Pierwsza miłość (Turgieniew)/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pierwsza miłość |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1891 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz matka oznajmiła, że powracamy do miasta. Z rana ojciec był w jéj pokoju i długo rozmawiali bez świadków. Nikt nie słyszał ich rozmowy, lecz matka przestała płakać, uspokoiła się i kazała podać sobie śniadanie. Co do wyjazdu jednak nie zmieniła postanowienia.
Wyszedłem z domu i dzień cały włóczyłem się po okolicy, lecz unikałem ogrodu i nie spojrzałem nawet w stronę oficynki, wieczorem zaś byłem świadkiem niezwykłéj ceremonii: ojciec wziął pod rękę hrabiego Malewskiego, wyprowadził do przedpokoju i powiedział mu chłodno w obecności służby:
— Kilka dni temu w pewnym domu wskazano drzwi jaśnie panu, a teraz ja, nie wchodząc w bliższe wyjaśnienia, mam honor go uwiadomić, że jeżeli raz jeszcze poważysz się próg ten przestąpić, będziesz wyrzuconym przez okno. Styl pański nie podoba mi się.
Hrabia przygryzł drobne usta, nachmurzył się, spuścił głowę i prędko zniknął nam z oczu.
Zaczęło się pakowanie i przewożenie rzeczy na Arbat, do Moskwy, gdzie mieliśmy dom własny. Ojciec sam nie miał widocznie ochoty bawić dłużéj na letniém mieszkaniu, ale umiał skłonić matkę do zaniechania skandalu. Wszystko téż odbywało się cicho, spokojnie i bez żadnego pośpiechu; matka przesłała nawet pożegnanie księżnie, oświadczając, iż żałuje bardzo, że stan zdrowia nie pozwala jéj widziéć się z nią osobiście.
Co do mnie, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; uciekałem z domu, i pragnąłem tylko, żeby się to wszystko jaknajprędzéj skończyło. Jedno pytanie dręczyło mię bezustannie, ani na chwilę nie dając spoczynku, jak mogła ona, tak młoda, księżniczka, zgodzić się na coś podobnego, wiedząc, że ojciec mój żonaty, i mogąc sama wyjść zamąż, chociażby za Białouzorowa? Czegóż się spodziewała? Jak jéj nie żal było własnego życia i przyszłości?...
— To miłość! — powtarzałem sobie. — Namiętność, zaślepienie. — Słowa Łuszyna przychodziły mi na myśl: słodko być musi poświęcić się dla — kogoś.
Przypadkiem w oknie oficynki spostrzegłem coś białego, czyżby to była Zeneida? Tak, to ona, jéj twarz.
Nie! tak być nie może. Nie mogłem się z nią rozstać bez słowa pożegnania. Upatrzyłem chwilę stosowną i pobiegłem do nich.
W bawialnym pokoju księżna powitała mię, jak zwykle, krzykliwym, nieprzyjemnym głosem:
— Cóż to się państwo tak wcześnie spłoszyli?
Mówiąc to, hałaśliwie zażywała tabakę i patrzyła mi w oczy z natrętną ciekawością.
I ja spojrzałem na nią uważniéj, niż dotąd, i ciężar jakiś spadł mi z serca. Z całego opowiadania Filipa wzmianka o wekslu sprawiała mi ból najdotkliwszy, lecz teraz pewny byłem, że księżna nie wie o niczém. Może wzięła pieniądze, ale to niéma związku, niéma żadnego związku z postępowaniem Zeneidy. To przekonanie przyniosło mi wielką ulgę, a w téjże chwili z sąsiedniego pokoju wyszła Zeneida w czarnéj, ubogiéj sukience, blada, z włosami niedbale zwiniętemi w wielki węzeł, i wziąwszy mię za rękę, uprowadziła z sobą.
— Usłyszałam głos twój, — rzekła łagodnie — i wyszłam. Tak łatwo ci było uciec ode mnie, zły chłopcze?
— Przyszedłem się pożegnać, prawdopodobnie nazawsze, — odpowiedziałem cicho. — Wiesz pani, że powracamy do miasta.
Popatrzyła na mnie uważnie.
— Wiem, odparła. Dziękuję ci, że przyszedłeś. Myślałam, że się już nie zobaczymy. Nie wspominaj źle o mnie. Dręczyłam cię czasem, ale nie jestem taką, jaką sobie wyobrażasz.
Odwróciła się ode mnie i oparła czołem o ramę okna.
— Doprawdy, nie jestem taką, jak ci się wydaję. Myślisz o mnie źle bardzo, ale...
— Ja!? — zawołałem.
— Tak, ty, ty sam.
— Ja? — powtórzyłem, a serce zadrżało mi znowu pod wpływem niewysłowionéj, upajającéj rozkoszy. — Ja, Zeneido Aleksandrówno, wierz mi, zawsze i do końca życia kochać cię będę, wielbić i ubóztwiać, choćby... chociażby...
Odwróciła się szybko, obiedwiema rękoma mocno ujęła moję głowę i pocałowała serdecznie, gorąco.
Bóg jeden wie, dla kogo był ten pożegnalny, długi pocałunek; ja nie pytałem o to, chciwie pijąc jego słodycz. Wiedziałem tylko, że więcéj nie powtórzy się nigdy.
— Żegnaj, żegnaj — szeptałem, przytrzymując ją bezwiednie.
Wyrwała mi się i uciekła.
I ja wyszedłem natychmiast. Nie umiałbym określić uczucia, jakiego doznawałem, nie chciałbym, żeby powtórzyło się w życiu, lecz nazwałbym się nieszczęśliwym, gdym go wcale nie zaznał.
Nakoniec powróciliśmy do miasta. Nie prędko jednak zapomniałem przeszłości i zabrałem się do pracy. Rany moje goiły się zwolna, lecz do ojca nie miałem najlżejszéj urazy... przeciwnie, powiedziałbym prędzéj, że podniósł się jeszcze w moich oczach... Niechaj psychologowie wytłómaczą to zjawisko.
Razu pewnego na bulwarze z nieopisaną radością spostrzegłem idącego naprzeciw Łuszyna. W ostatnich czasach polubiłem go bardzo za szlachetny, prawy charakter, a przytém drogim mi był przez wspomnienia, jakie łączyły się z jego osobą. Powitałem go téż ze szczerém, nieukrywaném wzruszeniem.
— Aaa! — rzekł, spojrzawszy na mnie, i zsunął brwi posępnie. — Pokażno się, młodzieńcze. Żółtyś jeszcze, ale z oczu lepiéj ci już patrzy. Zaczynasz być człowiekiem z pokojowego pieska. To dobrze, dobrze. No, i cóż? pracujesz?...
Westchnąłem. Nie chciałem kłamać, a wstydziłem się prawdy.
— No trudno, cóż robić, nie trzeba tracić odwagi, — pocieszał mię zacny doktor. Rzecz główna: żyć systematycznie i nie poddawać się wrażeniom. To na nic. Fala niesie i rozniesie, człowiek potrzebuje gruntu. Stój na kamieniu, a mocno. Spóźnione doświadczenie drogo kosztuje. Ot, ja np. kaszlę, a Białouzorow, słyszałeś?
— Nie. Co takiego?
— Zniknął bez wieści. Mówią, że wyjechał na Kaukaz. To dla ciebie, młodzieńcze, nauka. Wczas się opatrzyć, wczas cofnąć, nie czekać, aż wir porwie bez ratunku. Ot, pan szczęśliwie wypłynąłeś z odmętu. A pilnuj się, nie wpadnij znowu. Do zobaczenia.
— Nie wpadnę, — pomyślałem, nie zobaczę jéj więcéj.
Nie wiedziałem, że mi sądzono zobaczyć ją raz jeszcze.