Wdzięczność bogów

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wdzięczność bogów
Pochodzenie Osaczona i inne nowele
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



WDZIĘCZNOŚĆ BOGÓW



Było to w owych czasach zamierzchłych a słodkich, kiedy człowiek ledwo zaczynał sylabizować w księdze mądrości bożej i kiedy nawzajem dla Jowisza — uzurpatora świat był jeszcze czemś w rodzaju nieprzeczytanego, lub po raz pierwszy czytanego romansu. Nie on go przecie stworzył, choć potężny i silny, a osiągnąwszy władzę i rząd spraw olimpijskich i ziemskich, badał je dopiero, bo ich jeszcze nie znał.
A snać uważał to za rzecz zajmującą, bo, nie zważając na narzekania gnuśnego Hermesa, mieszał się do spraw boskich i ludzkich a zapominając o majestacie i świetności tronu olimpijskiego, wałęsał się po świecie w postaci wspaniałej wprawdzie, lecz ludzkiej, wszystkim ułomnościom i słabościom tego rodu podległy.
Być bogiem na ziemi nie mogło być nieprzyjemnem. Można śmiało przypuszczać, że musiało to być milszem, niż być bogiem wśród bogów. Przy całej swej czcigodnej wspaniałości miał i Olimp swoje przykre strony, przedewszystkiem tę, że zawiele na nim było intrygujących bogiń. Powtóre: etykieta, szeroko rozgałęziona polityka, powaga mieszkań i wzniosła jednostajność trybu życia sprawiały, że Gromowładny, nie znający jeszcze wszystkich cudów podległej sobie natury, wolał gonić nimfy w cieniu wonnych gaików i napawać się rozkoszami ziemskiemi, niż przesiadywać w towarzystwie mniej łub więcej równych sobie bogów przy szklaneczce domowego nektaru.
— Nektar jest bardzo dobry! — tłómaczył Hermesowi. — Ale i wino jest niezłe, wcale niezłe!
— O, Gromowładny! Wszakże nektar to skroplony promień słoneczny! — wołał Hermes. — Nie znam napitku słodszego a bardziej odświeżającego.
— Po zbyt sutych libacyach! — dodał Gromowładny. — Ale na codzień, po przygodach pielgrzymki, puhar gęstego czarnego wina dobry jest i pokrzepiający. Na fale Styksu! znam się przecież na tem.
Wymykał się tedy jak mógł najczęściej na ziemię i pod najrozmaitszemi postaciami uszczęśliwiał śmiertelnych a zwłaszcza ich żony i córki. Sprawiło to ostatecznie wiele kłopotu genealogom co sławniejszych rodzin, ale przysporzyło światu półbogów i ich wielkich czynów. Czyny zostały, co się zaś tyczy metryk to fałszowano je — jak się zwykle w tych wypadkach do dziś dnia robi. A Jowisz i poeci mieli z tego wielką uciechę. W ostateczności Gromowładny zjawiał się w całej swej pełnej grozy okazałości i w mgnieniu oka doprowadzał rzeczy do porządku. Jako bóg, miał na to wiele sposobów.
Gdzie nie był, jakich figlów nie płatał! Tropił po lasach bogunki leśne jak satyr kudłaty i mchem porosły, ściskał je w ciepłych dziupłach dębów odwiecznych, wśród kwiatów i paproci, rosą zimną obsypanych, na polankach, w cieniu drzew wielkich, cicho szumiących, wygrywał im na fujarce piosenki dziwne, skoczne, radosne, porywające do tańca. To znów, niby pasterz piękny, młody i smutny, w zdychał nad źródełkiem, w którem się kryła młodziutka, urocza nimfa jakaś, o oku czystem jak niebo, o duszyczce pełnej śmiechów perlistych, jak szmer wody cieknącej po kamykach. I darmo dryjady, główki swe jasnowłose z za ciemnych pni wychylając, zdrajcą go w stokrotnem echu okrzykiwały, bo gdy nadchodził wieczór, młoda nimfa, słodyczą tęskną młodziana uwiedziona, spoczywała na jego piersi, a on tulił do siebie jej ciało chłodne i czyste i zdobił włosy niezapominajkami i konwalijkami. To znowu tułał się na wybrzeżu morskiem, wśród zatok skalistych, cichych, modrych, jasnością słońca opromienionych, lub na brzeg złoty, piaszczysty z pian srebrnych syreny wyciągał, żałośnie zielonołuskim ogonem wokół siebie bijące, to gonił pasterki na łąkach, to znowu córy z! domów królewskich uwodził. Znano go, jak zły szeląg na całym świecie, jego i jego powiernika Hermesa, znano ich obu aż do Antypodów. Lecz nikt nie śmiał szemrać przeciw bogom, a obecność ich zwykle szczęście i błogosławieństwo wróżyły. Bo gdzie stąpnął Gromowładny tam drzewa, jak gejzery cieple, strzelały z ziemi, owoc niosąc obfity, tam lany złote falowały niczem morze, tam na ziołach i trawach wonniejszych niż indziej, piękniejsze wypasały się stada, a z dojrzałych, krwawych jagód tryskało wino słodkie i ogniste.
Więc, gdy jednego dnia Filemon ujrzał kroczących ku swej zagrodzie gości, zawołał żonę swą Baucydę i rzekł:
— Patrz, stara! Oto zbliża się ku nam dwóch gości, a oko moje doświadczone i przeczucie mówią mi, że obaj oni są boskiego pochodzenia. Ten starszy, o tem poważnem obliczu, nad którem piętrzą się złote kędziory, to Jowisz, nowy władca Olimpu. Nie zaznał jeszcze zbyt wielu trosk, więc wesołej i pogodnej jest myśli. Ten drugi, smyk o bezwąsej, chytrej twarzy, to Hermes, sługa jego wierny, bóg potężny, chytry, ale przekupny. Słuchaj i raz przynajmniej w życiu bądź mi posłuszna. Spędziliśmy życie w nędzy, troskach i braku. Nic też dziwnego, że i pożycie nasze zgodliwem, ani miłem nie było. Kłóciliśmy się i swarzyli nieustannie; wyraz naszych twarzy nieprzyjazny jest, głos szorstki, a sposób mówienia przekorny. Nędza nasza nie dozwalała nam czynić zadość świętym obowiązkom gościnności i kubka wody nie chcieliśmy nikomu podać za darmo. Starzy jesteśmy, a gdy nie będziemy mogli pracować, czemże zapłacimy za strawę, gdy nie zbierzemy teraz choć trochę grosza?
— Poprośmy bogów, aby odkupili od nas gęś naszą — odezwała się Baucyda. — Będą nam mogli hojnie za nią zapłacić, o ile to są istotnie bogowie, a nie dwaj poeci lub inni obszarpańcy tego rodzaju. Gdyby dali choć drachmę, mogłabym od sąsiadki kupić cztery gęsi, wykarmić, sprzedać na targu pierze...
— Nie, Baucydo! Postąpimy inaczej! Niezawodnie, że nam oni zapłacą, zapłacą stokrotnie. Czemżeż jest dla nich drachma? Obdarują nas oni złotem tak, że je będziemy mogli garnkiem mierzyć; ale prosić ich o to nie będziemy. Przeciwnie, udamy, że nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Zachowamy się wobec nich, jak wobec zwykłych wędrowców.
— Wątpię, żeby nam chcieli być za to wdzięczni — zauważyła Baucyda. — Onegdaj ten kupiec, któremu sprzedałeś miarkę owsa za dziesięćkrotną opłatą, zsyłał nas na samo dno Tartaru.
— Nie rozumiesz mnie, Baucydo! Poprosimy ich, aby raczyli wstąpić do naszej zagrody i ugościmy ich tak, jakbyśmy chcieli, aby nas goszczono. Podamy im wody, damy im wszystko, co tylko znajdziemy w naszym domu najlepszego, zabijemy dla nich gęś...
— Jakto? zadarmo?
— Nie zadarmo, bo oni się nam za to odwdzięczą, ale będziemy udawali, że postępujemy tak tylko ze względów gościnności.
— Nigdy się na to nie zgodzę. Bogowie czy nie, nie będą tak głupi, aby płacili za to, co im się za darmo daje. Zjedzą i pójdą, a ja co z tego mieć będę?
— Baucydo, bogowie są wdzięczni. Niezawodnie wszędzie żądano od nich zapłaty za gościnność, albowiem, niestety, w naszych czasach cnota nie lubi długo czekać na nagrodę. Tedy jeśli my, ludzie ubodzy, ugościmy ich bezpłatnie, to pewnością ich to wzruszy. Usłuchaj mnie, Baucydo, pierwszy i ostatni raz w życiu. Ułóż zmarszczki swej twarzy w uprzejmy uśmiech, każ milczeć zawistnemu sercu a wargom wymawiać słodkie słowa powitania, a starość spędzimy jako ludzie zamożni, otoczeni służbą i niewolnikami.
Baucyda zawahała się.
— Niech będzie! — wykrzyknęła wreszcie.
— Myśl twą uważam za niedorzeczną, ale postąpię, jak chcesz, abyś się przekonał, do jakiego stopnia jesteś głupi. A potem rozbiję ci na głowie pierwszy garnek, który mi wpadnie w ręce. Uprzedzam cię jednak, że z ostatniego targu przywiozłam kilka większych, kamiennych rynienek. Są bardzo mocne.
Filemon nie słuchał dłużej, lecz widząc, że dwaj wędrowcy mijają już jego chatę, wybiegł na drogę.
— Witajcie, szlachetni mężowie, i nie mijajcie mej chaty! Naoścież wam ona otwarta, jak i serca nasze. Widzę, że wasze szaty kurzem pokryte, a czoła znojem podróży zroszone. Czeka was jeszcze długa droga przez miejsca odludne i niegościnne.
Kłamał, bo o dwa stajania dalej, za załomem skały, był obszerny zajazd.
— Nie jestem bogaty — wołał dalej, — ale czyż moja gościnna strzecha zasługuje z tego powodu na pogardę?
Jowisz stanął i spojrzał pytająco na Hermesa.
— Dziwny człowiek! — szepnął Hermes. — Mało takich w dzisiejszych zepsutych czasach. Jabym mu nie dowierzał. A nuż-to będzie jaka podrywka?
— Nie sądzę — odpowiedział Jowisz, rzuciwszy badawcze spojrzenie na Filemona. — W każdym razie spróbujemy.
— Według rozkazu — rzekł niechętnie Hermes. — Głodni i znużeni jesteśmy nie na żarty. Wątpię tylko, czy tu co przyzwoitego dostaniemy.
— Zobaczymy. Przyjmujemy, starcze, twą gościnność; prowadź nas.
Uradowany Filemon pobiegł naprzód, wskazując gościom drogę. Gdy, pochyliwszy głowy, weszli przez nizkie drzwi do wnętrza chaty, przedstawił im Baucydę, która im się ukłoniła pokornie ze słodkim uśmiechem na twarzy.
Podczas gdy goście odświeżali się podaną im przez Filemona wodą do mycia, małżonka jego czyściła przyniesione z ogrodu jarzyny. Filemon dał jej kilkakrotnie znak głową, wskazując na wiszący u stropu połeć słoniny, ale Baucis zdawała się nie spostrzegać tego. Wówczas staruszek własnoręcznie ukroił kawałek słoniny i podał go żonie. Przez ten czas zabawiali gości rozmową.
— Jakże wam się powodzi? — pytał Jowisz.
— O, bardzo dobrze! — odpowiedział Filemon. — Chatka nasza maleńka niegodna jest dostatków.
— Trudno, żeby wszyscy byli bogaci — wtrącił Hermes.
— Oczywiście! Ale biedny, czy bogaty, może być zarówno szczęśliwy, gdy, żyjąc w bojaźni bożej, może czcić bogów.
— Musi to być istotnie wielka przyjemność — rzucił Jowisz, susząc nogi przy rozpalającem się ognisku.
Hermes spojrzał na niego z podełba i skrzywił się.
— Nadzwyczajnie wielka — potwierdził Filemon. — Nie pojmuję życia inaczej.
— A czy żona wasza jest tego samego zdania? — spytał Hermes, przyglądając się badawczo Baucydzie.
Rozdmuchiwała właśnie żar na ognisku, a w czerwonem świetle żarzących się węgli rysy jej twarzy były dziwnie surowe i gniewne. Myślała o tem, że niepotrzebnie Filemon marnuje słoninę. Ale opanowała się i z uśmiechem zwróciła się ku bogom.
— Mąż mój i ja jesteśmy zawsze jednego zdania nie spieramy się nigdy.
Zawiązała się żywa pogawędka. Staruszkowie uśmiechali się słodko i krzątali po chałupnice, zgodliwi jak para gołąbków; wynosili pod niebiosa bogów, sławili ich wielkość, siłę i dobroć.
Podano skromny posiłek.
Goście jedli z apetytem, nie czekając na zaproszenie.
— Kiepskie to wszystko i prościutkie — szepnął Hermes — ale przynajmniej zadarmo.
Tylko wino było tak kwaśne, że go bogowie pić nie mogli. Hermes po pierwszym łyku skrzywił się niemiłosiernie, a jego przepiękne szafirowe oczy zbielały i mgłą się pokryły. Wówczas Jowisz uczynił nieznaczny ruch ręką i wino w puharze stało się orzeźwiającem i łagodnem w smaku, a mimo, że obaj bogowie gęste spełniali libacye, nie ubywało go.
Spostrzegła cud Baucyda, błysnęły jej oczy i przekonana o prawdziwości twierdzenia Filemona, wybiegła z chaty, aby złapać gęś i upiec dla gości. Ale mądry ptak zaczął krzyczeć i uciekając wbiegł do izby, gdzie schronił się pod nogi Jowisza.
— Dlaczego ścigasz tego ptaka, kobieto? — spytał Jowisz.
— O, bogowie, niema w mem sercu miejsca, któreby nie było przepełnione miłością dla was! — zawołała Baucyda. — Niechże mi wolno będzie złożyć w am nasze liche mienie w ofierze.
Powstał Jowisz i oparłszy się dłońmi o stół, jak to czynił zwykle, gdy zagajał na Olimpie zgromadzenia bogów, rzekł uroczyście:
— Tak jest, jesteśmy bogami. Chodzimy po świecie, aby się przekonać, czy wszyscy ludzie spełniają wiernie nasze przykazania, czy wszystko się dzieje według woli naszej. I widzieliśmy wielu ludzi, ale między nimi najgodniejszymi łaski bogów uznajemy tylko Filemona i Baucydę. Ich serca są świątynią bóstw.
W miarę, jak bóg mówił rozszerzyły się ciasne ściany chaty i błysnęły naraz chłodną bielą marmuru. Zadymiony, czarny od sadzy strop kurnej chałupy podniósł się, zajaśniał purpurą i złotem. Ubogi stół zamienił się w ołtarz, a nędzne odrzwia w przepyszne, smukłe i strzeliste kolumny.
— Niechże tedy i chata wasza ich świątynią będzie! — kończył, wyprowadzając Filemona i Baucydę z przemienionej w świątynię chaty.
Filemonowi aż się oczy zaiskrzyły. Ich chata — świątynią! A tu w okolicy świątyni niema jak na lekarstwo! I do tego będzie kapłanem, będzie wybierał dziesięcinę, przyjmował ofiary, wróżył...
— A teraz mówcie, czego żądacie? — pytał ich łaskawie Jowisz.
Baucyda tak była zmieszana tem wszystkiem, że po raz pierwszy w życiu straciła głos. Odzyskał go jednak w mgnieniu oka Filemon.
— Teraz albo nigdy! — pomyślał chytry starzec, który wiedział, że bogowie nie dają w takich wypadkach dużo czasu do namysłu. — Czego żądać? Będziemy kapłanami w jego świątyni, to i bogactwo z czasem przyjdzie. Byle śmierć nie nadeszła. — Ach, żeby tak życie wieczne!
— Jowiszu, panie nieba i ziemi! — wykrzyknął błagalnie. — Czegóż mamy żądać, jak nie tego, abyśmy ci wiecznie mogli służyć! Chcemy być kapłanami twej świątyni, chcemy stać wiecznie na straży twego ołtarza; spraw tylko, abym ja nie patrzył na śmierć Baucydy i aby ona nie widziała męki mego konania.
— Tak będzie dobrze — cieszył się w duchu — bo jeśli ja nie umrę przed nią, a ona nie zakończy życia wcześniej odemnie, będziemy musieli żyć wiecznie.
Jowisz zawahał się na mgnienie oka i spojrzał przed siebie, jak ktoś, kto szybko liczy w pamięci. W tej chwili Hermes, który stał tuż za nim, zaczął mu coś szeptać do ucha. Twarz Gromowładnego rozjaśniła się.
— A więc niech się stanie zadość pragnieniom waszym! — wyrzekł uroczyście.
Filemon chciał mu podziękować, ale w tej chwili uczuł, że się z nim dzieje coś nadzwyczajnego. Jakaś szalona siła zaczęła wciągać jego nogi w ziemię. Krzyknął i chciał się szarpnąć, ruszyć rękami, ale ramiona mu zesztywniały. W rozpaczliwej trwodze spojrzał na Baucydę. Zmieniała się zwolna w smukłą topolę, a ramiona jej zwisały sucho, jak gałęzie... Tu i ówdzie strzelały z niej zielone listki...
— Masz wdzięczność bo... — krzyknęła resztką głosu, ale w tej chwili kora przesłoniła jej usta i Baucyda zmartwiała zmieniła się w drzewo.
Naprzeciw niej smutno szumiał konarami stary, rozłożysty dąb...

Rozpadła się w gruzy świątyńka, zbudowano zamiast niej okrągłą romańską kapliczkę, a gdy ta runęła, wzniesiono prosty krzyż. Na topoli pobożna dłoń zawiesiła obrazek, przed którym modlą się w maju dziewczęta i zdobią go wieńcami. Pod dębem spoczywają często znużeni wędrowcy i błogosławią słodki jego cień, to znów wesoło rechtające świnki szukają żołędzi. Ale ani topola, ani dąb nie zwracają uwagi na te objawy życia, lecz, wyciągając z oburzeniem swe ramiona w niebo, szumią żałośnie, skarżąc się na niewdzięczność bogów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.