Wędrowiec (Bandrowski, 1913)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wędrowiec |
Pochodzenie | Osaczona i inne nowele |
Wydawca | Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Ska |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
stücke. „Fremder Mann“.
Wędrowiec szedł naprzód wolnym, równym krokiem, a towarzysz jego zatrzymywał się i dmuchał w szpary przydrożnych słupów telegraficznych, wygrywając na nich dziwne, piskliwe melodyjki.
— E! E! Ty! Nie spiesz się! — wykrzykiwał czasami. — Przyjdziesz na czas!
I śmigał w pole białe, zataczając kręgi po śniegu, wznosząc tumany, którymi swawolnie rzucał w niebo. W reszcie na granicznym pagórku w białym tumanie wykręcił pirueta i zdyszany, pogwizdując z cicha piosenkę, złączył się z wędrowcem.
— Dokąd tak śpieszysz?
— Nie śpieszę się — odpowiedział wędrowiec — ale nie jestem tak szybki, jak ty, a długa jeszcze droga przedemną. Zresztą znużony dziś jestem. Chciałbym o zmierzchu dojść do jakiego miasteczka.... choćby do wsi błyszczącej o zmroku czerwonemi światełkami... gdzie domki niewielkie, ciche, drzemią spokojnie pod ochroną starych strzech...
— A! Lubię takie miasteczka — odpowiedział drugi — chętnie po nich chodzę i straszę po nocy... szarpię za stare dachy, że aż gonty trzeszczą, tumanami śniegu kręcę po ulicach i rzucam je w małe szybki, które tak jękliwie dzwonią... albo chowam się gdzieś w kominie i wyję uhuhuuuu!
Przytknął usta do słupa telegraficznego i tchnął w niego długi, przeraźliwy jęk... a potem skoczył znów na pola i chudy, pochylony naprzód, z pięściami złożonemi na szerokiej piersi, uganiać po nich począł i podawszy się naprzód wołał przeciągle: — Polaaami leeeci wiaaaatr!
W powietrzu wznosiły się chmury śniegu, z przydrożnych wierzb zerwało się z przeraźliwem krakaniem stado wron, ale wędrowiec nie oglądnął się nawet, zapatrzony w długi, równy gościniec, z wytartemi na nim przez sanie połyskującemi bruzdami.
— Szybki jestem i dobre mam płuca — chwalił się wiatr, zrównawszy się znowu z wędrowcem. — Widzisz, przybiegłem z daleka, przyszedłem z nad brzegu morskiego... oo! Powąchaj, płaszcz mój jeszcze solą morską czuć!
I podsunął wędrowcowi pod nos poły lekkiego płaszcza.
Wędrowiec stanął. Nozdrza jego się rozszerzyły i z lubością wciągały ostry zapach; oczy zamyślone utonęły daleko w bezdennej mgle, która otulała widnokrąg; stały się, jakby niewidzące i mętne, jak ona, jakby obrócone w głąb duszy, która, zda się, odbiegła daleko na rozkołysane fale morskie i długie piaszczyste wybrzeża i ciche łodzie rybackie, świecące białymi żaglami.
A wiatr opowiadał dalej:
— W wielkiej, skalistej czaszy chwieją się równo wody potężnego siwego morza... przelewają się tak równo, tak równo... Kto niemi chwieje? Biały księżyc, który tam wisi nad niemi w czarnej pustce nieba... cichy, martwy, biały księżyc...
Na falach kołyszą się czarne okręty... w okrętach jak serce rytmicznie pracują dyszące kotły, a fale mlaszcząc liżą, jak wierne psy, boki okrętów...
Nad brzegiem morza piętrzą się białe miasta o domach z płaskimi dachami.
Daleko, daleko, w takiem mieście widziałem człowieka... stał na schodach przed domem; patrzył na północ, dokąd ja właśnie biegłem... patrzył jak ty, oczami człowieka, patrzącego duszą, oczami, które widzą daleko, daleko.
Z za węgła przypatrywałem się mu. Wargi jego poruszały się, szeptały niezrozumiałe słowa, aż wreszcie z piersi jego wyrwało się westchnienie ciężkie i żałosne...
— Znużony jestem, bardzo znużony — szeptały cicho jego usta.
— Eeeeh — jęknął Wiatr.
— A potem — opowiadał dalej — przedzierać się musiałem przez łańcuch gór, dzikich, niedostępnych. Chwytałem je uparte za czupryny lesiste i darłem... rzucałem takie lawiny w przepaście, że aż orły, przerażone hukiem, zrywały się z gniazd skalistych... mąciłem wodę w czarnych głębokich jeziorach, chcąc wydrzeć im ukrywane zazdrośnie skarby... aż wreszcie znowu zbiegłem w szerokie równiny i tu sobie huuulam!
Znowu zatoczył krąg szeroki po polach, a wędrowiec wciąż stal z oczami wbitemi w mgły na widnokręgu.
Za chwilę stał znów u boku wędrowca.
— Na białych, śnieżnych polach cisza. Po domach cichy gwar święta, a po wsi wieczorem z promieniejącą gwiazdą biega skoczna pieśń. Hehej!
I znowu podskoczył, a wędrowiec machnął ręką i ruszył naprzód.
— Ale powiedz mi — pytał po chwili wiatr — czemu to jest? Pieśni nawet od wsi do wsi często nie doniosę... rozpryśnie mi się gdzieś w polu, rozdźwięczy, rozłamie... a westchnienie... ot patrz! z tak daleka, z tak daleka, z nad siwego morza fal, a słuchaj:
Pola ozwały się westchnieniem cichem i żałosnem, tak żałosnem, że wędrowiec wzdrygnął się i obejrzawszy się dokoła przyspieszył kroku.
— O, nie bój się — uspokajał go wiatr — lękać się nie masz czego. Pola są puste i prócz nas niema tu nikogo.
— A ktoś ty jest? Pamiętam, widziałem cię raz... to było na wiosnę... daleko w górach. W ogrodzie pod wiśnią pełną białego kwiecia, siedziało dwoje młodych... tulili się do siebie... ja siedziałem między konarami drzewa i sypałem im na głowy kwiecie... a tyś właśnie szedł gościńcem... ujrzawszy ich, stanąłeś i długo, długo patrzyłeś na nich z zapłotu... a gdy dziewczyna spostrzegłszy cię przypadkiem, krzyknęła, rzuciłeś jej na białą suknię garść bezwonnych górskich fiołków i szybko odszedłeś, obcierając ukradkiem łzy...
— A tak... bo mnie jeszcze dziewczyna nie kochała nigdy...
— A dziś?
— Ani dziś!
Wędrowiec zaprzeczył ruchem głowy.
— A nie wiesz, co się z nimi stało?
— Nie wiem, nie wiem... przebiegłem dużo wsi... ale sady były puste... o, gdzieniegdzie słychać było muzykę w chatach i śpiewy... gdzieniegdzie płacze... rzeczy zwykle.
A raz cię widziałem... daleko, daleko... siedziałeś pod strzechą słomianą białej chaty, której ściany obrosłe były winem... to było jesienią... ciężkie, wielkie grona winne grzały się w słońcu... siedziałeś na ławce, potem zlany, a trzewiki twoje pokryte były kurzem... niedaleko stodoły stał wóz naładowany wysoko pszenicznymi snopami. Począłem lekko szarpać słomianą strzechą, czem spłoszone jaskółki wypadły ze swych gniazd i ćwierkając trwożnie, latały koło twojej głowy. Po chwili wyszła z chaty młoda kobieta z dzieckiem na ręku. Stanęła przed tobą i uśmiechając się dobrotliwie przemówiła coś do ciebie, a dziecię małą rączką urwało wielką kiść soczystych czarnych jagód winnych i rzuciło ci na kolana; rozgarnąłem dziecięciu koszulkę na piersiach....
— A, przypominam sobie... kobieta zajęta gospodarstwem zapomniała o dziecięciu, które spało na trawie. Zbudziwszy się, zaczęło płakać, bojąc się widocznie wielkiego czarnego psa, który niespokojny o dziecię, stanął nad niem, przypatrując mu się dobremi, wilgotnemi oczami. Przechodząc tamtędy, zatrzymałem się i długo śpiewałem dziecięciu piosenki, póki się nie uspokoiło... Spędziłem tam parę dni... patrzyłem jak gospodarze znosili zboże do stodół, kosztowałem ich chleba, miodu i owoców i cieszyłem się błogosławieństwem, jakiem ich niebo obdarzyło...
— A raz, pamiętam, widziałem cię w kościele wiejskim. Po gałęziach starego kasztana wspinałem się aż do okienka, które wiodło na chór i tam chciałem grać na metalowych piszczałkach...
— A tak, to było w lecie, w południe. Zmęczony żarem słonecznym uciekłem do kościoła...
— I zapatrzony w kolorowe szyby słuchałeś, jak wiejski organista wygrywał modlitwy... stare pieśni...
A w jakiejś ławie w środku kościoła drzemała stara babina w białym czepcu, kiwając się i mrucząc coś niezrozumiale nad starym pergaminowym modlitewnikiem, którego żółte karty pełne były różnobarwnych liter...
Powiedz mi, czego tak ciągle wędrujesz? Nawet puch wierzbowy, gdy jesienią płynie przez powietrze, przecież osiądzie; nawet srebrne pajęczyny czepiają się ścierniska znużone przymusowym lotem... a ty wciąż błąkasz się po świecie... czemu?
— Nie wiem. Tęsknota jakaś ciągnie... czasami mi się zdaje, jakby serce moje było kłębkiem, z którego snuje nić czerwoną ktoś z oddali... więc szukam...
— Czego?
— A wiatru w polu — odpowiedział uśmiechając się wędrowiec.
— A jeszcze?
— Czasami... szukam zaklętej księżniczki, która, mówią, z katarynką i małpką w zielonej klatce, błądzi gdzieś po świecie... jest mi przyobiecana...
— Po czem ją poznasz?
— Gdy będę bardzo zmęczony, przyjdzie i położy mi dłoń swą na czole, a dłoń jej wonna będzie i delikatna jak płatek lilii, w oczach zaklęty będzie miała blask wiosennego nieba, a pocałunkiem lekkim pogrąży mnie w sen, w którym śnić mi się będzie serce moje, rozkwitłe w różę wielką, czerwoną i płonącą; wówczas oczy moje będą miały blask gwiazd przeglądających się w wodzie, a dusza moja rozłamie się w ogromnie cichy, głęboki akord aksamitny i marzący jak noc letnia...
— Ooo! I jeszcze jej nie znalazłeś?
Wędrowiec poruszył przecząco głową. Szli chwilę w milczeniu.
— Bardzo znużony jesteś? — spytał wiatr.
— Ja zawsze jestem zmęczony.
Ściemniało się, a z nieba sypały się wielkie płaty śniegu.
— Powiedz mi, czem są ludzie? — spytał wiatr.
— Narodem pracującym bardzo ciężko, znojem i krwią zraszającym ziemię, żyjącym w trudzie, a umierającym w bólach...
— A ty czem jesteś między nimi?
Wędrowiec milczał chwilę.
— Ja słyszałem śpiew konających łabędzi i na czarnych wodach marzących rzek widziałem pelikana szarpiącego swe piersi i karmiącego swe pisklęta... widziałem jak feniks gorzał, aby się odrodzić... czasami opowiadam o tem ludziom... a potem... moje serce chore...
Chciał jeszcze coś mówić, ale oto niedaleko przed nimi zamajaczyły niewyraźne zarysy domów i błysnęły jak kocie oczy, małe czerwone światełka.
Wiatr zamyślony, szedł milcząco koło wędrowca, zapomniawszy o swych piosenkach. Zrobiła się zupełna cisza.
Gdzieś niedaleko skrzypnęły drzwi i jakiś młody, świeży głos kobiecy zawołał:
— Ależ to śnieg!
Głos jej dźwięczał krótko i donośnie.
Podróżni wkrótce weszli w ulicę miasteczka.
— Ach, spocząć chciałbym — jęknął wiatr — bo zdaleka idę, zdaleka...
Wędrowiec zapukał do pierwszych wrót. Ale próżne były jego prośby; nikt nie chciał mu dać za darmo noclegu.
„Obcych nie przyjmujemy“ — mówiono — lub: „Czemu się włóczysz?“
— Serce mam chore...
— Idź gdzieindziej, mógłbyś umrzeć...
Aż stanęli przed jednym domem. Wędrowiec spojrzał przez okienko.
Dokoła stołu nad dymiącą misą siedział ojciec, otoczony gromadą dzieci... ale matki między nimi nie było, a suknie na nich były żałobne...
— O, tu nas przyjmą — zwrócił się wędrowiec do towarzysza — ty wejdź kominem, bo drzwiami cię nie puszczą. Ale jutro dalej idziemy!
— Idziemy — jęknął Wiatr.
Wędrowiec zapukał do drzwi... Otworzono.
— Przyjmijcie mnie na noc — prosił — popatrzcie; śniegiem cały pokryty jestem i noc zapada. A muszę po świecie wędrować, bo serce mam chore.
— Serce masz chore — powtórzył cicho gospodarz w żałobnych sukniach.
— Usiądę tam między dziećmi waszemi i będę im opowiadał bajki... Nie dużo to może warte, ale jedyne, co umiem... a dusze dzieci kołysze w mity, spokojny sen.
Wejdź — odpowiedział krótko gospodarz, otwierając szeroko wrota.
I za chwilę wędrowiec syty, nakarmiony siedział przy kominie otoczony gromadką dzieci, które ciekawemi oczami wpatrywały się w jego twarz łagodną i uśmiechniętą. W ciemnym kącie siedział ojciec z gorzkim smutkiem patrząc na osierociałą gromadkę.
— Kiedy jednego razu szukałem zaklętej królewny z katarynką i małpką w zielonej klatce zaczął wędrowiec — za lasami, za górami, daleko...
Wiatr ukryty w kominie dmuchnął w iskry i podpowiedział:
—... daleeko, daleeko, daleeko...
A na dworze wielkie płaty śniegu, niby rój pszczół białych fruwały koło okien, na których mróz wyciskał fantastyczne białe kwiaty.