Pilot św. Teresy/Podróż
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pilot św. Teresy |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bourjade opuścił Europę na pokładzie żaglowca kupieckiego „Aramea”, starego pudła, ledwo czołgającego się po wodach. Wraz z nim był na pokładzie statku jego biskup, Mgr de Boismenu, pewien misjonarz australijski i panna Noblet, cudownie uleczona w Lourdes, żarliwa wielbicielka św. Teresy, która z wdzięczności za cud udawała się teraz do Australji, by tam poświęcić życie Bogu.
Statek wlókł się bardzo wolno i zawijał do najmniejszych nawet portów. Ale to przecie było morze Śródziemne, ciepłe, piękne, pełne życia, więc podróżni nie mieli powodów do utyskiwań. Nie byli to kupcy, na których czekałyby jakieś terminowe sprawy, lecz misjonarze, których interesy nie mają żadnego terminu, albowiem są wieczne.
A morze — żywioł potężny, nieogarniony, podnosi ducha i jak żaden inny wymownie głosi wielkość Stwórcy. Na morzu dusza prawdziwie religijnego człowieka nigdy nie jest samotna: wciąż koło siebie i w sobie czuje obecność Boga, budzącą myśli i uczucia, wezbrane pokorą, ale zarazem i tęsknotą do wieczności. Kontemplacja i medytacje w obliczu bezkresów morskich są odmładzającą i wzmacniającą kąpielą dla dusz zmęczonych i smutnych. Taką zaś po przejściach wojennych była z pewnością dusza Bourjade'a. Zresztą sam „Pilot św. Teresy” określił dni swej podróży morskiej jako dni wypoczynku.
Prócz tego on, który jak każdy przeciętny Francuz podróżował niewiele i dotychczas poza ojczyzną był tylko w Hiszpanji i Szwajcarji, poznawał teraz świat, przyglądał się nowym widokom, nieznanym ludziom, pracy w portach, życiu morskiemu, słuchał nieznanych języków, przysłuchiwał się niesłyszanym dotychczas pieśniom, z bezpiecznej odległości, z pokładu statku, oddzielonego głęboką wodą od ludzi i spraw ich, tak bardzo nieraz brudnych. Wszystko to marność wobec zadania, czekającego Bourjade'a w Oceanji.
Nie trzeba jednak myśleć, że Bourjade był na te drobne sprawy ludzkie obojętny, lub miał dla świata pogardę. Życie składa się z różnych spraw bardzo nieraz drobnych i nieważkich, lecz misjonarz, któryby był na nie obojętny, nigdy nie trafiłby do duszy ludzkiej poprostu dlatego, że nie znałby jej. Trzeba mieć serce dla życia. A tedy możemy być pewni, że podróż przez szafirowe, słoneczne morze Śródziemne bynajmniej się Bourjade'owi nie dłużyła.
Każdy nowoczesny statek przepływa kanał Sueski w ciągu jednej nocy. „Aramea” wlokła się przez kanał kilka dni. Ale dla Bourjade'a nie było to bynajmniej przykre. Z kanału widać górę Synaj, poszarpaną, najeżoną skałami, sterczącą groźnie wśród pustyni. Ucho człowieka, w którym wieki minione są żywe, słyszy tu echo głosów, które niegdyś rozbrzmiewały na tej pustyni, i echo gromów, jakiemi Bóg dyktował Mojżeszowi swe przykazania.
Po wyjściu z kanału statek wykręcił na południowy wschód, kierując się w stronę Australji. Znowu bezmiar mórz; o zachodzie słońca stada ryb latających; syte barwy zachodów i wschodów słonecznych; ciche, ciepłe noce i modro świecący szlak za statkiem; tu i owdzie białe światło latarni morskiej lub błękitne cienie dalekiej wyspy.
A oto jedna z nich, na której grupka misjonarzy musi wysiąść — Thursday-Island w cieśninie Torres. Na wyspie tej trzeba było poczekać na statek, obsługujący Nową Gwineję i północne wybrzeża Australji. Ale napróżno czekano — statek niewiadomo z jakich powodów przestał kursować. Natomiast tu, na Thursday-Island, błysnęła ostatnim odblaskiem wojenna sława Bourjade'a.
A mianowicie:
Wprawdzie od chwili zawarcia pokoju minęły już trzy lata, ale ci, którzy w szeregach „Anzacu”, w „khaki” i „cowboyowskich” kapeluszach z czerwonemi wstążkami opuścili swe rozległe terytorja pod „Krzyżem Południowym” dla krwawych walk w Dardanelach, Palestynie i we Francji, nie zapomnieli jeszcze nazwiska słynnego pilota, niszczyciela balonów niemieckich, jednego z „asów” francuskiej floty powietrznej. Jest on teraz wprawdzie, jak mówi, księdzem, misjonarzem, i zamierza głosić słowo Boże wśród dzikich. Ale byli żołnierze „Anzacu” nie biorą tego na serjo. Przyzwyczajeni do ekstrawagancyj, uważają to za chwilową fantazję, natomiast zupełnie poważnie traktują fakt, iż bawi wśród nich słynny pilot, którego z całego serca pragną ugościć i uczcić zarówno jako kolegę i bohatera. Napróżno Bourjade wykręca się jak najlepiej potrafi; natarczywej, lecz szczerej serdeczności tych dzielnych, prostych ludzi oprzeć się nie może.
Wobec tego, że oczekiwany statek zawiódł, trzeba było powrócić na „Arameę”. Ku niewypowiedzianemu zdumieniu dawnych bohaterów Bourjade, którego przez cały czas pobytu na wyspie Thursday kuszono świetnemi propozycjami, udał się wraz z towarzyszami na pokład „Aramei”. Australijczycy nie mogli wyjść z podziwu. Jakże to może być? Opowiadać Ewangelję krajowcom, oświecać dusze papuaskie, gdy w Londynie, w Paryżu, w Sydney można bez trudu dorabiać się sławy i majątku; czyż to ma sens?
To zdumienie, raczej osłupienie, w jakie ludzi wprawiał „szalony” postępek Bourjade'a, bądźcobądź niełatwo zrozumiały przeciętnemu człowiekowi, miał wielkie, głębokie znaczenie i wielką wartość. Niewątpliwie niejeden głęboko się nad tym faktem zastanowił i musiał przyznać w duchu, zgnuśniałym w materjalizmie, że jednak wiara jest ogromną siłą, skoro takiego człowieka, jak sławny pilot francuski, oderwać może od wszystkich dóbr doczesnych, aby go ponieść w służbie Bożej do Papuasów na wyspach Oceanji. Już samo zbudzenie takich refleksyj wiele znaczyło.