Pies-Żebrak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pies-Żebrak |
Pochodzenie | Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891) |
Wydawca | G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków – Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały zbiór |
Indeks stron |
Pani była młoda i piękna, a i serce czułe mieć musiała, bo łzy napełniały błękitne jej oczy i spływały powolnie, leniwie, po pełnych, różowych policzkach. Widocznie rozczulał ją tak romans, który czytała z wielkiem zajęciem. Po chwili zamknęła książkę, wstała, ziewnęła głośno, wyjęła z pudełka papieros, zapaliła, snadź dla rozproszenia smutnych myśli, i wyszła. Zajrzała do kuchni, do izby czeladnej, i po kilku schodkach zeszła na podwórze.
Pora była południowa, ludzie skończyli właśnie obiadować, resztki strawy, zmieszane z rozparzoną osypką, chłopak roznosił psom podwórzowym.
— Trzem starym psom: Krukowi, Azorowi i Zagrajowi, nie dawać jeść — zawołała pani na chłopca. Niepotrzebne są, młode wystarczą do pilnowania. Szkoda żarcia dla starych niedołęgów!
Chłopak przystanął, popatrzał na panią, zdziwienie przemknęło po jego twarzy.
— Ale, proszę jaśnie pani, jakże...
Umilkł nagle, przestraszony zuchwałą myślą, która o mało co nie wyrwała mu się w słowach, i — słucham jaśnie pani — dokończył głośno.
Postawił misę na ziemi, przyniósł drugą, i gwizdnął na psy.
Pierwszy zerwał się Zagraj, który spał przed stajnią, i, snadź głodny był, bo żwawo biegł na obiad.
— Odpędź starego! — zawołała pani.
Chłopak pochwycił kij i pogroził nim kundlowi.
Pies cofnął się, chwilę stał zdumiony.
— Widocznie pomyłka jakaś, nie poznał mię, czy co? — pomyślał sobie. I śmiało szedł do misy, utkwiwszy wzrok w chłopca.
— Wszakże to ja, stary Zagraj — mówił mu tym wzrokiem. — Cóż to? nie poznałeś mię?
Ale chłopak znów skoczył do niego z kijem.
Teraz już nie rozumiał co to znaczy. Stanął z boku i patrzył i widział, że dwóch jego najstarszych towarzyszy taż sama spotkała dola, gorzej nawet, bo w poczuciu słuszności swoich praw stawiali się hardo i... zostali kijem obici.
Pani stała, dopóki młode psy wszystkiego nie zjadły, poczem zadowolona z wprowadzonej oszczędności w gospodarstwie, wróciła do eleganckiego gabinetu, zasiadła wygodnie na miękkiej, ponsowym utrechtem krytej kozetce, i, czekając na obiad, czytała w dalszym ciągu rozrzewniający romans francuski.
Chłopiec zabrał próżne, starannie wylizane miski, i pogwizdując, ustawił je pod płotem; psy się rozbiegły; pozostały tylko dwie żywe istoty: stary Zagraj, który wciąż jeszcze stał na tem samem miejscu i wzrokiem przeprowadzał chłopca i za płotem dziecko w podartej koszulinie, przepasanej wązką i krótką z sinego płótna, dobrze już wyblakłą spódniczką.
— O jaj, biedne psiska! — myślała dziewczynka — jeść nie dostaną! A to tak cości boli i ściska, jak się człowiekowi jeść bardzo chce. Jaka to niedobra ta jaśnie Pani! Co oni jej zawinili?
— Com ja im zawinił? — myśłał również Zagraj, wracając powoli ze spuszczoną głową i zwieszonym ogonem na legowisko swoje przed stajnią. — Aha! już wiem, przeszłej nocy usnąłem trochę, nie tak często obiegałem dom, jak się należy: trzeba się będzie poprawić i pilniej spełniać swój obowiązek.
I nocy tej, a noc była długa jesienna, Zagraj stróżował aż nadto sumiennie. Zgłodniały, zziębnięty, drżący na całem ciele, nie kładł się prawie wcale na spoczynek, oczy mu się kleiły gwałtem, nogi się pod nim uginały, a on biegł dokoła obejścia, zaglądał w każdy kąt, żeby, broń Boże, chlebodawcom krzywda się jaka nie stała. Ile razy, zmęczony, przysiadł na chwilę i zdrzemnął się, śniło mu się zaraz, że złodzieje zakradają się do stajni, i szczekał przeraźliwym głosem. Zaalarmował cały dom.
Pan wyszedł na ganek, stróż nocny obszedł dwór i zabudowania dokoła, i nic nigdzie nie dojrzał.
— A nie pójdzież ty psia wiaro! — krzyknął na Zagraja. — Drze się bestja, sam nie wie czego!
I kopnął go nogą.
Zagraj zaskowyczał z bólu i skrył się za ścianę. Pocieszał się myślą, że jutro dostanie śniadanie i obiad. Wszakże wszyscy widzieli, że nie jest leniwy, że dobrze domu pilnuje.
Ale nazajutrz powtórzyło się toż samo, co dnia poprzedniego. Jego i dwóch jego towarzyszy odpędzono od misy.
Głodne psy zbiły się w gromadkę i naradzały się: co dalej robić? Niebawem wybiegły z dziedzińca i skierowały się drogą do poblizkiego miasteczka. Zagraj, ubiegłszy kilkanaście kroków, zaczął zwalniać, stanął. Towarzysze oglądali się za nim, czas jakiś przystawali również, wreszcie puścili się znów naprzód. Zagraj stał długo, patrzył za nimi, i powoli jakby z pewnem ociąganiem się, wrócił do domu. Nie mógł przypuścić, żeby go wypędzono nieodwołalnie z tego podwórza, na którem igrał szczenięciem, po którem gonił się swawolnie z paniątkami tego domu, którego wiernie pilnował lat tyle. Położył się na zwykłem miejscu, pod stajnią, i spał do południa. O południu zbudziło go świśnięcie zwołujące psy na obiad. Podniósł się, chciał biedz, i... zatrzymał się. Patrzył zdaleka, jak towarzysze jego pożerali lichą strawę, ale zbliżyć się już nie śmiał.
— Może co zostawią — myślał — resztek przecie zjeść mi nie zabronią.
Psy się rozeszły, Zagraj rozejrzał się bojaźliwie; chłopiec stał oparty o okno izby czeladnej żywą zajęty rozmową. Zagraj szybko dopadł do misy... O, radości! na dnie leżała jakaś garstka strawy. Nie zdołał jej jeszcze połknąć, gdy usłyszał już głos nad sobą:
— A pójdziesz, stary! — I kij sękaty spadł mu na grzbiet.
Dwa dni przebył bez posiłku. Trzeciego dnia rano głód coraz srożej szarpał mu wnętrzności. Postanowił ratować się: wiedział dokąd pobiegli i po co jego towarzysze niedoli: pod miastem była bydłobójnia, miejsce zebrania wszystkich. psów okolicznych. Wczoraj widział wprawdzie Kruka i Azora kręcących się koło domu; boki miały zapadłe od głodu.
— Nie udało się im — myślał — a jednak spróbuję, może mnie się powiedzie.
I puścił się ku miastu. Zdaleka już koło jatki dojrzał psów gromadkę. Ogarnął go strach, głód jednak wziął górę; podsuwał się coraz bliżej, powoli, nieśmiało.
Może się nad nim ulitują, może mu pozwolą choć krwi trochę polizać.
Ale psy miejskie uważały jatkę za swoją własność, i nie myślały praw swoich ustępować nikomu. Widząc zbliżającego się obcego przybysza, dwóch zaraz rzuciło się ku niemu. Zagraj uciekał. Osłabiony głodem nie dość był zwinny. Napastnicy dognali go i srodze pogryźli.
Oszalały prawie z bólu i głodu instyktownie uciekał ku domowi. Zatrzymał się dopiero przed bramą.
— I po co tam idę? kij spotka mnie tu jedynie. To już nie mój dom... wypędzają mnie stąd... jeść nie dają. I za co mnie wypędzają? Za co znęcają się tak nademną? Co ja im zawiniłem?... Powlókł się na pole. Położył się, zaczął lizać bolące rany. Z uszów poszarpanych krew ściekała kroplami.
Ochłonąwszy nieco, znów poczuł głód straszliwy.
Wstał i chwiejąc się, szedł zwolna po polu, węsząc pilnie na wszystkie strony. Zaleciał go zapach kartofli: podążył więc w tym kierunku.
Na polu, przy ognisku, siedziało trzech pastuszków; jedli pieczone kartofle.
— Ach cóż to za przysmak! Gdybyż dostać choć jeden!
Posuwał się bojaźliwie, co krok przystając.
— Widzisz go, Antek? a to ci poszarpany! Może wściekłe psisko? Jeszcze nam bydło pokąsa... Hejże, chyże, trza go odpędzić!“
Chłopcy porwali za bicze i kije, i skoczyli za uciekającym Zagrajem, strasząc go krzykiem i rzucając za nim kamieniami. Uciekając, wpadł do wsi. Chaty ciągnęły się dwoma rzędami. — Może tu się kto nad nim zlituje.
Ale psy domowe zbliżyć mu się nie dały do żadnej chałupy; rzuciły się za nim hurmem, szczekając i ujadając, i przepędziły go tak aż do dworu.
Przesunął się koło dziedzińca, okrążył ogród, i przystanął za płotem wysokim, oddzielającym ogród dworski od budynków, w których mieszkali oficjaliści, i niższa służba. — Chwilę jakąś stał z głową spuszczoną.
— A więc nikt nad nim nie ma litości! Dotąd wszyscy mu byli przyjaźni, naraz i ludzie i psy uwzięli się na niego, i ścigają go z dziwną zawziętością! Nie ma już dokąd zwrócić się po ratunek.
Położył się, nie zdając sobie sprawy, co dalej będzie? Zmęczony był, zziajany, a słaby.
Nie ochłonął jeszcze, kiedy kroki jakieś słyszeć się dały, i głos dziecinny nucił wiejską piosenkę. Zagraj obejrzał się. Ścieżką pod ogrodem szła ku niemu dziewczynka w wyblakłej z sinego płótna spódniczce i takimże kaftaniku. Pewno bić go będzie i krzyczeć na niego. Zerwał się; chciał uciekać.
Dziewczynka zlękła się zrazu, myślała, że pies się na nią rzuci.
— Piesiuniu — prosiła.
— Ależ to Zagraj! — zawołała po chwili, przyjrzawszy mu się lepiej. — Zagraj, nie poznałeś mnie?“
Zagraj popatrzył na nią bojaźliwie, nieufnie. Prawdaż to, że ktoś przemawia jeszcze do niego łagodnie?
Dziewczynka zbliżyła się, położyła mu rękę na głowę, pogłaskała.
— Zagraj — mówiła — Zagraj nie bój się, psisko!... Ale jak ty wyglądasz? Ty zawsze taki porządny pies, a dzisiaj taki najeżony, jakby napuchnięty, a boki zapadły się gdzie, het! Aj, a uszy jakie poszarpane! Psy cię pogryzły? Biedny Zagraj! A nie mówiłam ci to, nie wdawaj się z psami!
Zagraj łasił się dziewczęciu, tulił się do niej, ale nogi pod nim drżały, chwiał się, zataczał jak pijany, ustać dłużej nie mógł, położył się na ziemi i patrzył w oczy dziewczynki, a we wzroku jego tyle było skargi i bólu i rozpaczy...
Dziewczynka bezwiednie osunęła się przy nim na kolana. Zrozumiała go; to spojrzenie wytłómaczyło jej wszystko.
— Tyś taki głodny, biedaku! Tak, to prawda! Stałam przecie za płotem i słyszałam jak pani nie kazała wam jeść dawać! Ale to już tak dawno! Tożbyś ty od tego czasu nic nie jadł?... Poczekaj, polecę do domu, to może ci co przyniosę. Tylko nie odchodź stąd, pamiętaj!
— Hanka! Hanka! — rozległ się głos od czworaków, a gdzie ty tam leziesz, ty leniu zatracony!
— Idę, matulu, idę — odkrzyknęła dziewczynka, wybiegając z za węgła domu.
— Grdzie ty się włóczyła? Ruszajże jeść, bo zjedzą wszystko, i nic nie dostaniesz.
Hanka żywo poskoczyła do chałupy. Czworo dzieci uzbrojonych w łyżki drewniane, otaczało rydelek, na którym stały dwie miski: jedna z posolonemi kartoflami, druga z barszczem. Dla ojca, który był fornalem dworskim, i nie wrócił jeszcze z roboty, miała matka w rynce kartofle krzynkę okraszone. On pracuje, to musi lepiej zjeść, a dzieci — to odejdą się byle czem.
Hanka brała po dwa kartofle na raz, i dziwiły się dzieci, że je tak prędko zjadała, a nie spostrzegły, że nadgryzłszy zaledwie jednego, szybkim ruchem wrzucała je za pazuchę. Udało jej się tak schować pięć kartofli, sama zjadła zaledwie parę: wzruszona była, i nie chciała wreszcie krzywdzić braci i sióstr. Położyła łyżkę i czekała cierpliwie.
— Może nie zjedzą, to wezmę jeszcze — myślała.
Ale dzieci nie odstąpiły od misek, dopóki czyste dno się nie pokazało. Pyzata siedmioletnia Maryna skrobała nawet jeszcze łyżką, kiedy już nic nie było.
Hanka wyszła przed chałupę, a rozejrzawszy się, i upewniwszy, że nikt jej nie widzi, pędem pobiegła ku ogrodowi dworskiemu. Zagraj leżał na tem samem miejscu, gdzie go zostawiła. Z tryumfem położyła przed nim kartofle; Rzucił się do nich chciwie, połknął w jednej chwili, i patrzył, czy więcej nie dostanie.
— Więcej nie mam — powiedziała mu Hanka — dobrze, żem i to porwała. Ale możebyś ty wodą popił? Czekaj, ja ci przyniosę.
Pod płotem leżała skorupa z garnka: chwyciła ją, pobiegła do rzeki, i niebawem wróciła z wodą. Zagraj pił chciwie, paliło go pragnienie głodowe.
Zaledwie dzień jeden ukrywała się tajemnica Hanki, dzieci podpatrzyły ją i poskarżyły przed matką. Matka gniewała się i krzyczała.
— Będziesz ty mi tu psy obce karmić, kiedy ja was ledwie wyżywić mogę! Patrzcie ją, psia matka! Ja sama sobie nieraz od gęby odejmuję, żeby dzieciska głodem nie marły, a ta psom strawę wynosi! Jaka mi miłosierna!
— Matulu! on taki chory i głodny! Pani nie kazała mu jeść dawać...
— A tobie co do tego? Czy to twój pies? Żebyś mi nic nie wynosiła!
Hanka tym razem nie mogła jakoś usłuchać matki, taka ją żałość brała nad biednem psiskiem. Codzień zanosiła mu coś: to chleba kawałek, który sama dostała, to parę kartofli. Mało co jednak mogła zachwycić, bo ją pilnowali.
Jednego dnia nie miała mu czego zanieść. Chleba nie było w domu ani kawałka. Z reszty mąki matka na obiad ugotowała zacierki. Zjedli co do odrobiny; w garnku zostało trochę tylko polewki.
— Zanieś to do chlewka i pokraś żarcie świniakowi — powiedziała matka.
Hance oczy zabłysły; pochwyciła garnek i szybko wybiegła z chałupy.
— Świniak może dziś jeść i niekraszone — pomyślała, a ten mój biedaczysko niech się choć tem posili.
Ledwie jednak przybiegła do Zagraja i postawiła mu polewkę, kiedy matka nadeszła. Odgadła jej myśli — śledziła ją chyba.
— Tak to ty robisz? Zamiast karmić prosiaka, psa obcego karmisz! Czekaj-no, dam ja ci psa!
Ułamała pręt z płota i w gniewie uderzyła nim parę razy Hankę po plecach. Dziewczyna nie krzyczała nawet, przyjęła karę w milczeniu, tylko Zagraj zawarczał, pokazując zęby.
Kobieta podniosła pręt na niego, ale Hanka pochwyciła ją za rękę.
— Matulu, mateńko moja, nie bijcie go! Widzicie, on taki biedny, taki chory! Już dziś nawet i polewki jeść nie chce.
Kobieta popatrzyła na psa i żal ją ogarnął.
— Biedne psisko! Taż to zdechnie z głodu! Psiawiara i taka pani! Na gości, na stroje, na wyjazdy za granicę to ma, a na wyżywienie starego psa, który jej całe swoje życie wiernie służył, to już jej nie stać!
— Trzeba go będzie wziąć do domu, niechaj tam! toć się to jakoś wyżywi. Pójdź, Zagraj, pójdź, psisko!
Ale Zagraj nie ruszał się z miejsca; spoglądał tylko na nią ponuro, oczy dziwnie mu błyszczały.
— Nie ma siły — powiedziała fornalowa, może on spragniony, i dlatego jeść nie chce... Biegnij-no i przynieś mu wody.
Zagraj, jak tylko spostrzegł wodę, wstrząsł się cały i zakręcił się w kółko.
— Jezus, Marja! wściekły — wrzasnęła fornalowa. Porwała dziecko za rękę i co sił uciekała ku domowi.
Zagraj popatrzył za niemi, potem zawrócił i zrazu zwolna, potem coraz szybciej, jakby cudem jakimś odzyskując siły, popędził na pole; i odtąd już go Hanka więcej nie widziała. Opowiadali tylko ludzie, że pokąsał dwa psy i parę sztuk pańskiego bydła, które trzeba było wystrzelać. Chłopi zabili go kijami.
Pod wieczór smutna Hanka poszła zajrzeć przez płot na pańskie podwórze i słyszała jak pani strasznie się gniewała na ludzi, że to przez ich niedbalstwo stała się taka szkoda. Czemu psu pozwolili się włóczyć koło domu, kiedy ona kazała go ze wsi wypędzić.
Hanka pokiwała głową, otarła łzy fartuszkiem, i smutniejsza jeszcze wróciła do domu.