Pewien Pudel, co umiał służyć i warować, Aportować i figlować,
Zgadywać myśli pana i słuchać rozkazu, I nic ze stołu nie ruszyć,
Gdyby mu nawet przyszło cały tydzień suszyć, Niósł w koszu, pewnego razu, Obiad dla pana. Wtem napotyka brytana,
Który w jatkach rzeźniczych wziąwszy wychowanie,
Z rzezacką rubasznością krzyknął: «Stój, gałganie,
Pokażno, co tam niesiesz?» I wnet do koszyka Bez ceremonii nos wtyka
I chce zrzucać pokrywy; ale Pudel śmiało
Stawia kosz, i chwyciwszy za ucho brutala Aż mu we łbie zaszumiało, Na kamienie go obala
I gdzie może, ostremi zęby tnie mazgaja,
Że co brytan się dźwignie, to znów leży w błocie. Lecz wtem, psów ulicznych zgraja
(Bo któremuż gdzie miastu brakło na hołocie?)
Ze wszystkich stron się zbiega; i zgłodniała tłuszcza,
Wprost do kosza z obiadem wściekły szturm przypuszcza, Nie mięszając się do bitwy. Widząc to Pudel (i któż mu przygani? Tonący chwyta się brzytwy;) Na ten raz wierność chowa do kieszeni
I grzecznie do psów rzecze: «Panowie kochani!
Ponieważ bardzo, widzę, jesteście zgłodzeni, Pozwólcie więc, przyjaciele,
Niech ja sam tym obiadkiem waćpanów obdzielę.»
Jakoż słowa dotrzymał: oddał psom barszcz z rurą,
Pieczeń z twardej zrazówki i z podlewą burą, I przydymioną jarzynę, I spaloną leguminę, I ser spleśniały I chleb zczerstwiały,
Słowem rozdzielił wszystko aż do odrobiny.
Sam zaś wziął sobie porcyę wybornej sarniny
I zjadł. Nic w tem dziwnego: od wieków, na ziemi, Tak zawsze filut dzieli się z głupiemi;
I nieraz, gdy uczciwy między łotrów wpadnie,
Z początku się oburza, a potem sam kradnie.