Pies (Bandrowski, 1913)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Pies
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PIES



Działo się to w wielkiem i bogatem mieście, wesołem zwykle i ruchliwem, ale wówczas zasmuconem i przygnębionem bardzo.
Było to w czasach burzliwych, kiedy wojsko strzelało po ulicach, kopyta koni szczękały po bruku i krzesały z niego snopy iskier, a dźwięk trąb i warczenie bębnów budziły trwogę w sercach mieszkańców.
Dawniej chętnie przystawano, gdy ulicami przeciągała konnica w barwnych mundurach. Chrzęściły szable, parskały konie, ułani dumnie patrzyli z wysokości skrzypiących, twardych siodeł na tłum uliczny, a nad ich kaskami fruwały chorągiewki lanc, długie, czerwono-żółte chorągiewki, bo taka była barwa tego pięknego pułku.
A muzykanci, jadący na przedzie, dęli w srebrne trąby i grali tak pięknie, że wszyscy się uśmiechali.
Albo kiedy pułk piechoty szedł równym, grzmiącym krokiem przez ulice w takt wesołego marsza, ludzie wybiegali przed bramy i sklepy — a mali chłopcy maszerowali razem z wojskiem, starając się dotrzymać kroku żołnierzom. Śmieszni, mali chłopcy! Naciągali się, jak mogli, robili poważne miny, a przecież co parę kroków musieli biedź, żeby nie zostawać w tyle.
Ale teraz, jak się gdzie kilku ułanów pojawiło, ludzie udawali, że ich nie widzą i odwracali się od nich. A tymczasem, z pod oka przyglądali się im i każdy oglądał się za najbliższą bramą, gdzieby się mógł schronić, bo nikt nie wiedział, kiedy żołnierze nastawią do ataku swe długie lance o błyszczących ostrzach. A oni nie jeździli już, jak dawniej, czwórkami po mieście, z muzyką, ale jeden za drugim, po obu stronach ulicy, wzdłuż chodników, długimi szeregami. Co drugi trzymał w ręce lancę, wysuniętą z tulejki, co drugi karabinek, oparty na kolanie, z palcem na cynglu. Już się nie uśmiechali i nie pysznili na swych twardych siodłach, ale spoglądali ponuro z pod zmarszczonych brwi, patrząc w okna, gotowi natychmiast do strzału, gdyby się kto w oknie zjawił. — To było surowo zakazane.
Gdzie się zaś piechota ukazała, stamtąd uciekano czemprędzej. Bo zanim się kto spodział, już stawali w rzędy, które naraz okrywały się dymem i wybuchały gradem ołowiu. Kule świszczały po ulicy, szyby w oknach rozpryskiwały się z jęczącym dźwiękiem, na bruk padali ludzie. A wówczas z bocznych ulic wysuwali się znowu konni z gołemi pałaszami w rękach, tratowali końmi i rąbali. A kiedy rozprószyli strwożony tłum, wycierali klingi zakrwawione w długie, kosmate poły czarnych płaszczów, uśmiechali się do siebie i przechwalali się swojemi ciosami. A byli to wszystko ludzie młodzi i silni.
Czasy były złe i ludność była zgnębiona, strapiona. Wielcy panowie możni, ojcowie miasta, jeździli do stolicy i we frakach, w białych rękawiczkach, z orderami i wstęgami na piersiach szli w deputacyi do monarchy. Ale władca odsyłał ich do ministra, a ten, wysoki urzędnik z wielką gwiazdą brylantową na czerwonej wstędze, którą przepasywał swój złotem wyszywany mundur, przyjmował ich stojąc, oparty jedną ręką o wielki stół, zielonem suknem pokryty, i albo nic nie odpowiadał, albo tupał nogami i wskazywał drzwi.
I znowu salwy grzmiały po ulicach miasta, znowu dragoni i ułani uganiali z szablami w rękach za ludźmi, tak, że niektórym życie w tem mieście brzydło i wyjeżdżali za granicę; inni znowu, ubożsi, nie wiedzieli, co ze sobą począć, a najubożsi lub ludzie gwałtowni, chwycili za broń i poczęli napadać chytrze żołnierzy. Nikt nie był pewny życia, bo nikt nie wiedział, kiedy i skąd padnie strzał, wymierzony do żołnierzy, na co oni odpowiadali salwami, płacąc za jednego trupa dziesięciu trupami ludzi niewinnych.
Wszyscy narzekali na złe czasy, najbardziej jednak biadał na nie pewien kupiec; to znaczy, że on dawniej był kupcem, póki jeszcze nie miał majątku. Ale kiedy został bogatym, sprzedał sklep drugiemu, młodemu kupcowi, wynajął sobie ładne i przyjemne mieszkanko z szerokim widokiem na rzekę i tam mieszkał sam, ze starą służącą i małym pieskiem, którego bardzo kochał. Kupiec jeszcze nie był stary, a że pięknie i statecznie wyglądał, namawiano go często, aby się ożenił. Ale on się zawsze śmiał, mówiąc, że woli być sam, bo ludzie są źli i nie zasługują na miłość. Jemu wystarczyło zupełnie towarzystwo psa.
Piesek nazywał się Mikońcio.
Był to sobie zwykły kundel, ot, psina, jakich za dużo jest na świecie. Pięknością się wcale nie odznaczał. Sierść miał dość długą, skudłaczoną, czarną, ze spodu żółto podpalaną, mordkę małą, ale chytrą. Zato był bardzo mądry. I najgłupszy pies musiałby zmądrzeć w towarzystwie tak bogatego kupca, a Mikońcio nigdy głupim nie był. Znał dobrze całe miasto, wiedział, kiedy stróż bramę zamyka, a całe wieczory spędzał na pouczającej rozmowie ze swym panem; to znaczy pan mówił, a pies słuchał. I może za to właśnie pan psa tak kochał, że mu się Mikońcio nigdy nie sprzeciwiał. Mikońcio miał także i tę psią zaletę, że swego pana i dobrodzieja nigdy nie obgadywał i nie robił plotek.
Otóż temu kupcowi zamieszki były bardzo nie na rękę, ponieważ przeszkadzały mu w ulubionym trybie życia. Od lat wielu wychodził w pogodne dnie na przechadzkę, która zajmowała mu czas od śniadania do obiadu. W szerokiej, widnej ulicy, gdzie stały same wspaniałe kamienice, pałace i wille bardzo bogatych ludzi i szlachty, popod zielonemi drzewkami były ławeczki. Na jednej z takich ławeczek kupiec zwykle siadał z psem u nogi i przyglądał się przechodniom, pojazdom i prześlicznym koniom. Najładniej było tam na wiosnę, kiedy drzewa zaczynały się zielenić, a piękne panie ubierały jasne suknie. Wtedy warto tam było siedzieć i przyglądać się tym wszystkim pięknościom, ich towarzyszom i karetom, ciągnionym przez szybko biegnące konie. Ale i w lecie, choć ludzi bardzo bogatych mniej było, mile tam czas schodził na przyglądaniu się niezliczonym tłumom uboższej ludności, która po pracy przychodziła odetchnąć orzeźwiającym chłodem drzew.
I właśnie tej wiosny ta wspaniała ulica stała się najniebezpieczniejszą. Niewiadomo, dlaczego upodobało ją sobie tak wojsko, jak i wzburzona ludność. Najniespodziewaniej w świecie, kiedy w ulicy pełno było ludzi bogatych, chcących użyć wywczasu na świeżem powietrzu, z bocznych ulic wysuwały się tłumy dziwnych jakichś ludzi, którzy ustawiali się w zbite szeregi i śpiewali nowe, nieznane dotąd pieśni, wywijając nad głowami kolorowemi chorągwiami. Oczywiście, że w mgnieniu oka wypadali porozmieszczani po podwórzach domów i ogrodach ułani lub dragoni i zaczynali siec lud bezbronny, lub też w oddali rozciągał się szeroki łańcuch pieszych żołnierzy, którzy klękali i przykładali broń do oka. Kilka razy zdarzyło się nawet, że żołnierze wpadli do kawiarń, znajdujących się przy tej ulicy, tak, że goście musieli bronić swych żon i córek krzesłami i nogami wyłamanemi ze stołów.
Otóż to się kupcowi bardzo nie podobało. W takiem zamieszaniu i najbogatszy człowiek może stracić życie, choćby przez cały czas siedział najspokojniej w świecie na ławeczce i rozmawiał ze swoim pieskiem. Kupiec przestał się przechadzać po pięknej ulicy popod zielonemi drzewam i i bardzo się na to uskarżał.
— Naród jest od tego, ażeby słuchał rządu i basta — mówił głośno w swojej małej cukierence, gdzie od lat pijał kawę w towarzystwie kilku starych znajomych.
Ale ci, ludzie zresztą spokojni i grający namiętnie w szachy, nie przyznawali mu słuszności. Kupiec się z nimi spierał, nie udawało mu się jednak upartych graczy przekonać.
— Na świecie musi być porządek! — wołał, bijąc pięścią w stół — bo kupiec był bardzo energiczny i nie lubił, jak mu się sprzeciwiano.
— A czy to jest porządek, jak nie można spokojnie przejść przez ulicę? — odezwał się łysy aptekarz w tabaczkowym surducie i gołąbkowych spodniach na strzemiączkach. — To się wszystko musi zmienić, tak dalej nie może być.
— Poradziłbym komuś pilnować raczej swej żony, a nie bawić się w poprawianie świata! — odciął się kupiec, który słyszał, że pani aptekarzowa złą sławą cieszyła się w dzielnicy; więc to powiedzenie miało być bardzo dowcipne i jadowite.
— Kto tylko z psami żyje, jużci nie może wiedzieć, co się w świecie dzieje! — bryznął znowu aptekarz.
— Lepszy pies, niż głupi człowiek!
Aptekarz zwrócił na kupca swe jasne, wodniste oczy i poruszył wargami, jakby co przeżuwał. Już otwierał usta do odpowiedzi, która byłaby bardziej gorzką od chininy, gdy nagle jego partner krzyknął:
— Szach, szach!
— Powolutku, panie sędzio, powolutku! — zaczął partnera mitygować aptekarz. — Gdzie Rzym, gdzie Krym?
I zapomniawszy o kupcu zajął się grą.
Kupiec rozgniewany zapłacił i wyszedł.
— Noga nasza tu więcej nie postanie, rozumiesz Mikońciu?
Pies nic nie odpowiedział, ale posmutniał. Znajomi kupca dawali mu tu po kawałku cukru lub bułeczki z masłem; trzeba się teraz będzie wyrzec przysmaków.
A kupiec zły, szedł i gderał. Gderał na cały świat, na ludzi, na wojsko, na złe czasy. I pewnie, jak się było nie gniewać? Taki ładny czas, a on się tu wałęsa po dusznych uliczkach, zamiast siedzieć pod drzewami, oddychać świeżem powietrzem i przyglądać się tylu ciekawym rzeczom.
Zamyślony, ani nawet nie zauważył, jak minął kilka posterunków wojskowych i wszedł w jakąś mniej sobie znaną dzielnicę miasta. Ulice były puste, bramy i okna pozamykane.
Głuchy, donośnie rozlegający się odgłos jego własnych miarowych kroków zbudził go.
Zdawało się, jakby za nim szedł żołnierz z bronią w ręku, stukając podkutemi obcasami po bruku.
Obejrzał się — nie było nikogo.
Ulica, niezbyt szeroka, a kręta, była zupełnie pusta; żywego ducha nie było widać. Okna wszystkie były zamknięte i zasłonięte żaluzyami.
Kupcowi zrobiło się jakoś nieswojo.
— A nuż kto napadnie na głuchej ulicy...
Ruszył szybciej przed siebie.
Wtem usłyszał jakieś śmiechy i krzyk.
Zaciekawiony, wychylił ostrożnie głowę z za węgła najbliższego domu i ujrzał, jak kilku żołnierzy napastowało młodą dziewczynę z dzbankiem w ręku. Dwóch trzymało ją pod ręce, a trzeci rozrywał jej stanik na piersiach. Dziewczyna krzyczała przeraźliwie, wzywając pomocy, ale żołnierze śmieli się i odpowiadali jej grubemi klątwami. Wszyscy byli pijani. Opodal jeden stał na straży z bronią w ręku i patrzył w okna, gotów każdej chwili do strzału.
Kupiec przerażony cofnął głowę i wtulił się w framugę poblizkiej bramy.
Wtem Mikońcio warknął głucho i wyszczerzył zęby.
— Cicho, Mikońcio, cicho piesku! — uspokajał go szeptem kupiec, któremu mdło się zrobiło z trwogi. — Usłyszą cię, ujrzą nas i zabiją, albo pokaleczą. Cicho, cicho piesku...
Mikońcio umilkł, ale włosy zjeżyły mu się na karku i stał tak przy nodze pana, jakby gotów do walki.
Krzyki nie ustawały.
Kupiec zatkał uszy rękami, lecz w tej chwili przyszło mu na myśl, że w ten sposób nie będzie słyszał kroków żołnierzy i nie dowie się, w którą stronę się skierują. Opuścił ręce.
W tej chwili rozległ się dziki śmiech żołnierzy.
Kupiec, zdjęty śmiertelną trwogą i jakąś okrutną ciekawością, znowu wychylił głowę.
Dziewczyna na pół naga szamotała się z żołnierzami, którzy zaczęli z niej zdzierać suknie. Jej białe obnażone piersi były skrwawione i podrapane. Naraz wyrwała jednemu z żołnierzy rękę i z całej siły uderzyła napastnika dzbankiem blaszanym w głowę.
Żołnierz odskoczył, przesunął dłoń po twarzy, jakby coś ścierał i zatoczywszy się, przyłożył dziewczynie karabin do głowy.
Buchnął strzał.
Dziewczyna zakręciła się na pięcie, rozkrzyżowała ramiona i padła na wznak.
Wówczas żołnierze zatopili długie bagnety w piersiach zabitej i zaczęli ją kopać.
Kupiec struchlały cofnął się, gryząc palce, żeby nie krzyknąć. Stał wciśnięty w bramę, skostniały, nieruchomy z trwogi, jakby przylepiony do ściany.
Ale Mikońcio warknął głucho, skurczył się, zjeżył, jak kula skoczył pędem ku żołnierzom i nim się spostrzegli, chwycił jednego za łydkę i zaczął szarpać.
Żołnierz zdziwiony obejrzał się i kopnął psa podkutym butem tak silnie, że go odrzucił na kilka kroków. Poczem nabił żywego na długi, cienki, trójkątny bagnet i podniósł w górę.
Pies, skomląc przeraźliwie, skurczył się i zaczął przebierać w powietrzu nogami. Naraz ucichł, opadł bezwładnie i zwisnął na bagnecie.
Żołnierze, rozmawiając, ruszyli w stronę kupca. Coraz głośniej słychać było ich kroki, coraz wyraźniej brzmiały słowa klątw i dzikich przechwałek. Ten, który zabił psa, ściągnął go z bagnetu i trzymał za ogon.
Przeszli tak blizko kupca, że ten widział ich czerwone, obrzękłe twarze i czuł zapach wódki, taniego tytoniu i smarowanych tłuszczem butów. Byliby go może nawet zauważyli, gdyby nie to, że właśnie kiedy przechodzili koło niego, zabójca Mikońcia rzucił zwłokami psa o przeciwległą ścianę. Mała, bezkształtna, włochata, czarna bryła odbiła się od ściany i potoczyła na ulicę.
— A skąd się ten wziął? — pytał żołnierz.
— No, psa o paszport nie pytają! — odpowiedział drugi.
— Także — obrońca! Tamci choć przez okna patrzyli, a siedzieli cicho... A ten gryźć chciał.
— Wiadomo, pies — zwierz głupi. Ale śpiewał na bagnecie, ha?
— Wolałbym, żeby był zając...
Zaśmieli się i poszli.
Pies leżał bez ruchu u stóp swego pana, który był żywy i zdrów.
— Nigdy mi się jeszcze nie zdarzyła taka emocya! — opowiadał potem, kiedy za lepszych czasów zgadało się o tych krwawych dniach.
Patrzano też na niego z szacunkiem, jak na człowieka, który wiele przeżył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.