<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Pielgrzym
Pochodzenie Poezje Zebrane tom II
Redaktor Stanisław Pigoń
Wydawca Wydawnictwo Literackie
Data wyd. 1968
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIELGRZYM
I

Szara kraino jałowców i polan!
Bardzo mi droga sercu od kołyski!
Przed żadną siłą nie uginam kolan —
Lecz Tobie jestem pokorny i niski.
I tak się korzę przed Twoim ubóstwem,        5
Jak dziady moje przed pogańskim bóstwem.

Dawno to bardzo, dawno, gdym Cię widział
W innych kolorach i w jaśniejszej szacie...
Dzisiaj, gdy mi już cały świat zohydział —
Inaczej pewno spoglądam i na Cię...        10
Ty mi już szara, jak dawna mogiła —
Taka posępna, nędzna... a tak miła!

I wiatr już szumi nie w rodzimej gwarze,
Lecz w jakichś jękach głuchych i zadumie...
Z polan i szczytów zbiegł w dół —  na smęntarze        15
I jęczy, płacze, zda się, że rozumie
Tych, którzy przeszli — i tych, co nie przyjdą,
Aż nowe słońca na obłoki wnijdą...

I zdaje mi się wciąż, że ku mnie płyną,
Wołania wiatrów tak rzewne i ciche        20

Jak żal orlicy za orłem — dzieciną...
A choć mam czoło nie ubrane w pychę,
Jednak mi serce nieraz cicho wspomnie:
„Po czym te wiatry kwilą?... może po mnie?...”

O, bo pamiętam, kiedym w świat odchodził        25
Jak mię wracały i jękiem, i płaczem...
A jam, żegnając, sam jak wiatr zawodził
I nie ucichnął, aż w życiu tułaczem...
Aż zobaczyłem — świat zimny z kamienia
I stokroć większe od moich cierpienia...        30

II

Owce przygnałem do podoju... Bartko,
Który gnał woły, z bólem mi powiedział,
Że kartka przyszła po mnie... Pędzę „wartko“,
Wpadam do izby... Ojciec, który siedział
Na ławie, skinął na mnie białą kartką        35
I nachmurzony oznajmił, „bym wiedział,
Że już od jutra muszę iść do szkoły..."
I wyszedł jakiś zły i niewesoły...

„Co by się ojcu mogło stać? — myślałem —
Czyżby mu może przypadkiem szło o to,        40
Że nie będzie miał kto wyganiać owiec?”
Alem wziął kartkę z prawdziwym zapałem
I pognał w pole z krzykiem i ochotą —
I nie zważając — cierniak czy jałowiec —
Ubiegłem długie stajanie pastwiska,        45
Zanim dopadłem śmiechów u ogniska...

Z daleka wołam: „przyszła kartka po mnie!
Żegnajcie, bracia! już jutro do szkoły...
Ale mnie żaden z was tu nie zapomnie?
Co?...“ Siadłem przy nich. Ustał gwar wesoły,        50
Każdy zapewniał mię z żalem: „Co do mnie —
To bym sto razy wolał pasać woły!...“
I widząc, jak mię żałują chłopczyska —
Sam żal uczułem do nich — do ogniska...

Mnie się tak szkoła śmiała.... o! głuptasie!        55
Z żalem i wstydem odbiegłem pasterzy...
„Owce i woły niech se tam pies pasie! — “
Wpadłem do izby... i któż mi uwierzy?...
Wielce rozżalon na tamtych i na się,
Po[szed]łem wcześnie spać... ach, bez wieczerzy!        60
Za to, przyszedłszy do mnie już z wieczora —
Całą noc we śnie dusiła mię zmora...

„Do szkoły!“ pierwsze słowa, którem słyszał,
Kiedy mię matka przyszła budzić rano...
Wstałem... i ze snu jeszczem ciężko dyszał —        65
Kiedy mi zaraz śniadanie podano...
Wiatr się na polu powoli uciszał —
Zmówiłem pacierz — wziął łyżkę drewnianą...
Patrzę: „To moja wczorajsza wieczerza!“ —
Zły, żałowałem nawet i pacierza...        70

Słońce świeciło jasno, jak i wczora,
Kiedym szedł ścieżką obok jezdnej drogi...
Obawiałem się trochę „prefesora“,
Wyobrażając, że musi być srogi...
Jeszcze mię gniotła owa senna zmora,        75
Ale już wszelkiej pozbyłem się trwogi,

Dojrzawszy „szkółę“, pomyślałem bowiem,
Że jak mnie zacznie bić — to nic nie powiem.

Z tą myślą szedłem wprost do izby szkolnej...
Lecz nie pomogły mi i myśli żadne —        80
Bom, wchodząc za próg, drżał jak konik polny,
A gdym wszedł cudem — myślałem, że padnę...
Wówczas wzrok naprzód poszedł mimowolny
I dojrzał nóżki, suknię, ręce ładne...
To tak się z lękiem podnosząc, me oczy,        85
Doszły, po sukni idąc, do warkoczy...

Ach! odetchnąłem... i już jakoś śmielej
Spojrzałem wkoło, gdzie starsi uczniowie
W ostatnich ławach rzędami siedzieli —
Przodem dziewczęta z dziatwą — po połowie...        90
Śmieją się z cicha, szczęśliwi, weseli...
Nagle ktoś kichnął — miałem rzec: „Na zdrowie“ —
Lecz chrześcijańskie słowo zmarło w krztani,
Gdy zawołała mię ta jasna pani...

Podszedłem bliżej z zapartym oddechem        95
Kiedy poczęła ona mówić do mnie —
Patrząc się [w] oczy prosto i z pośpiechem
Odpowiadałem jakoś nieprzytomnie,
Bo dzieci często wybuchały śmiechem.
To mnie do reszty zmieszało ogromnie,        100
Więc już w milczeniu bojaźliwym stoję —
Tylko mi w ocza[ch] [za]błysło łez dwo[je.]

Uśmiechnęła się... i ja się rozśmiałem
Przez łez tych dwoje, z litości do siebie,

Że przed tą panią, tak piękną, płakałem...        105
Potem z uśmiechem rzekła: „Mazgaj z ciebie“ —
A uśmiech rozkwitł na jej licu białem...
Usiadłem w pierwszej ławce — byłem w niebie!
I już w sekundzie życie dałbym dla niej —
Mogąc tak blisko być tej jasnej pani...        110

A patrząc z bliska, dziwiłem się wielce,
Że żadna [z] dziewcząt niepodobna do niej...
Nic nie brakuje Rózi i Anielce —
Ta się wciąż śmieje, ta jak sarna goni,
Lecz obie gasną przy nauczycielce,        115
Której głos mile, niby srebro, dzwoni...
Zdecydowawszy, że równa Aniołom —
Myślałem o niej w szkole i za szkołą...

Z dniem każdym prawie przychodziłem śmielszy,
Sądząc, że pierwsze wrażenie naprawię.        120
Rej wiodłem zawdy na pauzach w zabawie
I byłem wesół i coraz weselszy.
Ona też na mnie patrzyła łaskawie...
Przypisywałem temu, żem był bielszy —
Myłem się bowiem trzy razy dnia prawie,        125
Sądząc, że pierwsze wrażenie naprawię...

A miałem wówczas lat dziewięć... dziewięciu
Tych lat doszedłem w wielkim ambarasie
Nie licząc wstecz — po jednym z cieląt pięciu...
Słyszałem bowiem ojca w owym czasie,        130
Jak mówił, że już dziewięć lat cielęciu,
Odkąd się z bydłem na ugorach pasie...
Pamiętam, że mnie w ten sam jarmark chrzcili,
W którym to cielę od cycka kupili.


Do szkoły chętniem chodził... nie dziwota!        135
Ciągła mnie siła wielka, a bezwiedna...
Więc: czy na polu „kurniawa“, czy słota —
Szedłem... a w domu dusza ani jedna
Nie znała, jaka wiodła mnie tęsknota...
Słyszałem nieraz, jak mię matka biedna        140
Za moją pilność przed „tatusiem“ chwali —
Więc ojciec mówił: „Niech się uczy dalej”.

Toż się uczyłem... i w szkole ni razu
Nie brakowało mnie, bom dobrze wiedział,
Że nieobecność spostrzeże od razu        145
Pani — gdyż zawdy-m w pierwszej ławce siedział,

Modląc się do niej niby do obrazu,
Co zaś mówiono — tom nigdy nie wiedział,
Bom miał zajętą „Panią“ wyobraźnię...
Raz tylko jeden słuchałem uważnie...        150

Było to wówczas, gdy Pani z uśmiechem
Opowiadała historyje cudne:
Jak to z północy przyszli bracia z Lechem
I zamieszkali te kraje odludne —
Ja[k] to Anioły dwa przyszły pod strzechę        155
Utrapionemu Piastu na pociechę...
Potem o Złotym [?] Leszku, o Popielu
I o tym, co miał gniazdo na Wawelu...

Oj, słuchałem też!... i na zawsze pewnie
Te „cuda dziwne“ zostaną w umyśle...        160
A gdy mówiła o Wandzie — królewnie
I o tym, jak to utonęła w Wiśle,

A lud ją potem opłakiwał rzewnie —
To mi się zdało, że już sercem myślę...
To mi się w piersiach podnosiło łkanie,        165
Gdym cały przeszedł w ciche zasłuchanie...

Późno już bardzo do domu wróciłem...
A że się wszyscy o mnie turbowali —
Na ich pytania troskliwe: „Gdzie byłem?“
Odpowiedziałem: „U bydła — na hali...”        170
I zaraz szedłem spać... Całą noc śniłem,
Że Cud-dziewica na wiślanej fali
Płynęła blada, cicha i uśpiona,
Jasnym księżyca blaskiem osrebrzona...

A jam nad brzegiem stał — i patrzał za nią,        175
Niby za jasną księżycową smugą,
Która przelata nad wodną otchłanią...
A gdym w płynącą zapatrzył się długo —
Raz mi się stała królewną, raz „Panią“...
Goniłem myślą i jedną, i drugą...        180
A gdy spłynęły obie w jedną całość —
Wtedy mię wielka ogarnęła żałość.

I sen uleciał... Wstałem — było rano...
Krowy dojono, bieluchnym jagniętom
Strzyżono wełnę, owcom sól dawano        185
I woły-sojki w jarzmo zaprzągnięto...
Bartek się stroił na łąki po siano...
Każdy coś robił — dla mnie było święto...
Bo mnie też całkiem zostawiono sobie —
Nikt się nie spytał — gdzie, jak i co robię...        190

Odtąd mi życie płynęło jak rzeka
Wartko i raźnie — zwyczajem młodości.
Bywała chwila, że utrapią człeka
Przeróżne mole i dolegliwości...
Ale to chwila, co chyżo ucieka,        195
Skoro się człowiek na życie pozłości...
I bieda nawet zemknie i uskoczy,
Skoro jej człowiek śmiało zajrzy w oczy...

Jam biedy wówczas nie znał... Cóż mi było?
Nie zależałem od niczyjej woli,        200
Miałem dobrego ojca — matkę miłą,
A że się człowiek w bójkach pomozoli,
To chęcią własną — no, i własną siłą!
Mógłem więc płakać i śmiać się do woli...
I mało mając utrapień w umyśle,        205
Śnić całe noce o Wandzie i Wiśle...

I tak mi życie szło — a dni leciały,
Jak te jaskółki, co do cieplic lecą...
Bo też i wiosna szła — śniegi tajały,
Jam czekał — rychło promienie zaświecą        210
Białe, co [w] zimie za chmurami spały —
I rychło w barwy łąki się ukwiecą...
Bym rwać mógł kotki, dzbanki i lewandę...
Myśląc o wiośnie — miałem w myślach Wandę...

I wiosna przyszła wnet... a za nią lato        215
Ciągło, z palącym oddechem, leniwie...
Każdą zaś porę za postać skrzydlatą
Miałem — czekając każdej niecierpliwie...
Zapatrzon w przyszłą tęskniłem [i] za tą,
Co przeszła. A dziś? Sam sobie się dziwię:        220

Że zimę, wiosnę i lato, i jesień,
Wszystkie przyjmuję zimno — bez uniesień...

Że dziś mam inne pory — cóż mam robić?
Lecz nie to chciałem mówić... Rzeczywiście,
Kazała się nam Pani przysposobić        225
Na wtorek rano — i w bukowe liście
Splatane wieńcem klasę przyozdobić,
„By — jak mówiła — mógł się uroczyście
Egzamin odbyć...“ Mnie łza błyska w oku.
Egzamin będzie — to i koniec roku!...        230

Nadszedł egzamin. Wstałem bardzo rano
Umyłem włosy — i nic jeść nie chciałem,
Choć mi dawali mleko ze śmietaną...
Potem najbielszą z pięciu koszul wdziałem,
Na nią „chazukę“ drobno wyszywaną,        235
A idąc drogą... jeszcze se myślałem,
Że wszystkich miną i strojem zaciemnię,
A „moja Pani“ będzie dumną ze mnie...

W szkole — nikt na mnie nie zwrócił uwagi,
Jak ćma zginąłem w różnokrasnym tłumie...        240
Siadłem w ostatniej ławce... a powagi
Same zasiadły na wzniosłym postumie...
Chciałem iść bliżej — nie miałem odwagi.
I nikt by pewnie nie wiedział, co umiem —
Gdy, wypytawszy innych, na mnie przecie        245
Wskazała Pani księdzu katechecie...

Z trwogą podszedłem — i na środku sali
Stanąłem cały w drżeniu i bojaźni...

Kołem panowie siedzieli i stali,
A mnie się zdało w jasnej wyobraźni,        250
Że cała sala kręci się i wali...
Słyszałem szepty: „Ten się pewno zbłaźni...“
Serce mi gniewem zabiło ogromnie.
Kto tak na pewno może sądzić o mnie?

Tak mię to zdanie srodze zabolało        255
I taki w duszy stałem się zawzięty,
Że bym był zaraz odpowiadał śmiało —
Choćby mnie pytał nawet... Ojciec święty!
Wtedy ksiądz pleban głowę ociężałą
Podniósł, mierząc mię od głowy po pięty —        260
I kazał mówić wszystko, co w pamięci
Chowam z całego kursu... Wszyscy święci!...

Zniemiałem chwilę. Próżno szukam w myśli...
Krótkie pytanie — prawda! ale trudne...
Lecz mi na szczęście wyobraźnia kréśli        265
Wszystkie pamiętne historyje cudne:
Jak to trzej bracia od północy przyszli
I zamieszkali te kraje odludne...
Więc im mówiłem, jak mówiła Pani,
A oni stali w ciszy — zasłuchani...        270

Potem zacząłem wyliczać: ugody,
Bitwy, unije tajemne i jawne
I wszystkie wielkie imiona i rody,
I urządzenia, i ustawy dawne,
Dalej zsiwiałe w bojach wojewody        275
I polskie króle mocarne i sławne...
Przestałem — patrzę... słuchają jak głuszce.
Więc im poczynam mówić o Kościuszce.

I jużem w myślach starannie ułożył
Całą opowieść z góry... Nagle z boku        280
Ksiądz katecheta woła: „Kto cię stworzył?”
„Bóg Ojciec!” — mówię, ale łza mi w oku
Wytrysła biała, bom się tak zatrwożył,
Jakby mnie w przepaść rzucił kto z obłoku
Albo z polany leśnej w gniazdo wilcze...        285
„Kto cię oświecił?...” — ja stoję i milczę...

A myśli mi się dwie, niby bliźnięta,
Roztliły nagle w świecące zarzewie...
Ksiądz pleban woła: „O królach pamięta —
Kto go oświecił? — to zaś pewnie nie wie...        290
Bo skąd?... Gdyby to królewna zaklęta,
To co innego...“ Więc ja, w wielkim gniewie,
Czując, że mi już głos zamiera w krtani —
Krzyczę, co mam sił: „Moja własna Pani!...”

Na całej sali śmiech się podniósł wielki,        295
A potem straszne nastało milczenie...
Z bojaźnią patrzę w twarz nauczycielki —
Blada... Ha! darmo: już słów nie odmienię.
W oczach mi błysły dwie łzy jak kropelki,
Potem mię szare ogarnęły cienie —        300
I tak mi wszystko w oczach pociemniało,
Żem nic nie widział, co się dalej działo...
[..............]




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.