka uniknąć nie mógł. a po części nie chciał — hołdując nie raz, kosztem zdrowej sztuki, dziwacznym upodobaniom swojej epoki. Zastrzeżenie to, w równej mierze stosować należy i do wadliwych naleciałości języka i stylu. W obecnym zaś razie, przyłącza się tu jeszcze wzgląd również powyżej wzmiankowany, a tym jest, dążność do poskromienia wszelkiemi możebnemi utrudnieniami, zbytniej Włoskiego języka skłonności do rymu. Jakoż, w tej mierze, niejednokrotnie, wzorem Prowansalów, dochodzi tu Petrarka do nagannej przesady, na której nietylko cierpi jasność myśli i smak wykształcony, ale nawet często i zdrowy rozsądek. Bo trudnoż nawet wiele wymagać od takich wierszowych wysiłków, jak jest naprzykład Canzona III-cia, w której, na ośm strof, jest wszystkiego siedm rymów; lub jak Sonet 16-ty, którego końcówki stanowią jedne i te same wyrazy. Cóż dopiero powiedzieć o Łańcuchu (Catena), złożonym z trzech Sonetów (33, 34 i 35). gdzie na czterdzieści dwa wiersze, jest tylko cztery, naprzemian zaplatane rymy; lub o Canzonie XIX-tej, złożonej z wierszy sześćdziesięciu, o trzech tylko, coraz inaczej wikłanych końcówkach. Swoją drogą, Canzona ta jest arcydziełem niezrównanej muzyczności, i do śpiewu przy lutni musiała być jedną z najbardziej uroczych.
Gdyż wiedzieć to należy: wszystkie poezye Petrarki, nie wyłączając nawet Sonetów, swojego czasu powszechnie śpiewane były — on sam dorabiał do nich melodye[3], będąc, jak wiadomo, bardzo biegłym lutnistą[4]. Miał mieć przy tem głos piękny, dźwięczny, i po mistrzowsku używać go umiał; wszystkiego tego uczy nas współczesny mu Villani. Jeżeli więc zgodzimy się na to (co zresztą wątpliwości podobno nie ulega), że poezya, o tyle tylko z muzyką może chodzić w parze, o ile jedna albo druga przewodzi; tedy, z tych tak ubogich nieraz w poezye, ale za to tyle dźwięcznych dziwactw, choć w części rozgrzeszyć musimy Petrarkę. Jeśli znów na uwagę weźmiemy, że to, co dla nas z tego względu jest rażącem, dla Włochów do dziś dnia posiada powab niezrównany — tedy raz jeszcze przyznać to wypadnie, że Petrarka jest rdzennie narodowym poetą.
Z innych form przyswojonych przez Petrarkę, Ballata, jak to zresztą nazwa jej wskazuje, nosi na sobie wszystkie cechy miękkich ruchów tańca, miarowych jego zwrotów i zręcznych zaokrągleń. Sestina zaś, którą przejął od Arnalda Daniela, zdaje się być przeznaczona do „wypowiadania“ w sposobie rytmicznej melopei, z zakończeniem całkiem już muzycznem. — Ale osobliwie Sonet był mu ulubionym. Rzecby można: uwziął się przyswoić go sobie na wyłączność. Zrobił to może na przekorę Dantemu. Ten bowiem, w rozprawie swojej „de la volgare eloqueuza“[5], Canzonie pierwsze miejsce daje — po niej wysławia zalety Ballaty — ale Sonet kładzie na końcu.
Poetycka ta forma, będąca pomysłem Sycylijskich Truwerów, (więc na czysto włoska — co także wpłynąć mogło na wybór Petrarki), podobnież jak i reszta, już samą nazwą, zdradza ścisłe swoje powinowactwo z muzyką. Jestto niby przypływ i odpływ lirycznej fali. Spadki tam słusznie są nierówne — bo któż tego nie wie, że ukołysanie wcale równomierne nie jest wezbraniu. Dla tego też tam rytm, na razie czworowierszami coraz namiętniej śpieszący, następnie ukojeniem w łagodne rozprowadza się tercyny. Nie bez przyczyny też, celem ukrócenia możliwej swawoli owych czworowierszów, koniecznie narzucono im prawo zharmonizowania się wspólnemi rymy — a dopiero w tercynach dozwoloną jest fantazya. Bo tym sposobem, choćby się nawet myślą pokłóciły, zewnętrznie przecież jednać się muszą — a tak, część końcowa, znajduje tu środki ich pogodzenia przez pół już gotowe; sama zaś, ponieważ opamiętanie wyraża, więc byle rytmu pilnowała, mniejsza już o to: jaką koleją w rymy się posplata.
Takie to są muzyczne wymagania Sonetu.
Myślowo go zaś określając, znajdujemy w nim niby: Strofę, Antistrofę i Epodę. Ze względu zaś na jego szczupłe wymiary, przedziwną śpiewność, a także po części i ścisłość praw których słuchać jest zmuszony, koniecznie przyjąć wypadnie: że tylko łagodne uczucie za treść jego służyć powinno. Że zaś za dni naszych, Mickiewicz, silne wrażenia a nawet olbrzymie umiał wtłaczać w formę tę obrazy, zasady to nie zmienia: komuż bowiem drugiemu to co jemu się godziło, i ktoby drugi za nim pójść się ważył, dziecinnie myśląc, że mu sprostać zdoła? A przecięż i on nawet, pierwotnym wzorom wierny, obrazy te i wrażenia z uczuciami szlachetnemi zwykł kojarzyć, tak, że czy się z tego uspokojenie czy tęskne zadumanie wywije, zawsze to coś bardzo błogiego, bywa, a właśnie tutaj nie o co innego chodzi. Sonetu jednak we właściwem jego znaczeniu, wyłącznie tylko u Petrarki szukać, równie jak i Canzony, którą on nieraz, jak to wprędce ujrzymy, orlemi skrzydły, na wyżyny hymnom tylko przystępne, gdy zechce, wznosić umie.

Tyle o powabach formy, Przejdźmy teraz do rozpatrzenia wewnętrznych zasobów Pieśniozbioru.







  1. Jak naprzykład: qua, chiu, scio, cio, gio, mio (mijo), sia (sija), i t. p.
  2. Będzie o tem nieco poniżej. Już i Petrarce, jak zobaczymy, wyszło to na szkodę. W czasach jednak zbytniego rozmiłowania się w poezyi miłosnej, kiedy ją już byle kto uprawiał, zazdrośni o swą wyłączność Mistrze, chcąc spospolitowaniu poetyckiego kunsztu kres położyć, uciekli się do tych środków, z razu wyjątkowych, i jeszcze nie koniecznie ze zdrowym rozsądkiem pokłóconych. Mniej pojętni jednak ich uczniowie, jak zwykle bywa, właśnie to ich igranie sztuką, za jej zadanie biorąc, z lubością do ostatecznych posuwali je krańców; a tak, dziwactwo, zrazu rzadkością będące, powoli weszło na porządek dzienny — zaczem i razić przestawszy, przeciwnie owszem zwolenników mieć poczęło.
  3. Świadczą o tem współcześni. Jeden z Florenckich księgozbiorów, posiada nawet rękopism z owych czasów niejakiego Franca Sacchetti, w którym każdy Sonet opatrzony jest stosowną nutą z napisem: Intonatum per Francum — scriptor dedit sonum.
  4. Lutnię swoją, rozporządzeniem ostatniej woli, zapisał bardzo biegłemu swego czasu śpiewakowi Tomaszowi Boinbasio z Ferrary, zalecając mu w skrusze ducha: — „ażeby, nie jak on, ku czci ziemskich doczesnych próżności, ale raczej ku Chwale Boga przedwiecznego, używać jej zechciał.Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku w przypisie; brak zamknięcia cudzysłowu.
  5. Ostatnie jego dzieło, 1318-21.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Felicjan Faleński.