[333]PIELGRZYM
I
Szara kraino jałowców i polan!
Bardzo mi droga sercu od kołyski!
Przed żadną siłą nie uginam kolan —
Lecz Tobie jestem pokorny i niski.
I tak się korzę przed Twoim ubóstwem, 5
Jak dziady moje przed pogańskim bóstwem.
Dawno to bardzo, dawno, gdym Cię widział
W innych kolorach i w jaśniejszej szacie...
Dzisiaj, gdy mi już cały świat zohydział —
Inaczej pewno spoglądam i na Cię... 10
Ty mi już szara, jak dawna mogiła —
Taka posępna, nędzna... a tak miła!
I wiatr już szumi nie w rodzimej gwarze,
Lecz w jakichś jękach głuchych i zadumie...
Z polan i szczytów zbiegł w dół — na smęntarze 15
I jęczy, płacze, zda się, że rozumie
Tych, którzy przeszli — i tych, co nie przyjdą,
Aż nowe słońca na obłoki wnijdą...
I zdaje mi się wciąż, że ku mnie płyną,
Wołania wiatrów tak rzewne i ciche 20
[334]
Jak żal orlicy za orłem — dzieciną...
A choć mam czoło nie ubrane w pychę,
Jednak mi serce nieraz cicho wspomnie:
„Po czym te wiatry kwilą?... może po mnie?...”
O, bo pamiętam, kiedym w świat odchodził 25
Jak mię wracały i jękiem, i płaczem...
A jam, żegnając, sam jak wiatr zawodził
I nie ucichnął, aż w życiu tułaczem...
Aż zobaczyłem — świat zimny z kamienia
I stokroć większe od moich cierpienia... 30
II
Owce przygnałem do podoju... Bartko,
Który gnał woły, z bólem mi powiedział,
Że kartka przyszła po mnie... Pędzę „wartko“,
Wpadam do izby... Ojciec, który siedział
Na ławie, skinął na mnie białą kartką 35
I nachmurzony oznajmił, „bym wiedział,
Że już od jutra muszę iść do szkoły..."
I wyszedł jakiś zły i niewesoły...
„Co by się ojcu mogło stać? — myślałem —
Czyżby mu może przypadkiem szło o to, 40
Że nie będzie miał kto wyganiać owiec?”
Alem wziął kartkę z prawdziwym zapałem
I pognał w pole z krzykiem i ochotą —
I nie zważając — cierniak czy jałowiec —
Ubiegłem długie stajanie pastwiska, 45
Zanim dopadłem śmiechów u ogniska...
[335]
Z daleka wołam: „przyszła kartka po mnie!
Żegnajcie, bracia! już jutro do szkoły...
Ale mnie żaden z was tu nie zapomnie?
Co?...“ Siadłem przy nich. Ustał gwar wesoły, 50
Każdy zapewniał mię z żalem: „Co do mnie —
To bym sto razy wolał pasać woły!...“
I widząc, jak mię żałują chłopczyska —
Sam żal uczułem do nich — do ogniska...
Mnie się tak szkoła śmiała.... o! głuptasie! 55
Z żalem i wstydem odbiegłem pasterzy...
„Owce i woły niech se tam pies pasie! — “
Wpadłem do izby... i któż mi uwierzy?...
Wielce rozżalon na tamtych i na się,
Po[szed]łem wcześnie spać... ach, bez wieczerzy! 60
Za to, przyszedłszy do mnie już z wieczora —
Całą noc we śnie dusiła mię zmora...
„Do szkoły!“ pierwsze słowa, którem słyszał,
Kiedy mię matka przyszła budzić rano...
Wstałem... i ze snu jeszczem ciężko dyszał — 65
Kiedy mi zaraz śniadanie podano...
Wiatr się na polu powoli uciszał —
Zmówiłem pacierz — wziął łyżkę drewnianą...
Patrzę: „To moja wczorajsza wieczerza!“ —
Zły, żałowałem nawet i pacierza... 70
Słońce świeciło jasno, jak i wczora,
Kiedym szedł ścieżką obok jezdnej drogi...
Obawiałem się trochę „prefesora“,
Wyobrażając, że musi być srogi...
Jeszcze mię gniotła owa senna zmora, 75
Ale już wszelkiej pozbyłem się trwogi,
[336]
Dojrzawszy „szkółę“, pomyślałem bowiem,
Że jak mnie zacznie bić — to nic nie powiem.
Z tą myślą szedłem wprost do izby szkolnej...
Lecz nie pomogły mi i myśli żadne — 80
Bom, wchodząc za próg, drżał jak konik polny,
A gdym wszedł cudem — myślałem, że padnę...
Wówczas wzrok naprzód poszedł mimowolny
I dojrzał nóżki, suknię, ręce ładne...
To tak się z lękiem podnosząc, me oczy, 85
Doszły, po sukni idąc, do warkoczy...
Ach! odetchnąłem... i już jakoś śmielej
Spojrzałem wkoło, gdzie starsi uczniowie
W ostatnich ławach rzędami siedzieli —
Przodem dziewczęta z dziatwą — po połowie... 90
Śmieją się z cicha, szczęśliwi, weseli...
Nagle ktoś kichnął — miałem rzec: „Na zdrowie“ —
Lecz chrześcijańskie słowo zmarło w krztani,
Gdy zawołała mię ta jasna pani...
Podszedłem bliżej z zapartym oddechem 95
Kiedy poczęła ona mówić do mnie —
Patrząc się [w] oczy prosto i z pośpiechem
Odpowiadałem jakoś nieprzytomnie,
Bo dzieci często wybuchały śmiechem.
To mnie do reszty zmieszało ogromnie, 100
Więc już w milczeniu bojaźliwym stoję —
Tylko mi w ocza[ch] [za]błysło łez dwo[je.]
Uśmiechnęła się... i ja się rozśmiałem
Przez łez tych dwoje, z litości do siebie,
[337]
Że przed tą panią, tak piękną, płakałem... 105
Potem z uśmiechem rzekła: „Mazgaj z ciebie“ —
A uśmiech rozkwitł na jej licu białem...
Usiadłem w pierwszej ławce — byłem w niebie!
I już w sekundzie życie dałbym dla niej —
Mogąc tak blisko być tej jasnej pani... 110
A patrząc z bliska, dziwiłem się wielce,
Że żadna [z] dziewcząt niepodobna do niej...
Nic nie brakuje Rózi i Anielce —
Ta się wciąż śmieje, ta jak sarna goni,
Lecz obie gasną przy nauczycielce, 115
Której głos mile, niby srebro, dzwoni...
Zdecydowawszy, że równa Aniołom —
Myślałem o niej w szkole i za szkołą...
Z dniem każdym prawie przychodziłem śmielszy,
Sądząc, że pierwsze wrażenie naprawię. 120
Rej wiodłem zawdy na pauzach w zabawie
I byłem wesół i coraz weselszy.
Ona też na mnie patrzyła łaskawie...
Przypisywałem temu, żem był bielszy —
Myłem się bowiem trzy razy dnia prawie, 125
Sądząc, że pierwsze wrażenie naprawię...
A miałem wówczas lat dziewięć... dziewięciu
Tych lat doszedłem w wielkim ambarasie
Nie licząc wstecz — po jednym z cieląt pięciu...
Słyszałem bowiem ojca w owym czasie, 130
Jak mówił, że już dziewięć lat cielęciu,
Odkąd się z bydłem na ugorach pasie...
Pamiętam, że mnie w ten sam jarmark chrzcili,
W którym to cielę od cycka kupili.
[338]
Do szkoły chętniem chodził... nie dziwota! 135
Ciągła mnie siła wielka, a bezwiedna...
Więc: czy na polu „kurniawa“, czy słota —
Szedłem... a w domu dusza ani jedna
Nie znała, jaka wiodła mnie tęsknota...
Słyszałem nieraz, jak mię matka biedna 140
Za moją pilność przed „tatusiem“ chwali —
Więc ojciec mówił: „Niech się uczy dalej”.
Toż się uczyłem... i w szkole ni razu
Nie brakowało mnie, bom dobrze wiedział,
Że nieobecność spostrzeże od razu 145
Pani — gdyż zawdy-m w pierwszej ławce siedział,
Modląc się do niej niby do obrazu,
Co zaś mówiono — tom nigdy nie wiedział,
Bom miał zajętą „Panią“ wyobraźnię...
Raz tylko jeden słuchałem uważnie... 150
Było to wówczas, gdy Pani z uśmiechem
Opowiadała historyje cudne:
Jak to z północy przyszli bracia z Lechem
I zamieszkali te kraje odludne —
Ja[k] to Anioły dwa przyszły pod strzechę 155
Utrapionemu Piastu na pociechę...
Potem o Złotym [?] Leszku, o Popielu
I o tym, co miał gniazdo na Wawelu...
Oj, słuchałem też!... i na zawsze pewnie
Te „cuda dziwne“ zostaną w umyśle... 160
A gdy mówiła o Wandzie — królewnie
I o tym, jak to utonęła w Wiśle,
[339]
A lud ją potem opłakiwał rzewnie —
To mi się zdało, że już sercem myślę...
To mi się w piersiach podnosiło łkanie, 165
Gdym cały przeszedł w ciche zasłuchanie...
Późno już bardzo do domu wróciłem...
A że się wszyscy o mnie turbowali —
Na ich pytania troskliwe: „Gdzie byłem?“
Odpowiedziałem: „U bydła — na hali...” 170
I zaraz szedłem spać... Całą noc śniłem,
Że Cud-dziewica na wiślanej fali
Płynęła blada, cicha i uśpiona,
Jasnym księżyca blaskiem osrebrzona...
A jam nad brzegiem stał — i patrzał za nią, 175
Niby za jasną księżycową smugą,
Która przelata nad wodną otchłanią...
A gdym w płynącą zapatrzył się długo —
Raz mi się stała królewną, raz „Panią“...
Goniłem myślą i jedną, i drugą... 180
A gdy spłynęły obie w jedną całość —
Wtedy mię wielka ogarnęła żałość.
I sen uleciał... Wstałem — było rano...
Krowy dojono, bieluchnym jagniętom
Strzyżono wełnę, owcom sól dawano 185
I woły-sojki w jarzmo zaprzągnięto...
Bartek się stroił na łąki po siano...
Każdy coś robił — dla mnie było święto...
Bo mnie też całkiem zostawiono sobie —
Nikt się nie spytał — gdzie, jak i co robię... 190
[340]
Odtąd mi życie płynęło jak rzeka
Wartko i raźnie — zwyczajem młodości.
Bywała chwila, że utrapią człeka
Przeróżne mole i dolegliwości...
Ale to chwila, co chyżo ucieka, 195
Skoro się człowiek na życie pozłości...
I bieda nawet zemknie i uskoczy,
Skoro jej człowiek śmiało zajrzy w oczy...
Jam biedy wówczas nie znał... Cóż mi było?
Nie zależałem od niczyjej woli, 200
Miałem dobrego ojca — matkę miłą,
A że się człowiek w bójkach pomozoli,
To chęcią własną — no, i własną siłą!
Mógłem więc płakać i śmiać się do woli...
I mało mając utrapień w umyśle, 205
Śnić całe noce o Wandzie i Wiśle...
I tak mi życie szło — a dni leciały,
Jak te jaskółki, co do cieplic lecą...
Bo też i wiosna szła — śniegi tajały,
Jam czekał — rychło promienie zaświecą 210
Białe, co [w] zimie za chmurami spały —
I rychło w barwy łąki się ukwiecą...
Bym rwać mógł kotki, dzbanki i lewandę...
Myśląc o wiośnie — miałem w myślach Wandę...
I wiosna przyszła wnet... a za nią lato 215
Ciągło, z palącym oddechem, leniwie...
Każdą zaś porę za postać skrzydlatą
Miałem — czekając każdej niecierpliwie...
Zapatrzon w przyszłą tęskniłem [i] za tą,
Co przeszła. A dziś? Sam sobie się dziwię: 220
[341]
Że zimę, wiosnę i lato, i jesień,
Wszystkie przyjmuję zimno — bez uniesień...
Że dziś mam inne pory — cóż mam robić?
Lecz nie to chciałem mówić... Rzeczywiście,
Kazała się nam Pani przysposobić 225
Na wtorek rano — i w bukowe liście
Splatane wieńcem klasę przyozdobić,
„By — jak mówiła — mógł się uroczyście
Egzamin odbyć...“ Mnie łza błyska w oku.
Egzamin będzie — to i koniec roku!... 230
Nadszedł egzamin. Wstałem bardzo rano
Umyłem włosy — i nic jeść nie chciałem,
Choć mi dawali mleko ze śmietaną...
Potem najbielszą z pięciu koszul wdziałem,
Na nią „chazukę“ drobno wyszywaną, 235
A idąc drogą... jeszcze se myślałem,
Że wszystkich miną i strojem zaciemnię,
A „moja Pani“ będzie dumną ze mnie...
W szkole — nikt na mnie nie zwrócił uwagi,
Jak ćma zginąłem w różnokrasnym tłumie... 240
Siadłem w ostatniej ławce... a powagi
Same zasiadły na wzniosłym postumie...
Chciałem iść bliżej — nie miałem odwagi.
I nikt by pewnie nie wiedział, co umiem —
Gdy, wypytawszy innych, na mnie przecie 245
Wskazała Pani księdzu katechecie...
Z trwogą podszedłem — i na środku sali
Stanąłem cały w drżeniu i bojaźni...
[342]
Kołem panowie siedzieli i stali,
A mnie się zdało w jasnej wyobraźni, 250
Że cała sala kręci się i wali...
Słyszałem szepty: „Ten się pewno zbłaźni...“
Serce mi gniewem zabiło ogromnie.
Kto tak na pewno może sądzić o mnie?
Tak mię to zdanie srodze zabolało 255
I taki w duszy stałem się zawzięty,
Że bym był zaraz odpowiadał śmiało —
Choćby mnie pytał nawet... Ojciec święty!
Wtedy ksiądz pleban głowę ociężałą
Podniósł, mierząc mię od głowy po pięty — 260
I kazał mówić wszystko, co w pamięci
Chowam z całego kursu... Wszyscy święci!...
Zniemiałem chwilę. Próżno szukam w myśli...
Krótkie pytanie — prawda! ale trudne...
Lecz mi na szczęście wyobraźnia kréśli 265
Wszystkie pamiętne historyje cudne:
Jak to trzej bracia od północy przyszli
I zamieszkali te kraje odludne...
Więc im mówiłem, jak mówiła Pani,
A oni stali w ciszy — zasłuchani... 270
Potem zacząłem wyliczać: ugody,
Bitwy, unije tajemne i jawne
I wszystkie wielkie imiona i rody,
I urządzenia, i ustawy dawne,
Dalej zsiwiałe w bojach wojewody 275
I polskie króle mocarne i sławne...
Przestałem — patrzę... słuchają jak głuszce.
Więc im poczynam mówić o Kościuszce.
[343]
I jużem w myślach starannie ułożył
Całą opowieść z góry... Nagle z boku 280
Ksiądz katecheta woła: „Kto cię stworzył?”
„Bóg Ojciec!” — mówię, ale łza mi w oku
Wytrysła biała, bom się tak zatrwożył,
Jakby mnie w przepaść rzucił kto z obłoku
Albo z polany leśnej w gniazdo wilcze... 285
„Kto cię oświecił?...” — ja stoję i milczę...
A myśli mi się dwie, niby bliźnięta,
Roztliły nagle w świecące zarzewie...
Ksiądz pleban woła: „O królach pamięta —
Kto go oświecił? — to zaś pewnie nie wie... 290
Bo skąd?... Gdyby to królewna zaklęta,
To co innego...“ Więc ja, w wielkim gniewie,
Czując, że mi już głos zamiera w krtani —
Krzyczę, co mam sił: „Moja własna Pani!...”
Na całej sali śmiech się podniósł wielki, 295
A potem straszne nastało milczenie...
Z bojaźnią patrzę w twarz nauczycielki —
Blada... Ha! darmo: już słów nie odmienię.
W oczach mi błysły dwie łzy jak kropelki,
Potem mię szare ogarnęły cienie — 300
I tak mi wszystko w oczach pociemniało,
Żem nic nie widział, co się dalej działo...
[..............]
|