Pielgrzym Kamanita/XI. Trąba słonia
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pielgrzym Kamanita |
Podtytuł | Romans starohinduski |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Drukarnia Poznańska |
Miejsce wyd. | Lwów - Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Pilgrimen Kamanita |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dawszy próbkę przedziwnego poglądu na świat owego niezwykłego mędrca, którego nie może dotknąć zarzut, (czyniony tylu innym znakomitym myślicielom), iż nie postępował wedle przekonań swoich i nie stosował teorji w praktyce... podejmuję ciąg dalszy opowieści.
Przeżywając niezwykłe rzeczy i wtajemniczając się w sprawy nieznane mi dotąd zgoła, nie zaniedbywałem oczywiście przyswajać sobie języka rozbójników i czas nie dłużył mi się jakoś wcale. Im bardziej jednak zbliżał się wyznaczony termin, tem większe odczuwałem zamącenie spokoju duszy i nie mogłem opędzić się obawom. Glejt chronił wprawdzie wysłannika przed napaścią rozbójników, bezsilny był atoli wobec tygrysa i wezbranej rzeki, która go mogła porwać, poza tem czyhały nań tysiączne niebezpieczeństwa, mogące udaremnić, lub co najmniej opóźnić powrót. Angulimala rzucał mi ciągle tak złe spojrzenia, że nabrałem przekonania, iż pragnie tego, a pot okrywał moje ciało za każdym razem.
Czcigodny Vajasrawa ułożył z całą systematycznością i uzasadnił z nieubłaganą logiką przepisy normujące, co należy uczynić w rasie spóźnienia okupu. Dotyczący miał być przecięty na pół piłą, używaną przez drwali, obie zaś części porzucić należało na drodze w ten sposób, by głowa skierowana była w stronę wschodzącego księżyca, zaś reszta tułowia w stronę przeciwną. Pełen niekłamanego podziwu dla naukowości wywodów mego straszliwego przyjaciela, nie mogłem jednak poskromić drżenia mej przepony brzusznej, a przyczyniła się do tego demonstracja naoczna, nie pozostawiająca żadnej wątpliwości. Przyniesiono obrzędową piłę i w moich oczach dwaj srodzy zbóje wprawili ją w ruch, używając za objekt tej nauki poglądowej wiązkę siana.
Vajasrawa zauważył widocznie, że mi się słabo robi, bo przystąpiwszy, poklepał mnie po ramieniu i dodał otuchy trafnem spostrzeżeniem, że przecież nie zostałem jeszcze przerżnięty na dwoje. Zaczerpnąłem stąd niejakiej nadziei, że w razie biedy ocaliłby mi życie po raz trzeci. Gdym jednak uczynił o tem wzmiankę w wyrazach najwyższej wdzięczności, światły mąż spoważniał i rzekł:
— Prawa Kali są niewzruszalne, mój synu, i jeśli Karma twoja tak się okaże srogą, iż okup spóźni się o pół dnia bodaj, natenczas ni bóg ni szatan nic ci pomóc nie zdoła. Ale nie trać otuchy. Przeznaczony jesteś do wielu innych rzeczy. Obawiam się raczej, że kiedyś, po pełnem sławy życiu rozbójniczem, zostaniesz ścięty publicznie, lub wbity na pal. Ale do tego daleko jeszcze!
Niebardzo mnie skrzepiły słowa owe, to też doznałem wielkiej ulgi, gdy wierny nasz sługa przybył na cały tydzień przed terminem, przywożąc wymaganą kwotę. Pożegnałem się z mym strasznym gospodarzem, ale on pamiętny straty towarzysza rzucił mi spojrzenie tak krwiożercze, że pewny byłem, iż wołałby mnie przeciąć piłą. Uścisnąłem dłoń czcigodnego mędrca, który miał łzę w oku, a pocieszał się jeno myślą, iż spotkamy się jeszcze na krwawych szlakach okrutnej Kali.
Wyruszyliśmy tedy obaj w towarzystwie czterech rozbójników, którzy odpowiadali głowami za nasze bezpieczne przybycie do Ujjeni. Angulimala, dbający bardzo o swoją cześć rozbójniczą, przyobiecał im na pożegnanie, że jeśli nie odstawią mnie w całości do rodzinnego miasta, natenczas ściągnie z nich skóry i powiesi je na pierwszem rozdrożu. Wiedzieli, iż dotrzymuje słowa, przeto sprawiali się dzielnie, pielęgnowali mnie nader czule i zapewne wrócili do szeregów czcicieli i wyznawców bogini, gdzie się może dotąd znajdują.
Bez żadnego przypadku przybyliśmy do Ujjeni, z czego byłem zadowolony, gdyż miałem dość przygód, a rodzice ucieszyli się mną bardzo. To też nader trudną było rzeczą skłonić ich do drugiej podróży do Kosambi. Ojciec, prócz znacznego okupu, stracił wszystkie towary mej karawany, oraz domowników i nie był w stanie tak rychło myśleć o ponownej wyprawie. Wszystko było jednak niczem w porównaniu do trwogi, jaką przejmowały rodziców niebezpieczeństwa podróży.
Co chwila dochodziły też wieści o strasznych czynach Angulimali i, wyznaję szczerze, nie odczuwałem zgoła chęci, by dostać się w jego ręce powtórnie. Niepodobieństwem też było podówczas wysłać wieść do Kosambi, musiałem tedy poprzestać na wspomnieniach i z wiarą w wierność mej drogiej Vasitthi czekać lepszych czasów.
Nadeszły w istocie niedługo. Pewnego dnia rozeszła się błyskawicznie wieść po mieście, że Satagira, syn ministra z Kosambi pobił na głowę bandę Angulimali, wyrżnął zbójców, zaś samego przywódcę wraz z świtą wziął do niewoli i kazał wszystkich ściąć.
Rodzice nie opierali się już teraz gorącym prośbom moim, tem więcej, że należało przypuszczać, iż przez czas dłuższy droga będzie bezpieczna, a należało powetować straty przez korzystną tranzakcję handlową. Ojciec zaczął sposobić drugą karawanę, gdy nagle zapadłem na zdrowiu, gdym się zaś podniósł z łóżka, nastała właśnie pora deszczów, którą koniecznie przeczekać należało. Gdy minęła, nic już nie stało na drodze i niebawem, pożegnawszy rodziców, którzy mi nie szczędzili dobrych rad, ruszyłem na czele trzydziestu zaprzężonych wołami wozów wesoły, pełen otuchy, a w dodatku pędzony nieutuloną tęsknotą.
Podróż odbyła się równie pomyślnie jak za pierwszym razem i pewnego dnia stanąłem oszalały napoły z radości w Kosambi, gdzie zastałem w ulicach niezwykły ścisk i zbiegowisko. Posuwałem się coraz to powolniej, aż wkońcu karawana moja zatrzymać się musiała w punkcie, gdzie droga nasza przecinała się z główną ulicą. Niepodobieństwem było przecisnąć się przez tłumy. Zauważyłem, że wszystko było przybrane odświętnie, wzdłuż ulicy tkwiły wysokie żerdzie z chorągwiami, z okien zwieszały się dywany, a wszędzie mnóstwo widniało kwiatów i wieńców. Klnąc z niecierpliwości, spytałem kogoś co to wszystko znaczy.
— Jakto, — zdziwił się — nie wiesz, że dziś jest dzień zaślubin Satagiry, syna ministra królewskiego? Szczęśliwieś trafił, bo właśnie orszak weselny, wracając z świątyni Kryszny, będzie tedy przechodził, a wspaniałości takich nigdy chyba nie oglądałeś w życiu.
Wiadomość o małżeństwie Satagiry była dla mnie nader ważna i pożądana, albowiem jego staranie się o rękę Vasitthi stanowiło największą przeszkodę naszego związku, wobec sprzyjania mu rodziców ukochanej mojej. Posłyszawszy, uspokoiłem się i postanowiłem czekać, tem więcej, że cały pochód nie mógł trwać długo. W dali dostrzec było można lance oddziału jazdy, która sunęła pośród ogłuszającego wrzasku tłumów. Konnica owa była wówczas w mieście nader popularna, albowiem ona to właśnie pokonała bandę Angulimali.
Zaraz za jeźdźcami pojawił się słoń, niosący na grzbiecie nowozaślubioną. Był wspaniały. Szorstkie, rozrosłe czoło olbrzyma podobne było do legendarnej góry Meru, a głowę jego pokrywały drogie kamienie. Podobnie jak kiedy samcowi słonia czasu miłosnych zapałów sączy się i ścieka po policzkach słodki sok, a pszczoły zwabione jego wonią obsiadają jego głowę, tak samo obsiadł czoło i policzki niezrównanego zwierzęcia rój pereł najcudniejszych, dołem zaś zwieszały się frendzle, przetykane czarnemi diamentami, co sprawiało wprost oszołamiające wrażenie. Potężne kły okute były przedniem złotem, złota tarcza, pokrywającap iersi, sadzona była wielkiemi rubinami, zaś od niej w dół falowały zwoje wonnego muślinu z Benares, otaczając mocarne nogi zwierzęcia niby mgłą, jaka osiada na pniach drzew lasu.
Przedewszystkiem jednak przykuwała do siebie oczy trąba weselnego słonia. W Ujjeni widywałem również gustownie zdobione trąby słoni podczas uroczystych obchodów, ale czegoś takiego nie oglądałem do tej pory. U nas trąbę słonia dzieli się zazwyczaj na małe pola, tworzące deseń, tak że cała jest pokryta farbą. Tutaj są girlandy przepięknych lancetowatych liści asokowych, błyskając złotemi, pomarańczowemi i szkarłatnemi kwiatami. Wszystko wykonane było nader artystycznie i stylowo.
Patrzyłem na tę wspaniałość oczyma znawcy i ogarnęło mnie smętne i rzewne wspomnienie, coś niby fala owych nocy miłosnych na terasie. Serce mi zabiło gwałtownie, bowiem przyszedł mi na myśl ślub własny. Trudno było, zaprawdę, dorównać w przyozdobię słonia, który miał nieść wkrótce mą najdroższą Vasitthi. Właśnie kwiaty asoki najstosowniejszą były dekoracją, bowiem w całem Kosambi z kwiatów tych „Terasa Beztroski“ słynęła szeroko.
Zapadłem w stan półsnu i marzyłem o przyszłości, gdy nagle posłyszałem obok siebie spostrzeżenie jakiejś kobiety:
— Nowozaślubiona niezbyt jakoś wesołą ma minę!
Mimowoli spojrzałem w górę i ogarnęło mnie uczucie strachu, gdym objął wzrokiem postać kobiety, siedzącej pod purpurowym baldachimem. Ujrzałem jeno zarys postaci, bo głowa opadła jej na piersi, a twarz zatonęła w zwojach tęczowego muślinu. Ciało jej musiało być bezsilne i mało odporne, albowiem chwiała się przy ruchu słonia, który, idąc, kołysał mocno palankinem. Wszystko razem wyglądało nader smutnie, wprost nawet przeraźnie. Lada chwila mogła spaść na ziemię i widocznie obawiała się tego jedna ze służebnic, stojących za biedną kobietą, gdyż objęła ją pod ręce i, pochyliwszy się, szeptała słowa otuchy.
Poznałem w owej rzekomej służebnie Medini i dreszcz mnie przejął lodowaty. Zanim przyszedłem do siebie, małżonka Satagiry podniosła głowę.
Poznałem moją Vasitthi.