Pierścień i róża/Rozdział szósty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierścień i róża |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Zofia Rogoszówna |
Tytuł orygin. | The Rose and the Ring |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czas nam przejść teraz do księcia Lulejki, jeszcze w kolebce ograbionego z przynależnego mu dziedzictwa przez niegodziwego stryja.
Pacholę to, jak wiecie już z poprzednich rozdziałów, wzrastało w najzupełniejszej bezmyślności i wzorując się na otoczeniu, nie myślało o niczem, tylko o urządzaniu uczt i polowań, krygowaniu się przed lustrem, ujeżdżaniu ognistych rumaków i rozrzucaniu garściami pieniędzy.
Lulejka był zbyt dobroduszny i lekkomyślny, by czuć żal do stryja za pozbawienie go korony, tronu i berła. Od książki uciekał jak djabeł od święconej wody, dzięki czemu przydany mu ochmistrz mógł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę oddawać się swemu ulubionemu zajęciu, słodkiej drzemce. Za to Wielkiemu kanclerzowi, baronowi Filistrozie, z roku na rok przeciągała się mina, bo książę Lulejka wzbraniał się zgłębiać tajniki prawodawstwa paflagońskiego, które traktował z równem lekceważeniem, jak matematykę i nauki klasyczne. Nie wszyscy profesorowie jednak uskarżali się na brak pilności Lulejki. Wielki koniuszy nadworny nie miał dość słów pochwalnych dla odwagi i zręczności, z jaką Lulejka dosiadał i ujeżdżał najdziksze rumaki, baletmistrz dworski zaliczał go do najlepszych swoich uczni, Jego Ekscelencja Szambelan ogłaszał najpochlebniejsze raporty o postępach, czynionych przez księcia w trudnym kunszcie gry bilardowej, najwyższe uznanie miał dla Lujejki także Radca Dworu, Nadinspektor placów tenisowych.
Gdybyśmy tak jeszcze zapytali o zdanie kapitana gwardji królewskiej, dzielnego fechmistrza Zerwiłebskiego, dowiedzielibyśmy się z pewnością, że od śmierci straszliwego generała Kotłumbaja, dowódcy wojsk Krymtatarji, któremu rapier kapitana przeszył pierś na wylot, jeden Lulejka dotrzymywał placu kapitanowi. — „Tęgi byłby król z niego! jakiem Zerwiłebski!” — mruczał kapitan pod sumiastym wąsem i marsowe oblicze jego chmurzyło się, gdy przybywszy z raportem na dwór królewski, dojrzał smukłą, zgrabną postać księcia Lulejki, gnuśniejącego w bezczynnem życiu dworskiem i trawiącego długie godziny na prawieniu komplementów księżniczce Angelice.
I teraz, jak widzicie, siedzą obok siebie na ławce ogrodowej, a nawet Lulejka ujął dłoń Angeliki i tkliwemi ją okrywa pocałunkami, na co księżniczka łaskawie przyzwalać raczy. Królowa, której nie możecie zobaczyć, bo zasłania ją gęsty krzew, spogląda na nich pobłażliwie. Nie było dla niej tajemnicą, że Lulejka świata poza Angeliką nie widzi, i z radością oddałaby mu swoją jedynaczkę za żonę. Czy małżeństwo z Lulejką było także marzeniem księżniczki? Któż odgadnie, co chowa serce kobiety? To pewne, że lubiła go szczerze, bo Lulejka był bardzo pięknym i serdecznie dobrym, tylko... tylko, że księżniczka miała tak wygórowane mniemanie o swojem wykształceniu, że zwykła traktować Lulejkę jak nieuka, którego słów słucha się z uprzejmem lekceważeniem. Nieraz, kiedy późnym wieczorem błądzili po parku, albo wsparci o balustradę balkonu, wsłuchiwali się w melodyjne rechotanie żab, zdarzało się, że rozmarzona księżniczka szepnęła, podniósłszy wzrok ku niebu: — „O, jest już Wielka Niedźwiedzica”. A Lulejka, zamiast naprowadzić rozmowę na wyniki ostatnich badań nad ciałami niebieskiemi, odpowiadał śpiesznie: — „Niedźwiedzica? nie lękaj się, słodka moja Angeliko, choćby rozjuszonych tysiąc niedźwiedzic cię napadło, wszystkie położę trupem, zanim dotkną jednego włoska na twojej głowie”. — „Ach, mój poczciwy Lulejko! — wzdychała księżniczka — całe szczęście, że proch już wymyślony, bo tybyś go z pewnością nie wymyślił”. To samo było przy zrywaniu kwiatów, to samo przy chwytaniu motyli. Lulejka nie wahałby się skoczyć w przepaść najgłębszą i wspiąć na najdzikszy szczyt górski, byle zasłużyć na uśmiech Angeliki, ale o astronomji, botanice i zoologji wiedział właśnie tyle, co ja z przeproszeniem o algebrze. To też Angelika lekceważyła go tem bardziej, że jak większość ludzi, miała, według mojego zdania, zbyt wygórowane wyobrażenie o głębiach własnej swej wiedzy.
W braku innych wielbicieli jednak, każdemu jej skinieniu posłusznych, chętnie przyjmowała hołdy, składane jej przez kuzyna.
Król Walorozo odznaczał się bardzo delikatnym żołądkiem, a bardzo dobrym apetytem. Szczególniej, odkąd nastał na dworze królewskim niezrównany kucharz Rondelino, król zaczął objadać się tak sumiennie i tak często zapadać na zdrowiu, że przyboczny lekarz Jego Królewskiej Mości nie rokował mu długiego żywota.
Na samą myśl o możliwym zgonie Jego Królewskiej Mości ciarki przebiegały po skórze chytrego ministra, markiza Mrukiozo i podstępnej ochmistrzyni dworu, hrabiny Gburyi-Furyi. W razie małżeństwa księżniczki Angeliki z Lulejką, ster rządów przeszedłby w ręce młodego księcia, a wtedy odpokutowaliby oboje za tysiąc intryg, uchybień i przykrości, których książę doznawał z ich przyczyny na każdym kroku. Jednem skinieniem palca pozbawiłby ich zaszczytnych urzędów i wypędził ze dworu na cztery wiatry. A możeby zażądał zwrotu kosztowności: pereł, tabakierek, pierścieni i zegarków, należących ongiś do nieboszczki królowej jego matki, które chciwa ochmistrzyni przywłaszczyła sobie po jej śmierci. Zapewne pociągnąłby także do odpowiedzialności Jego Ekscelencję ministra markiza Mrukiozo za skradzionych: dwieście siedemnaście tysięcy miljonów dziewięćset siedemdziesiąt ośm kroć sto tysięcy trzysta dwadzieścia dziewięć dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy, które zmarły król Seriozo przekazał w spuściźnie Lulejce. Często się zdarza, że ludzie najzawzięciej nienawidzą tych, którym najwięcej wyrządzili krzywdy, Tak było i w tym wypadku. Mrukiozo i Gburya-Furya wysilali całą pomysłowość w celu obniżenia biednego Lulejki w oczach królewskiej pary, Angeliki i całego dworu. Rozgłaszali więc, że królewicz jest skończonym głupcem, który nawet imienia swego nie umie napisać ortograficznie i podpisuje się „Lólejka”, a imię Angeliki pisze małą literą, że włóczy się po stajniach z podpitymi parobkami, że drzemie w kościele, że długów ma więcej niż włosów na głowie, że zgrywa się w karty z królewskimi paziami i wiele innych jeszcze plotek, bądź zupełnie kłamliwych, bądź przesadzających niemożliwie drobne błędy i uchybienia księcia.
Nie przeczę, że książę Lulejka nie był bez winy, ale wszakżeż i królowa grywała w karty i król drzemał w kościele i objadał się aż do niestrawności. A jeżeli nawet książę Lulejka miał jakieś zaległe rachuneczki u Dostawcy Dworu Cukiernika, czy u nadwornego krawca, to któż temu był winien, jeżeli nie Mrukiozo, który skradł Lulejce dwieście siedemnaście tysięcy miljonów dziewięćset siedemdziesiąt ośm kroć sto tysięcy czterysta dwadzieścia dziewięć dukatów, trzynaście złotych i sześćdziesiąt sześć groszy, a teraz wypominał mu każdego dukata? Mojem zdaniem powinienby taki Mrukiozo siedzieć cicho jak mysz w dziurze i nie wtrącać się w sprawy księcia, któremu już przecież dość wyrządził złego.
Potwarze i oszczerstwa w niedługim czasie zrobiły swoje. Księżniczka zaczęła spoglądać na Lulejkę niechętnem okiem, na każdym kroku dawała mu do zrozumienia, że nie jest godzien rozwiązać rzemyka u jej stópek, wyśmiewała jego nieuctwo, a na wszystkich balach dworskich i przyjęciach traktowała go tak pogardliwie, że nieszczęsny Lulejka rozchorował się wkońcu ze zmartwienia.
Choroba bratanka była Jego Królewskiej Mości bardzo na rękę, bo, jak wiemy, król z tychże samych powodów co Mrukiozo i Gburya-Furya nienawidził Lulejki. Co do królowej, to można było do niej łatwo zastosować przysłowie: „Kto z oczu, ten i z myśli”. Jejmość Pani Walorozo troszczyła się tylko, żeby jej nie zabrakło partnerów do codziennej partyjki winta i gości na wieczornej „familijnej” herbatce. Reszta mało ją obchodziła.
Zausznicy dworscy, których już wolę nie nazywać po imieniu, byliby najchętniej wyprawili księcia Lulejkę na tamten świat; to też nie wiem czy z ich namowy, czy z własnego przekonania Jego Eksc. Lekarz Nadworny, Pigulini, zaczął królewiczowi puszczać krew tak często i karmić go tak okropnemi miksturami, że wkońcu biedny Lulejka wysechł jak szczapa i długie miesiące przeleżał w łóżku, z którego nie mógł powstać o własnych siłach.
Życie na królewskim dworze biegło tymczasem zwykłym trybem, tylko poczet dworaków paflagońskich powiększył się w czasie choroby księcia Lulejki o jednego jeszcze członka. Był nim sławny Lorenzo Gwazdrani, nadworny malarz sąsiedniego króla Krymtatarji. Wszyscy zachwyceni byli jego obrazami, bo na portretach, malowanych jego ręką, nawet Ochmistrzyni Dworu, Gburya-Furya, wyglądała młodo i wdzięcznie, a oblicze ministra Mrukiozy tchnęło dobroduszną słodyczą. — „Lorenzo trochę pochlebia” — odezwał się raz ktoś ze śmielszych znawców. — „Pochlebia? — oburzyła się księżniczka, do której uszu doszła ta uwaga — otóż bynajmniej nie pochlebia, bo ja, która jestem wyższa ponad wszelkie pochlebstwa, jestem stokroć jeszcze piękniejszą, niż na obrazie mistrza. Nie mogę jednak ścierpieć, żeby o tak genjalnym artyście wyrażano się ujemnie i poproszę kochanego papy, żeby go pasował na rycerza i nadał mu Order Złotego Ogórka pierwszej klasy” (z uwolnieniem od taksy).
Nikt po takiem oświadczeniu księżniczki nie śmiał już słówka pisnąć o protegowanym przez nią malarzu, a księżniczka posunęła do tego stopnia zachwyt swój dla jego dzieł, że łaskawie raczyła wziąć u Lorenza Gwazdraniego kilka lekcyj rysunków i malowania. Napróżno dworacy krzyczeli głośno, że księżniczka jest genjuszem zbyt wielkim, by ktokolwiek mógł ją nauczyć czegoś więcej, niż umie sama z Bożej łaski, księżniczka postawiła na swojem i pod okiem mistrza Lorenza stwarzała (naturalnie w jego pracowni) wspaniałe arcydzieła, których część reprodukowano w „kalendarzu dworskim”, a inne rozkupiono po bajecznych cenach, na dobroczynnej wystawie gwiazdkowej. Wszystkie obrazy opatrzone były własnoręcznym podpisem księżniczki. Czy malowane były własnoręcznie, ośmieliłbym się powątpiewać. Mam mocne podejrzenie, że wyszły one z pod pędzla Lorenza, który nie bez ubocznej myśli zaskarbiał sobie łaski Angeliki.
Podczas jednej z poufnych lekcyj Lorenzo pokazał księżniczce mały portrecik, przedstawiający młodzieńca niepospolitej urody o szafirowych oczach, tchnących szlachetną dumą i głęboką melancholją.
— Kto to jest ten rycerz, czcigodny mistrzu? — zapytała Angelika, której na widok portreciku, serce zabiło gwałtownie.
— Jak żyję, nie widziałam tak pięknego mężczyzny — jęknęła z zachwytu chytra Gburya-Furya.
— Portret ten — odpowiedział malarz — wyobraża mego dostojnego władcę i pana, pierworodnego syna Jego Królewskiej Mości Padelli I-go, Wielkiego Mistrza Orderu Brylantowej Dyni, Wielkiego księcia księstwa Akrobatonji, Kara-Fara-Muryi i następcy tronu Krymtatarji, królewicza Bulby. Jeżeli Jej Książęca Mość zechce łaskawie rzucić okiem na jego męską pierś, dojrzy niechybnie wymalowaną na niej przeze mnie gwiazdę Orderu Brylantowego Dyni, który Jego Wysokość Król Padella najmiłościwiej na piersi delfina własnoręcznie przypiąć raczył w nagrodę zwycięstwa, odniesionego przez księcia Bulbę nad królem Ludożerji, którego wraz z 248 olbrzymami własną ręką trupem położył. Dzięki jego waleczności, nieprzyjaciele nasi poddać się musieli, choć długa i zacięta walka w wojsku naszem duże zadała straty.
— Jakiż wielkoduszny wojownik! — myślała Angelika — wydaje się tak młodym, a dokonał tylu bohaterskich czynów. Z jakimże wyrazem spogląda na mnie z tego portretu! Ah, czemuż nie było mi danem poznać go i...
— Królewicz Bulbo jest nietylko dzielnym, ale i wykształconym niepospolicie, księżniczko — ciągnął dalej malarz. — Włada wszystkiemi językami świata, śpiewa bosko, gra na wszystkich instrumentach i komponuje opery. Ostatni jego utwór był grany tysiąc razy z rzędu w królewskim nadwornym teatrze, a atrakcją największą sztuki był balet, w którym autor produkował się osobiście. Jak czarująco wyglądał, racz z tego wnioskować, księżniczko, że kuzynka jego, najmłodsza córka króla Cyrkazji, ujrzawszy go na deskach scenicznych, rozkochała się w nim do szaleństwa i w kilka tygodni po przedstawieniu, umarła.
— Czemuż książę Bulbo nie poślubił tej biednej księżniczki? — westchnęła niespokojnie Angelika.
— Wiązało ich nazbyt bliskie pokrewieństwo, księżniczko, kościół byłby się sprzeciwił ich związkowi. Książę jednak nie pragnął jej pojąć za żonę, dawno bowiem już — tu Lorenzo zniżył głos tajemniczo — pan mój oddał swe królewskie serce dziewicy godniejszej... i piękniejszej!
— Jej imię? — zapytała zmieszana Angelika.
— Nie mam prawa odsłaniać imienia wybranej serca mego władcy i pana — odrzekł malarz.
— Może jednak mógłbyś mi powiedzieć bodaj pierwsze litery jej imienia i nazwiska — wykrztusiła z żalem księżniczka.
— Tego nie mogę odmówić Jej Wysokości — odparł malarz.
— Czyżby jej imię zaczynało się na literę Z?
Lorenzo zapewnił, ze nie na Z. Angelika po kolei wymieniała Y, X, W, aż przeszli wstecz, całe abecadło. Malarz ciągle potrząsał głową przecząco.
Kiedy księżniczka drżącym głosem wypowiedziała D i nie zgadła, twarz jej powlokła się rumieńcem radości. Po literze C musiała oprzeć się o fotel z nadmiaru wzruszenia. Przy B osłabła do reszty.
— Gburciu-Furciu, podaj mi sole trzeźwiące — szepnęła, opadając bezsilnie na fotel i podtrzymywana ramieniem ochmistrzyni, spytała zamierającym głosem: — mistrzu, czyżby to było A?
— Odgadłaś, księżniczko! — wykrzyknął chytrze malarz. — Imię tej, którą pan mój uwielbia do szaleństwa, zaczyna się na A. A teraz pozwól, że pokażę ci jej portret. To rzekłszy, Lorenzo ustawił na sztalugach obraz w złotych ramach, starannie okryty płótnem. I pociągnąwszy Angelikę ku sztalugom, szybkim ruchem zerwał zeń zasłonę.
O radości niebiańska! Z ram złoconych zwierciadła wyjrzało ku Angelice odbicie jej własnego oblicza.