<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
WYPRAWA PO PROCH

Pewnego razu o północy, ktoś zcicha zapukał do okna wielkiego białego domu.
Pukanie powtórzyło się trzy razy i ucichło.
Wiedziano dobrze w owe czasy, że ów znak mówił: to brat, otwórz! — a echo hasła brzmiało ponuro: jutro będzie donos, pojutrze śledztwo, konfiskata, Sybir.
Pomimo to, po trzeciem dotknięciu szyby w pokoju ktoś się poruszył, wstał, otworzył okno.
Wyjrzała siwa, piękna głowa starca, znajoma nam z rozmowy na wyspie.
— Kto tam? — spytał tajemniczo.
— Rozkaz! Czy to wy, pan Szpanowski?
Stary aż cofnął się z podziwu.
— A wy, czy nie ten, co się oparł rozkazowi, kiedyś.
— Może być! — odparł głos czarnej ludzkiej postaci.
— Tak jest, tak jest! — patrjota wyciągnął rękę z powitaniem. — Poznaję was! Jam mówił, że z takich bohaterowie wychodzą.
— Do bohaterstwa jeszcze daleko! — odburknął niecierpliwie Świda. — Mamy rozkaz zabrać tu proch i kule. Nim słońce wejdzie, musimy być o milę w puszczy.
— Wejdź pan i odpocznij. Mam dla partji ważne wieści i rozkazy.
— Nie spocznę, zanim nie spełnię polecenia. Rozkazy przyjmę po pracy i ładunku — odparł powstaniec uparcie.
Stary na to ultimatum odział się naprędce, wziął pęk kluczy, zapalił głuchą latarkę i począł budzić kogoś śpiącego z nim razem.
Po małej chwili oczekiwania wyszło z domu, ukradkiem, bez szmeru dwóch ludzi; połączyli się z trzema przybyłymi — i poszli bez powitania, nie odzywając się do siebie, w głąb ogrodu.
Tam na uboczu, zakryta krzakami bzu i czeremchy, stała odwieczna, słomą kryta lodownia. Stary otworzył ją, jego towarzysz poświecił latarką, jak duchy, gromadka cała zapadła w czarne, stęchłe czeluście. Wnet jednak dwóch się wynurzyło, dźwigając sporą skrzynię, postawili ją ostrożnie — wrócili do wnętrza, wyszli znowu i znowu zniknęli. Za każdym obrotem nowa skrzynia przybywała do pierwszej — musiały być ciężkie, bo po czołach pracujących ściekał pot. Nie żałowali sił, rzucając tylko od czasu do czasu niespokojne spojrzenie w niebo. Aż wreszcie z otworu lodowni wyjrzał starzec, odliczył je i zgasił światło.
— Wszystko! — wyszeptał.
— Jeszcze nie! — poprawił Świda, rękawem kurty ocierając twarz. — Teraz konie i furgony.
Nastała chwila namysłu. Konie, furgony znaczyły wtedy to samo, co skazanie. Ale starzec nie o tem myślał.
— Julku — rzekł do swego towarzysza, który, sądząc po podobieństwie, musiał być synem czy krewniakiem — ruszajcie z Jerzyną do stajni, weźcie kasztany powozowe i najlepsze furgony. My z kolegami wyniesiemy towar za plot na drogę — i tam was czekać będziemy. Nie zapomnijcie nabrać sporo słomy.
Jerzyna, dawny rządca, obeznany z miejscowością, już zbiegł, nie czekając na krewniaka Julka, który znienacka obudzony, nie wyglądał zupełnie przytomny. Świda z Topolnickim wzięli znowu ciężkie brzemię na barki i poszli za starym.
Była to istotnie mozolna robota, utrudniona jeszcze ostrożnością i nocą. Ale siły były młode, ochota szczera, czas naglił. Po godzinie przed lodownią nie było śladu niebezpiecznej kontrabandy, na drodze powstańcy ładowali ostatnią pakę. Okryto wszystko słomą dla niepoznaki. Świda obejrzał zaprzęg i konie, spróbował mocy wozów.
— A teraz wasze rozkazy i wieści, wojewodo! — rzekł, zbierając cugle w ręce i siadając na czele taboru.
— Krótkie i ważne. Powiedzcie naczelnikowi, by dołożył wszelkich starań na przedarcie się w lasy żytniarskie. Dziś wyszedł tu rozkaz powstania. Partja zbierze się za tydzień i dążyć będzie, żeby się z wami połączyć. Nie marnujcie sił na utarczki, cofajcie się ciągle na wschód. Oto są jeszcze pieniądze dla was.
— Dziękuję. Rozkaz wasz bardzo rozumny. Wykonamy go, o ile to będzie w naszej mocy. Bywajcie zdrowi. Naprzód, koledzy, a nie żałuj koni!
Uścisnął rękę starca, skłonił się młodszemu i ruszyły furgony z miejsca, dudniąc głucho. Psy dopiero teraz ozwały się we dworze, ale ucichły prędko, bo turkot malał i utonął wreszcie w oddaleniu.
Dwaj miejscowi nasłuchiwali trochę, potem zebrawszy rozrzuconą słomę, wrócili przez ogród do domu, rozmyślając smutno. Żaden z nich nie przerwał milczenia, dopiero w progu młody raz jeszcze spojrzał na lodownię, na ogród — i westchnął.
— Chodźmy spać, stryju — rzekł zcicha. — Trzeba nam sił nabrać do dalekiej drogi.
— Gdzie? — zagadnął stary.
— Na Sybir, stryju!
Patrjota głowę podniósł. Prawie srogo spojrzał na mówiącego.
— To i cóż? Czyż ty, ty się lękasz, Julku? Lepiej jechać tam, a nawet iść piechotą, niż uciekać zagranicę, jak czynią tchórze. Ojciec twój padł pod Grochowem, syna mi zabito przeszłego roku w Lubelskiem, tyś jeden z rodu pozostał! Czybyś zawstydzić miał tamtych?!
Julek ucałował rękę starego z czcią wielką.
— To nie strach, stryju, to żal narzeczonej! Lada jakie podejrzenie, a stracę wszystko, Bóg wie dlaczego!
— Nie ty jeden cierpieć będziesz. Nie zmniejszaj skargą ofiary, niech cała idzie do nieba — odparł uroczyście wojewoda, zamykając drzwi domu.
Młody człowiek westchnął, ale już nic mówić nie śmiał wobec takiej duszy.
A tymczasem na drodze furgony pomykały śpiesznie, uwożąc coraz dalej swój cenny ładunek. Świda koni nie żałował, wiedział dobrze, jak wiele zależało na pośpiechu. Od czasu do czasu na jakim zawrocie wołał do Jerzyny:
— Hej, kolego, nie błądzimy?
Pytał dla rozbudzenia towarzyszów, bo drogę pamiętał, ale go gniewał niczem niezachwiany spokój, obojętność na przebieg wyprawy i senne usposobienie powstańców. Uważali tylko, by się go trzymać z końmi i drzemali w najlepsze, zdając całą odpowiedzialność i troskliwość na przewodnika, w którego przenikliwość ślepo wierzyli. A Świda jechał markotny, z czapką na oczach, z fajką zgasłą w zębach, spędzając złość i zgryzotę na biedne kasztany Szpanowskiego, które bezustannie okładał batem. Myślał i za siebie i za innych, a myśli wesołe być nie mogły.
— Szatan opętał zarząd! — mruczał do siebie. — Co warta amunicja o dwanaście mil od partji i co zrobi Kazio, gdy Moskale znajdą przy chłopskiej pomocy tę grobelkę wśród trzęsawisk, jedyną drogę do obozu i wejdą im na kark przed naszym powrotem! Tfu do djaska! A tu tymczasem już świta i musimy popasać z konieczności! Hej, Jerzyna! gdzie staniemy?
Zagadnięty wstał i rozejrzał się. Znajdowali się w pustej, smutnej okolicy. Karłowata sośnina obrosła niskie, zamulone grunty, w oddali bielało piaszczyste wzgórze.
— Za tą górą jest żytniarski trakt i stoi karczma! — rzekł po chwili namysłu.
— Do karczmy nie możemy zajechać... musimy w lesie szukać popasu i trawy dla koni.
— Eh, możemy bezpiecznie stanąć w karczmie — perswadował Jerzyna — nikt do niej nie zagląda w tem bezludziu.
— Na wypadek niewiele potrzeba, a ryzykować nam nie wolno. Prowadź dalej!!
— To niech pan zaraz zwraca na lewo, trafimy w dąbrowę.
Świda zaciął energicznie konie. Z każdą chwilą robiło się coraz jaśniej; dzień się podnosił duszny, gorący, grożący nawałnicą.
Po godzinie znaleźli wreszcie kawałek łączki, otoczonej leszczyną i czarnym lasem. Strudzone, głodne konie rzuciły się chciwie do paszy, powstańcy pokładli się przy wozach, rozmawiając półgłosem. Rozmowa, urywała się coraz bardziej i posnęli wreszcie swym zwyczajem, zdając straż na Świdę.
Młody człowiek w życiu swem burzliwem, pełnem szału lub pracy zajadłej, nauczył się rozkazywać naturze. Umiał spać na komendę i czuwać całemi tygodniami. Nie zmrużył i teraz oka, nie zaraziło go chrapanie kolegów, cierpliwie spędził pół dnia, doglądając koni, nasłuchując na każdy szelest i oczekując burzy. Szła gdzieś zdaleka, hucząc i gnąc wierzchołki drzew, chwilami tuman piasku zalatywał od góry, zasypując oczy, upał panował zwrotnikowy. O południu wielkie krople deszczu zaczęły rosić ziemię. Świda włożył burkę i zbudził śpiochów.
— Hej, Jerzyna! pójdziemy do karczmy o jedzenie się postarać. Topolnicki niech oczy przetrze i zostanie na straży.
Jerzyna nawpół senny, powlókł się, niewiele wiedząc, czego chciano. Topolnickiego rozbudził na szczęście deszcz ulewny i zmusił go do zmiany wygodnej pozycji. Dwaj inni, zlani wodą, ogłuszeni piorunami, dobili się karczmy.
Stała istotnie na zbiegu dwóch dróg, obdarta, krzywa, świecąc dziurami w dachu. W izbie było błotnisto i pusto; żydówka brudna jak stara miotła, otoczona zgrają bachorów, przyjęła nieznajomych przerażonem spojrzeniem i pokłonami do ziemi.
Usiedli za stołem, milczeniem zbywając tysiąc pytań i wykrzykników. Pomimo pozornego spokoju, nie czuli się zbyt bezpiecznymi. Co chwila to jeden to drugi wyglądali oknem na szerokie drogi i próbowali broni za burką. Było jednak cicho i pusto. Żydówka wróciła do swego gospodarstwa zastawiwszy niespodzianym gościom nędzny posiłek. Świda uspakajał się powoli.
— A daleko tu do wsi? — spytał gospodyni, wstając od stołu i rzucając nań zapłatę. Jerzyna zbierał w zanadrze część jadła dla Topolnickiego.
— Nie, będzie wiorsta.
— A gdzie gospodarz?
— Pojechał za wódką.
W tej chwili zdało się Świdzie, że wśród odgłosów burzy, usłyszał kilka gęsto po sobie następujących strzałów.
— Kto tu poluje? — zagadnął przystępując do okna.
— Albo ja wiem. Może to panowie na wojsko strzelają.
— Jakie wojsko? — powstaniec zbladł.
— A one, co nocowało dziś we wsi i idzie do Sterdynia.
Świda nie dosłuchał końca, poskoczył do drzwi i otworzył.
Potok deszczu zalał go, z wyciem wichru doleciał bardzo blisko odgłos bębna i krzyki okropne. O jakie kilkaset kroków na drodze czerniała zbita kolumna moskiewska.
Zatrzasnął drzwi, rzucił kilka słów Jerzynie, blademu jak ściana, żelazna jego dłoń zmiażdżyła ramię żydówki.
— Masz jaki dobry kąt? — spytał przez zęby.
— Aj waj, ja nieszczęśliwa! Tu, tu niech panowie wejdą do składu — kobieta zzieleniała pod spojrzeniem Świdy. — Ja nic nie powiem! Aj, prędzej, woni już są, idą, zaraz będą! Ja będę milczeć, ja, ja!...
— Jak piśniesz, jutro cię powieszą! — rzekł zimno Aleksander, wpychając Jerzynę do wpółciemnej, wilgotnej nory pełnej kartofli, worków z plewą, siana, słomy i różnego rupiecia. Alkierz żydowski oddzielał ten skład od głównej izby.
— Zamknij pan drzwi! — wyjąkał Jerzyna, któremu szczęki się trzęsły, widząc, że Świda zostawia je jak stały, wpółotwarte.
— Nie trzeba — mruknął młody człowiek — zbytek troskliwości! Cóż to, kolego, febry dostałeś po drodze? No i pomyśl sobie, coby to było, żebym cię był posłuchał i zabiwakował tu z furgonami.
— Och, Boże miłosierny, ja tylko to wiem, że nas tu pobiją jak szczury!
— Jeszcze żyjesz! A umrzeć musisz czy dziś, czy jutro. To cię nie minie, kolego!
Zimna krew towarzysza podziałała nieco. Powstaniec się przeżegnał i zaczął szeptać pacierz. Drugi słuchał.
Bęben ozwał się tuż pod ścianą, drzwi karczemne wyparto kolbami. Wrzawa broni, ostróg, przekleństw wstrząsnęła nędznym budynkiem.
— Psy, gałgany, wisielce! — górował nad innemi rozjuszony chrapliwy głos.
Izba napełniła się oficerami, na dworze i w stajni rósł do ryku dziki rumor żołdactwa.
— Wódki! — krzyczano na wszystkie tony, tupiąc, klnąc, wymyślając, tłukąc sprzęty i statki.
— Oho — pomyślał Świda — to chyba nie sam deszcz ich tak rozsierdził. Musi w tem coś być!
Jakby w odpowiedzi ten sam chrapliwy głos podniósł się znowu z krótkim rozkazem:
— Stupaj zaraz po podwody do wsi dla rannych!
— Aha, ta strzelanina, com słyszał, to było polowanie na upatrzonego, — zawyrokował powstaniec w myśli.
— Hej żydówka, ktoś tu był u ciebie! — krzyknął ktoś nagle.
— U mnie, aj waj, chowaj Boże! Ja sama biedna sierota, mąż pojechał! — rozległ się przeraźliwy dyszkant gospodyni.
— A któż tu jadł na stole, żeś nawet resztek nie sprzątnęła? Byli Lachy, gadaj, wiedźmo!
Bolesny argument musiał poprzeć pytanie, bo Żydowica podniosła gwałt straszliwy, powtórzony echem na różne tony przez gromadę bachorów.
— Kto miał być! — szlochała coraz piskliwiej. — Jakie Lachy, jabym im wrzątkiem oczy pozalewała! Aj waj! Tu niema nikogo! Zachodził na chwilę posłaniec do włości i miasteczka, zjadł i poszedł! Ot, dał dwa złote. Niech jasne panowie karczmę zrewidują, niech zobaczą, co ja prawdę mówię.
— Teraz już po nas! — usłyszał Świda drżący szept Jerzyny i ruch między oficerami.
Jeden z nich wszedł do alkierza, potrącił parę sprzętów, ujrzał otwarte drzwi, a za niemi czarną norę.
Te drzwi otwarte były, jak powiedział Aleksander, ratunkiem. Oficer stanął na progu, zajrzał w ciemnawy otwór, więcej przez ścisłość, niż przez przekonanie, że tam się ktoś kryć może.
Przez chwilę serca powstańców stanęły cicho, zęby zacięły się kurczowo; — była to chwila, co może zbielić włosy i zniszczyć gorzej, niż dziesięć lat życia. Nakoniec! Moskal powoli wrócił do izby, obojętnie kończąc przegląd. Nie przestąpił progu!
— No, moja Władka musiała modlić się za mnie! — pomyślał Świda, oddychając z głębi piersi.
Wrzask pierwszej chwili zmalał znacznie. Oficerowie zasiedli u ognia, susząc odzież i pijąc wódkę. Żołnierze w stajni rozmawiali między sobą, śmiali się nawet chwilami.
Z urywków gawędy, głuszonej burzą i oddaleniem, Świda się dowiedział, że w przejściu lasu Moskale trafili na jakąś niewidzialną zasadzkę, która im zmiotła kilkunastu ludzi. Deszcz i nieznajomość okolicy nie dozwoliły im puścić się za sprawcami, odgrażali się okropnie, odkładając zemstę na pierwszą sposobność.
— Piękniebyśmy wyglądali — myślał powstaniec, oczekując niecierpliwie przybycia chłopskich furmanek.
Ulewa tymczasem przechodziła powoli, wicher gnał i rozpędzał bałwany chmur, pioruny odsuwały się w dal.
Ile godzin minęło w tem okropnem oczekiwaniu życia lub śmierci, nie liczył Świda. Były to wieki dla nich. Nareszcie zjawiły się podwody. Chłopi, gnani kolbami, pędzili biedne koniska; włożono rannych na wozy, zadudnił bęben, krótka komenda, trochę wrzawy, łajania oficerskiego... i Aleksander wstał, wyciągając z rozkoszą podrętwiałe członki, Jerzyna płakał jak dziecko.
— A co, kolego, żyjemy! — rzekł Świda. — Wracajmy do wozów.
— Ach, panie, srebrną blachę ofiaruję do Studzianki, bo to cud Boży!
Żydówka była tegoż zdania. Garść srebra wynagrodziła ją za szturchańce moskiewskie i dwaj wędrowcy, z uczuciem niezmiernej ulgi, wyszli wreszcie na drogę pustą, zdeptaną pochodem wojska.
Dzień się chylił ku zachodowi. Bez zwłoki zaprzęgli konie i ruszyli w dalszą drogę.
Karczma przesunęła się w zmroku jak widziadło. Świda zaledwie spojrzał na nią, ale Jerzyna, ulokowany bezpiecznie na furgonie, poczuł w sobie bohatera.
Długo brzmiała opowieść i okrzyki Topolnickiego, aż około północy równa droga, ruch monotonny, pewność w czujność przewodnika ukołysały ich, jak zwykle, do snu. Zaczęli się kiwać tu i tam, mruczeć, wreszcie myśli obu przeszły w majaczenie fantastyczne o powieszonych Moskalach, cudownych karczmach, ślepych oficerach, którym oni bezczelnie strugali marchewkę. Te świetne marzenia zerwały się nagle. Gdy przetarli oczy, zbudzeni nieruchomością wozów, spostrzegli, że Aleksander stał na drodze przed końmi i pilnie się czemuś przypatrywał.
Topolnicki, drab o ile wielki o tyle nieroztropny, nie poruszył się, ani narazie nie oprzytomniał, ale Jerzyna zelektryzowany awanturą na popasie, zeskoczył żywo i poszedł naprzód.
— Co się stało? — zagadnął tajemniczo.
Powstaniec bez słowa podniósł rękę i wskazał w oddali na drodze błyszczący punkcik.
— To nic! — zawołał niecierpliwy Jerzyna. — To pastuszki palą ogień na noclegu. Możemy śmiało jechać.
Aleksander popatrzył nań z odcieniem niecierpliwości.
— Hm, równie śmiało, jak mieliśmy w karczmie popasać. Ej, koledzy, koledzy, żebyście byli nie tak okropnie ospali, tobyście wnet skombinowali, że pastuchy nie mają zwyczaju paść koni na bitym trakcie. Jeszczem nie widział, żeby się bydło piaskiem karmiło.
— A cóż to innego być może? — zagadnął Jerzyna, tracąc nieco pewności siebie i daremnie siląc się rozpoznać wyraźnie kontury ogniska.
— Jest to sobie, panie bracie, zapalona ze środka brzoza wysady, nic innego! Toć widać wyraźnie. A kto ją zapalił?
— Ktoś na figiel!
— Będzie to niestety smutny figiel dla nas. To patrol kozacki przy rogatce.
Powstaniec zbladł, wierzył Świdzie na ślepo.
— Co robić, co robić! — szeptał, opuszczając ręce.
— Nie lamentować przedewszystkiem. Czy nie znacie w pobliżu bocznej drogi?
— A gdzieżby ona była, ta droga, w takich zaroślach — zamruczał desperacko były rządca pana Szpanowskiego.
— No, to pojedziemy prosto, bo trzeba i basta! — rzekł Aleksander, zły na bezradność i słabość pomocników. Nie byli mu niczem innem tylko zawadą.
— Zostańcie tu i pilnujcie koni. Nie ruszajcie się, chyba zawołam, ja zaraz wrócę.
Bierne stanowisko odpowiadało wybornie gustom dwóch akolitów, patrzyli jednak z zajęciem, jak wódz wyprawy bez szelestu wsunął się w przydrożny rów i zakryty krzakami poszedł zgięty na blask ognia. Postępował powoli, brodząc po wodzie lub błocie, czając się do brzegów, schylając za kępami łozy.
Światełko rosło za zbliżeniem, szeroką strugą jasności pokrywając kawał traktu. O kilkanaście kroków od niego powstaniec się zatrzymał, wyciągnął na skłonie rowu i obserwował pilnie tę nową przeszkodę.
Nie pomylił się: była to nowo sformowana rogatka. Długa, świeżo zrąbana żerdź, umieszczona o łokieć od ziemi, zagradzała drogę w całej szerokości, obok niej suchy pień brzozowy gorzał wesoło, oświetlając szałas z gałęzi, trzy osiodłane konie i trzech kozaków śpiących obok wierzchowców.
Mężni obrońcy ojczyzny, według rosyjskiego regulaminu, byli pijani; baryłka z wybitem dnem, zdobycz z grabieży, stała opodal już pusta.
Świda dość widział. Należało się teraz przekonać o mocy snu. Nieustraszony, ryzykując wszystko naraz, wyszedł śmiało na drogę i pewnym krokiem przystąpił do rogatki.
Na widok obcego konie kozackie podniosły głowy, zastrzygły uszami, zaczęły chrapać przelękłe. Powstaniec czekał chwilę. Kozacy nie dali znaku życia. Wówczas człowiek ten szalenie śmiały, nie spuszczając oka z wrogów, chwycił za końce sznura, przytrzymującego rogatkę. Węzeł po węźle ustępował pod niecierpliwą dłonią i nagle żerdź zaskrzypiała przeraźliwie, odskoczyła wgórę. Jeden z kozaków poruszył się na ten hałas. Instynktownie wyciągnął rękę po broń, drugą oparł się o ziemię i wstał nawpół.
Szkliste, czerwone, mrugające oczy spojrzały na rogatkę, coś zamruczał, trącił towarzysza, ale zaraz ziewnął, przeciągnął się leniwie, przymknął powieki, ramię nie utrzymało ciężaru ciała, osunął się na trawę.
U rogatki istotnie nie było ani wozu, ani konia, ani nawet człowieka, a Dońcowi mroczyło się w oczach, nie mógł ocenić, na jakiej wysokości była żerdź.
Świda nie krył się już, wracając do wozów; biegł środkiem drogi i, nie wdając się w tłumaczenie z kolegami, skinął tylko nakazując milczenie, ruchem odesłał ich na miejsce, a sam wziął za uzdę prawego swego kasztana i stępo poprowadził ich na światło. Jerzyna z Topolnickim milczeli, bo ze strachu język stanął im kołkiem, czuli, jak zimny pot występował im na skronie; z dwojga złego woleli być w puszczy, naprzeciw tysięcy Moskali, jak defilować tu obok wozu z prochem, skrzypiącego za każdym obrotem koła, ocierając się prawie o trzy olbrzymie postacie wrogów, mogące się porwać z ziemi lada chwila.
A co wtedy? Uciekać, zostawiając im w ręku ładunek. Był to projekt bardzo praktyczny, żeby nie to, że Świda miał za pasem dwie kule w pistolecie i zamiast pójść za ich przykładem, wpakowałby im te kulki w plecy bez namysłu, a potem transport prochu wysadził w powietrze.
Jeszcze krok, jeszcze krok, i jeszcze jeden. Konie strażników patrzały ciekawie na ten pochód powolny, tajemniczy. Kasztany zhasane spuściły łby do ziemi, dając się prowadzić żółwim krokiem. Aleksander nie spuszczał oka ze śpiących. Był gotów w razie potrzeby postrzelać ich, nie dbając na następstwa huku wystrzałów; szedł z palcem na cynglu broni, całą siłą woli hamując mimowolne, nerwowe drżenie.
Jeszcze krok: drąg rogatki otarł się prawie o słomę wozów, ogień zaświecił na lufie pistoletu i okrył odrobiną kolorytu szare z przerażenia twarze powstańców i znowu rozesłał się nisko po piasku drożnym, na którym zostało tylko parę źdźbeł słomy i świeże ślady kopyt.
Wierzchowce kozaków zwiesiły znowu głowy nad odrobiną siana, parskając od czasu do czasu i opędzając się gorączkowo od secin komarów, zlatujących na nie ilekroć prąd powietrza odrzucał w drugą stronę siwy kłąb gryzącego dymu. Kozacy chrapali chórem.
Aleksander tej nocy nie pytał już o drogę. Wjechał w znajomy kraj. Chwila za chwilą zmniejszała się przestrzeń do przebycia. Każdą minioną milę żegnał z westchnieniem ulgi, czuł gwałtowną potrzebę odpoczynku. Przytem jakiś dręczący, niejasny niepokój ogarniał go w miarę zbliżania się do celu. Pięć dni minęło, jak partję opuścił, przez ten czas wiele się stać mogło.
Co? Dobrego się nie spodziewał. Wieści nie mieli żadnych. Unikali ostrożnie dróg i miejsc odkrytych, jechali nocą, popasając gdzie w puszczy.
Podczas jednego takiego popasu, Świda, zmęczony okropnie, zasnął trochę. Zbudził go daleki, głuchy odgłos.
Gdzieś za borami była bitwa. Cała krew zbiegła mu do serca, słuchał, wzdrygając się, oniemiały zgrozą. Towarzysze nastawili też uszu. Huk ciągnął się długo z małemi przerwami, powstańcy spojrzeli po sobie, nie rzekli nic, zwiesili rozpacznie głowę, ale już żaden nie zasnął. O zmierzchu ruszyli dalej. O północy padł koń. Pędzili jak szaleni, gnani gorączką przeczucia złego. Jerzyna odprzągł drugiego i ruszył do najbliższego dworu po zastępcę. Upłynęła długa godzina.
Wrócił blady, obszarpany gałęźmi, miał łzy w oczach.
— Słyszałeś co? — spytał Świda ponuro.
— Mówią o porażce! — wyjąkał powstaniec, zaciągając rzemienie drżącemi rękami.
Zamilkli znowu, konie dobywały reszty sił. O świcie wyjechali z lasu. Była to niedziela, dzień oznaczony powrotu. Mieli tylko parę wiorst do rzeki, a potem wodą mil parę. Jechali wygonem bez drogi, gdy nagle Aleksander stanął na wozie, utkwił oczy w jednym kierunku.
Tam za lasem na prawo podnosił się zwolna słup dymu, czerniąc sine niebo. Rósł w oczach wszerz i wzdłuż, buchnął w górę czarnemi kłębami, zabarwił się językami płomieni. Objęły go wkoło, wplątały się w złowieszcze zwoje, wybiegły nad nie, a wnet strzeliły, zasyczały, zbielały, rozlały się w jedną ogromną łunę. Swąd dymu, gnany wiatrem, dochodził aż do niego.
— Chryste? Co to się pali? — krzyknął Jerzyna.
Aleksander jeszcze stał, nie mogąc od tej łuny oczu oderwać. Ciemny rumieniec, jak odblask ognia, zabarwił mu twarz, w źrenicach nieruchomych był okropny wyraz wściekłości i rozpaczy!
Na głos kolegi oprzytomniał, spojrzał na niego.
— Pali się mój folwark w Luchni! — rzekł, siadając.
Już nie spojrzał w tamtą stronę. Czarna myśl zawisła mu na czole. Trzask pożaru mieszał się z odgłosem zasłyszanej bitwy w akord strasznego nieszczęścia. Nie fundusz tylko zabierał mu ogień; on o tem prawie nie myślał. Gorejący żywioł niszczyciel pochłaniał mu wszystko, co miał i mógł mieć w życiu najdroższego. Z kłębami dymu ulatywała Ojczyzna, byt, swoboda; płomienie pożerały mu drogę pod stopami i przyszłość i to, co kochał nad duszę — Władkę. Widział przed sobą kupę popiołów, zgliszcz, śmierć nikczemną, lub gorszą jeszcze niewolę, a za sobą zostawiał kraj zgubiony bez ratunku, marzenie Władki stargane w ruinie!...
Furgony tymczasem stanęły nad wodą. Świda automatycznie począł odprzęgać konie, kolegów wysłał po czółna do malej wioszczyny, przyczepionej do stromego brzegu rzeki. I jego na chwilę ogarnęło okropne zniechęcenie do dalszego trudu i walki bezowocnej. Już się nie spieszył z robotą.
Dwa strzały i krzyki ocuciły go trochę. Spojrzał. Nad wioską jeszcze się dymiło od prochu; ruch się tam robił gorączkowy i lament kobiecy. Jednocześnie dwa czółna ukazały się na załomie, i powstańcy przybili do brzegu.
— Kto strzelał? — zapytał Świda.
— My. Chłopi nie dawali łódek.
— Zabiliście kogo?
— Dwóch! — odparł obojętnie Topolnicki, dobywając pierwszą skrzynię z wozu.
— Pospieszajcie zatem, bo za chwilę będzie tu ich tłum i nie dadzą zładować.
— Zastrzelimy jeszcze kilkunastu! Co mamy ołowiu żałować! — zamruczał dziko Jerzyna.
Świda ujrzał, że nie on jeden myślał przez drogę. Z oczu powstańców znać było, że i oni czuli się zgubieni bezpowrotnie i, jak ludzie wyjęci z pod prawa, nie szanowali nic, nie lękali się niczego, gotowi byli rżnąć i palić, rozjuszeni rozpaczą. Nie dziwił się im. Po chwili apatji i jego ogarniał dziki szał osaczonego zwierza, co gryzie i szarpie nie w nadziei ocalenia, ale z gorzkiem pożądaniem, by, gdy padnie bezsilny, mógł się we wrażej krwi wykąpać, wraży jęk konając posłyszeć!...
Większa część ładunku odbyła się jednak spokojnie. Chłopi, zajęci zabitymi, kupili się nad trupami, klnąc i płacząc, potem wybiegli na wygon, policzyli nieprzyjaciół i uzuchwaleni widokiem trzech tylko ludzi, zbliżyli się uzbrojeni w drągi, cepy, siekiery i widły. Było ich ze trzydziestu, nie licząc bab i wyrostków.
Powstańcy, nie przestając roboty, z pod oka śledzili ruchy tej zgrai. Widok broni zatrzymał chłopstwo o kilkadziesiąt kroków, odgrażali się, krzycząc i zachęcając się wzajemnie do bitwy. Pomimo strachu kilku najzuchwalszych postąpiło naprzód. Świda podniósł dubeltówkę do oka: zmierzył prosto w szeroką pierś starszyny, zdobną błyszczącym medalem.
— Bracia, prędzej, jeśli wam życie miłe! — szepnął, spuszczając broń, bo urzędnik wioskowy odskoczył ostrożnie, mieszając się z tłumem.
Powstańcy bez tchu spuścili w łódkę ósmą pakę.
— Naprzód, z większem czółnem! — zakomenderował Aleksander, cofając się do brzegu. — Ja wam odwrót zasłonię!
— Zginiecie! — szepnął wahająco Jerzyna.
— Lepiej jeden niż trzech! Ocalicie choć część amunicji.
Powstańcy nie ruszyli się, patrząc na wodę, to na zgraję chłopstwa. Wstyd im było i żal zostawić na pastwę drągów i siekier takiego człowieka.
— Marsz! — zagrzmiał rozkazujący głos. — Jeśli natychmiast nie będziecie w czółnie, to wam łby rozsadzę.
Był to ton nie podlegający rozprawie, nim przebrzmiał, już wiosła plusnęły w wodzie, łódź jak ruszona sprężyną, wybiegła na środek.
Dziki okrzyk wydarł się z gromady chłopów, rzucili się bezpamiętnie naprzód, na jednego człowieka, co bez drgnienia wypalił dwa razy w zbitą tłuszczę i czekał spokojnie napadu, odstępując powoli ku brzegowi.
Ludziom na łódce przedstawił się okropny obraz. Czerń wpadła masą na nieustraszonego obrońcę; zawirowały w powietrzu cepy i ostrza siekier, roiło się wszystko niby gromada wyjących zwierząt. Świda zginął na chwilę. Potem ukazał się znowu, trzymał strzelbę za lufę, kolbą zatoczył wokoło strasznego młyńca, znalazł się chwilowo swobodniejszy, był już tylko o cal od stromego brzegu rzeki, pod nogą jego poczęły się osuwać złowieszcze grudki ziemi, grożąc zwaleniem.
Jerzyna blady ze zgrozy opuścił wiosło.
— Ostrożnie — krzyknął.
Było po niewczasie. Chłopi przyskoczyli znowu. Cep podniesiony silną dłonią zawarczał koło skroni Świdy. Uchylił się, raz spadł mu całą siłą na plecy, ale od ruchu tego osypało się dużo ziemi, kawał brzegu się oberwał. Świda puścił strzelbę, zwalił się nawznak w wodę, głową uderzając o brzeg czółna.
— Już po wszystkiem! — zawołał Jerzyna, ocierając dłonią pot z czoła.
Schylili się nad wiosłami, szepcąc modlitwę. Wrzask chłopski ustawał.
— Będą mu, jeżeli jeszcze żyje, rozcinać ciało i zasypywać siekaną sierścią! — zamruczał Jerzyna.
Obejrzał się po raz ostatni i skamieniał. O paręset kroków za nimi, gnane prądem, płynęło drugie ich czółno. Nikt na niem nie stał, pomimo to Jerzyna wzrok wytężył, ręce podniósł nad głowę.
— Patrzaj, patrzaj! — wołał.
Zatrzymali się.
Na spodzie łódki między dwoma pakami leżał człowiek.
— Trupa rzucili w czółno, bojąc się powstańców!. Stój, zabierzmy go!
— Patrzaj, patrzaj! — krzyknął teraz Topolnicki i rękę wyciągnął.
Człowiek się poruszył.
— Żyje! — wrzasnęli obaj, szaleni radością.
Po chwili Jerzyna już złowił łódkę, przeszedł w nią i załamał ręce. Przed nim leżało widmo Świdy.
Z odzieży zostały poszarpane krwawe łachmany, obnażona pierś czarna była od razów, nie miał butów, czapki, twarz pokrywało błoto i krew, z rąk obdartych ściekały czerwone pasemka, z ust sączyła się też krew obficie. Żył jednak, rzucił parę razy oczami, spojrzał na nich, podniósł rękę — i zemdlał.
Powstańcy wsunęli się z czółnami w gąszcz łozy, ukryli się, jak mogli, i zajęli się nim z całą troskliwością. Po godzinie odzyskał przytomność, obejrzał się i wstał. Rany miał zawiązane, krew obmytą, odziali go, jak mogli.
— Nie ruszaj się pan! — błagali.
— Dziękuję, koledzy! Jużem zdrów! Płyńmy dalej, wszak dziś niedziela i tam na nas czekają. Nie było pogoni?
— Nie. Może nas nie dostrzegli i pognali prosto. Ale pan jak im uszedł z życiem?
— Myśleli, żem zabity. Pobiegli po czółna, by was ścigać, a ja tymczasem — już nie wiem, jakim sposobem — odepchnąłem smolaka i wdrapałem się do środka. Musieli gonić niezawodnie i dobrze, żeście się skryli; ale teraz w drogę, bracia, i żywo!
Przywykli już słuchać go bez zwłoki. Uprosili go tylko, by sam nie pracował, bo się już brał do wioseł, i ruszyli z miejsca, szczęśliwi, że go jeszcze mieli żywego. Nie bali się już pościgu. Rzeka rozlewała się w tysiące ramion, formując wysepki, kanały, zalewy, wśród których niktby już ich nie znalazł.
Świda pod wieczór dostał gorączki, czuł się silnym. Pomimo przekładań, widząc, że są zmęczeni, zaczął wiosłować bez skrzywienia i jęku, jakby zdrów był zupełnie. Powstańcy patrzali nań z zachwytem i uwielbieniem.
Pod wieczór dobili celu. Miejscem schadzki była mała zatoczka ukryta w tatarakach; znakiem umówionym pamiętny głos kukułki.
Zaryli czółna u brzegu, wyszli na ląd. Cisza głęboka przygniotła ich jak zła wróżba; miejsce to oddalone było od obozu zaledwie o paręset kroków, wrzawa i trzask ogni dochodziłyby tu wyraźnie.
Świda powtórzył parę razy wołanie.
Nie było odpowiedzi.
Spojrzeli po sobie. Ręce im opadły. Znowu rozległo się hasło, w ciszy tej dosłyszalne na milę.
Zaszeleściło coś w krzakach. Czarna postać wypełzła na widownię, odpowiedziała takiemże wołaniem.
— Kto ty? — krzyknął Aleksander.
— Brat. Z prochem przyjechaliście?
— Tak. Gdzie partja?
Człowiek zbliżył się, kulejąc. Miał głowę obwiązaną chustką, rozpacz i wyniszczenie na twarzy. Stanął, oparł się o strzelbę, patrząc z dziwnym wyrazem na czółna.
— Proch! — zaczął powoli. — Czemuż go tu nie było przed trzema dniami! Czekaliśmy go jak zbawienia, jak konający świętych olejów, dalibyśmy uciąć rękę za garść tego siwego piasku. A teraz — już niepotrzebny!...
— Czaplica wypuściliście? — zamruczał Świda.
— Uciekł. W nocy podsunął się jak gad do najbliższego ogniska, nad płomieniem opalił sznury i poszedł dla nas po zgubę!
— Rozbili partję?
— Moskale znaleźli nas gotowych. Spodziewaliśmy się napadu. Strzelaliśmy godzinę, bili jak lwy! Potem nie stało prochu, poszliśmy w rozsypkę!... Nie gonili nas, było im dosyć na jeden dzień tego kurhanu, pod który nazajutrz nocą włożyliśmy pięciuset swoich w dół, bez trumień, bez krzyża, jak zbrodniarzy!
Człowiek załkał z głębi duszy.
— Cóż dalej? — spytał Świda po chwili milczenia.
— Dalej, nic. Zostało nas trzystu; co godzina znika po kilku. Dezertują biedacy, a reszta zewsząd otoczona czeka śmierci.
— Gdzież oni?
— O parę wiorst stąd. Mnie zostawiono dla was. Zaprowadzę, jeśli chcecie.
— Wodą?
— A tak, nawet to bliżej!
Ruszyli.
Jerzyna z Topolnickim milczeli ponuro. Może i im zaświeciła myśl ucieczki, dezercji, jako jedyna deska zbawienia. Znali ustronne straże, osady w dzikich miejscowościach, gdzie ukryty zbieg mógł przeczekać najgorsze chwile. Nic bo gorzej nie demoralizuje żołnierza, choćby walczył w najświętszej sprawie, jak klęska.
Placówka w jakimś nadbrzeżnym lesie przyjęła ich jak zwykle okrzykiem: „Kto idzie?”
Odpowiedź nie ucieszyła powstańca. Puścił ich bez słowa, bez powitania, nie podnosząc się z ziemi, na której leżał, nie dbając już o regulamin.
Weszli do obozu. Wokoło kilku dymnych ogni siedziały gromadki ludzi wychudłych, sczerniałych od niewygód, poranionych, licho odzianych, bezmyślnie patrząc na kociołki z jedzeniem. Nikt nie rozmawiał, nie śmiał się, nie strzelał na wiwat. Ponure zniechęcenie nosiła każda twarz. Pod sztandarem ściemniałym od prochu, poszarpanym w kilku miejscach kulami, ku któremu zaraz na wstępie poszły oczy Świdy, siedział Żelisławski, z obwiązaną lewą ręką, wychudły na tykę.
Ten jeszcze śpiewał po swojemu, ale nie była to już raźna pobudka legjonów. Do uszu Świdy doszła tęskna nuta znanej piosenki:

Lecą liście z drzewa,
Co wyrosły wolne...

Na szelest gałęzi tuż za nim chłopak oczy podniósł. Oczy te o poopalanych rzęsach, czerwone, smutne, zaświeciły na widok towarzysza, lecz zaraz zgasły, przerażone śladami razów i ran.
— I wam było ciężko! — rzekł, podając rękę przyjacielowi.
— Było, aleśmy żywi i proch jest. Co przeszło, minęło — odparł Świda, ściskając serdecznie dłoń chłopaka.
— Aha, co przeszło, minęło! I nie wróci, nie! — odparł chorąży, kiwając głową.
— Ha, wola boska! — Świda na orła patrzał i oczy mu nabiegały ogniem. — Trzeba ginąć, ale nie utyskując, nie skarżąc się, nie jak podli! Hej, kolego, myślałem, że choć nas dwóch nie straci energji i że padniemy szczęśliwi koło tego ptaka! Otuchy, bracie, czy i ty osłabłeś?! Pójdziemy w pochód jeszcze!
— To i dzięki Bogu! — Żelisławski wyprostował się i uśmiechnął po swojemu. — Tylko mi nie mów, żem otuchę stracił, mnie, com z sześciu partjami bojował i ginął! Nie otuchy mi brak i zapału, o nie! Ale gdy pomyślę, ilubyśmy tych złodziei wytłuc mogli, żeby, ot tak, prochu odrobina, to mnie wtedy taka złość ogarnia szalona, jaką tylko Mazur czuć może. A przytem...
Chłopak się obejrzał, czy go kto nie słucha.
Powstańcy otoczyli Jerzynę i Topolnickiego, opowiadano nawzajem minione wypadki.
Aleksandra nie widziano za drzewem.
— A przytem — mówił ciszej Żelisławski — brat wasz za święty na taką wojnę! Pozwala dezerterować każdemu i zabrania strzelać do chłopów; no to i skończona rzecz! Teraz stoimy tak, że chyba z rozpaczy iść do roboty, zabić kilku Moskali i na gałąź!
— Dlaczego?
— Bo nam chłopstwo ruszyć się nie daje, uzuchwalone porażką. Jak się z lasu wytkniemy w pole, w jednej chwili już otoczą, krzyczą, chcą brać i wiązać! Ach, żebyś wiedział, kolego, co się we mnie dzieje, gdy trzeba się przed nimi cofać! Ah!
Powstaniec aż poczerwieniał na to wspomnienie.
— Idźcie do wodza, idźcie! — prosił gorąco. — I namówcie go, żeby iść, ruszać się, bić, działać, bo jak kocham Warszawę, tak za trzy dni z partji zostanie dziesięciu! To trudno, z głodu, nędzy i bezczynności złe myśli przychodzą.
Świda słuchał, nie przerywając; ruszył ramionami.
— Czy dezerterzy myślą, że ocaleją? Imaginacja! Czaplic zna całą partję, wszystkich wyda! Ach, czemuście go lepiej nie strzegli!
— Postawili na straży jakiegoś paniczyka, zasnął — burknął chorąży. — Wódz mu to płazem puścił, ot siedzi tam! — dodał, ręką wskazując.
— Skończone cuda! — szepnął Aleksander, odchodząc. — Skończony wnet będzie nasz trud! Może jeszcze jedna walka i trochę męki! Biedna moja Władka!...
Pod szałasem z liści i chróstu leżał Kazimierz lekko ranny. Bracia zamienili z sobą tylko spojrzenie i uścisk dłoni i przeszli do obecnej chwili, nie wzmiankując o ranach, co im duszę rozdarły od czasu rozstania. Aleksander zdał raport, wręczył pieniądze, powtórzył rozkaz wojewody. Ułożyli plan dalszy.
Obóz zaruszał się niebawem. Imię Aleksandra drgnieniem przeszło po wszystkich, ożywiło najbardziej zniechęconych. Jerzyna z Topolnickim mówili o nim z jakąś czcią bałwochwalczą, a Żelisławski uwijał się wśród ognisk i wołał z zapałem:
— Górą nasza! Kukułka jest, wrócił! Hu, ha!
„Kukułka jest!” przebiegło po obozie jak hasło wybawienia, on tu był panem, wodzem, kochaniem!
Na rozkaz wodza odbito przywiezione paki, rozebrano broń; Żelisławski, obładowany nabojami, nie zważając na zmęczone nogi, tańczył obertasa z każdym, co mu się nawinął.
Noc zeszła na próbach broni i ożywionej rozmowie. Aleksander leżał w szałasie, ludzie wyglądali go niespokojni i okrzyk radosny powitał, gdy się wreszcie ukazał koło ognisk.
— A co? A co? — wołano chórem.
Młody człowiek spokojnie zapalił fajkę, wziął torbę na plecy, przerzucił strzelbę przez ramię.
— Ot co! — odparł lakonicznie, podnosząc rękę.
Wszystkie oczy za nią poszły. Tam u szałasu, z cieni wstała postać sygnalisty.
— Zwijać obóz! — zabrzmiała dobrze znana pobudka.
Usłuchano jej jak za dobrych czasów ochoczo i prędko. Tabor pociągnął ordynkiem za Żelisławskim i obu Świdami. Szary świt dopiero się bielił na niebie, po chwili marszu Aleksander zwrócił się do brata.
— Ludzie twoi trzymają się chwilowym zapałem. Za godzin parę trzeba stanąć i wypocząć. Prowjant jest?
— Resztki mąki i grup. Chłopi bronili dostawy, a główny zapas po rozbiciu wpadł w ręce Moskali. Będziemy kupować po drodze.
Aleksander nic nie odrzekł, rozglądał się po okolicy. Wyszli z lasu, mijali ukosem piaszczyste pole, porosłe rządkiem żytem. Gdzieś w dali wznosiły się dymy wioskowe.
— Musimy milę nałożyć, by wyminąć te ludzkie kretowiska — zamruczał — pozycja odkryta, fatalna dla nas!
Tabor zakreślił półkole, wyciągnął się wzdłuż piaszczystych pagórków.
— Jutro wieczorem będziemy mijać mój Olszew! — ozwał się Kazimierz po długiem milczeniu i westchnął smutno. Brat zmierzył go wzrokiem, zdziwiony tem rządkiem poddaniem się osobistej boleści.
— Obok dworskiego pola pójdzie nam droga! — odparł.
Myśli obu rozbiegły się. Aleksandra poszły za dymem nad wioską, aż do pożaru dojrzanego wczoraj; Kazimierz głowę zwiesił na piersi, nie mówili więcej do siebie.
Tabor zrazu gwarny i jednolity, o południu ścichł, rozsunął się długim sznurem. Słabsi i delikatniejsi ustawali coraz gorzej. Słońce piekło, pragnienie męczyło biedaków.
— Trzeba stanąć! — szepnął bratu Aleksander.
Naczelnik obudził się z zadumy, przetarł czoło, podniósł oczy, skinął na trębacza.
Zatrzymano się. Większość porzucała broń bezładnie, pokładła się na ziemi, gdzie który stał, nie troszcząc się o nic. Żelisławski, zatknąwszy w ziemię proporzec, pobiegł z kilku żwawszymi po wodę do małej rzeczki opodal, reszta rąbała olszynę na drwa.
W pół godziny ognie, rozdmuchane całą siłą płuc, zajaśniały wesoło, woda w kotłach poczęła parować; ludzie głodni, zmęczeni patrzali z upragnieniem na te białawe obłoczki, wróżące im tyle pożądany posiłek.
Aleksander nie usiadł. Stał na wzgórzu jak żóraw, oparł się o strzelbę i z brwią ściągniętą wypatrywał czegoś w dali pod wioską, którą minęli od godziny.
— Kolego, spocznijcie! — wołano chórem. — Droga daleka, a kraj odkryty, nie strach zaskoczenia!
Nic nie odrzekł, ale się nie poruszył. Oczy jego niespokojnie badały zapadliny gruntu.
— Chłopi idą! — zaraportował wreszcie, zwracając się do naczelnika.
— Gdzie? — Kazimierz wstał żywo.
— Ot tam! Rozchodzą się na wsze strony. Musieli pastuszki zobaczyć ognie i dać znać do wsi. Widzicie, tamci co biegną, chcą nam tyły zająć, a ot i konno ktoś się przemknął! Oho, jak płazuje klacz! Temu pilno z raportem o nas do roty.
Partja zajęta, wstała też. Widzieli wszyscy wyraźnie gromady chłopstwa, czarne, zbite, okrążające ich coraz bliżej. Głuchy gwar i nawoływania rozróżnić nawet można było. Jeszcze kwadrans, a będą już o krok.
Kazimierz skinął na swych podkomendnych.
— Zbieraj obóz! Marsz — zakomenderował gromko.
Aleksander aż skoczył.
— A to poco? — zagadnął, dotykając ramienia brata. — Koledzy zhasani, głodni! Mamy jeszcze kilkanaście minut spokoju, nim nadejdą.
— A potem co? Chcesz, żeby nas wzięli jak bydło?
— Jakto? Alboż nam kul braknie? Jedna salwa, a cała czerń pójdzie w rozsypkę!
— Nigdy! Nie pozwolę, nawet w obronie życia strzelać do swoich! Wszak to bracia, Polacy! Żywo! — krzyknął na powstańców, ociągających się w spełnieniu rozkazu.
Żelisławski spojrzał na Aleksandra, wahając się, czy też ma koniecznie wylewać ukrop z kotłów. Ale ten nie ozwał się słowem. Zaciął wargi, poczerwieniał jak żar, rozdrażnienie zamigotało mu w oczach, chwilę zdało się, że wybuchnie! Żeby powiedział jeden wyraz, zbuntowanoby się niezawodnie. Widać to było we wzroku Żelisławskiego i innych. Ale wspomnienie Władki musiało stanąć przed gwałtownie burzliwą duszą, tej Władki, której w Studziance przysiągł być posłusznym rozkazom i wiernym na stanowisku.
W Studziance! — pobladł, głowę zwiesił, uspokoił się natychmiast. Własnoręcznie przewrócił pierwszy kocioł, woda sycząc zalała ogień, powstaniec podniósł naczynie i zładował je na wóz.
Za jego przykładem w ponurem milczeniu poszli inni.
— Marsz! — wzięto znowu broń na ramię — i dalej.
Gromadka chłopów, na którą się skierowano, ujrzawszy strzelby i szyk porządny, zwinęła się, przerzedniała, rozbiegła się nabok. Luką tą przesunął się szereg rozbitków. Szli ze zwieszoną głową, zziajani, zlani potem, bez posiłku, ledwie wlokąc osłabłe nogi. Sztandar w odrętwiałych rękach Żelisławskiego chwiał się tu i tam —.upał piekł ogniem.
W śliczny dzień czerwcowy orszak ten wyglądał smutno — jak pogrzeb. Po kilku godzinach marszu, wśród piasków rozpalonych, ludzie zatrzymali się bez rozkazu. Nie słuchając doktora, chciwie pili wodę z nawpół zamulonego rowu, z oczu patrzała im gorączka rozpaczy.
— Ileśmy uszli od rana? — spytał chorąży Aleksandra, gdy ruszyli po godzinie wytchnienia.
— Cztery mile zaledwie.
— A gdzie zanocujemy?
— W Czajkach! — odparł za brata Kazimierz.
— Panie! — ozwał się szeptem Jerzyna, który szedł w pierwszym szeregu i dosłyszał rozmowę. — To w Czajkach mieliśmy rozprawę z chłopami. Ci pewnie nie dadzą nam spocząć!
Świda udawał, że nie słyszy. On się spodziewał najgorszych następstw z tego braterstwa chłopskiego, ale postanowił milczeć i słuchać bez protestu. Obowiązkiem jego było prowadzić partję, zresztą nic. Prowadził ją też wytrwale, bez skargi i oporu. Zwykle małomówny, przestał teraz odzywać się zupełnie.
Przepowiednia Jerzyny sprawdziła się co do joty. Chłopi w Czajkach nie dali nawet rozpalić ogni, wypadli z wrzaskiem, grożąc siekierami i cepami, popędzili dalej, dalej znękaną garstkę.
O zmroku las dobroczyńca otulił ich cieniem. Ogni nie rozkładano nawet przez ostrożność. Posilono się chlebem i serem, kilku dostało dreszczów i gorączki. Na rosie, na płaszczu, w strachu ciągłym zeszła krótka noc letnia; mało kto spał.
O świcie zabrakło siedmiu, dwóch poranionych znaleziono bez ducha, pięciu uciekło niepostrzeżenie.
Aleksander z Żelisławskim wykopali dół wspólny. Ciała zawinięto w burkę, któryś z powstańców ociosał niezgrabny krzyżyk, nad otwartym grobem zmówiono głośno pacierz, zasypano ziemią męczenników, naznaczono krzyżem miejsce i zostawiono ich samych w głuchym borze, wśród szumiących starych sosen, co patrzały na ten smutny pogrzeb, osypując mogiłę kroplami rosy i deszczem suchych igiełek...
Partja powoli minęła biały kopiec. Każdy się przeżegnał, westchnął i pociągnął naprzód, posłuszny głosowi rogu. Ci, co tam zostali w borze, stanęli do innego apelu...
O południu ukazał się dwór Kazimierza na horyzoncie. Naczelnik szedł jak lunatyk, nie odrywając odeń wzroku, coś go magnetycznie ciągnęło tam, znać było na twarzy walkę wewnętrzną, czasem spoglądał na brata, prawie nieśmiało, wahająco, aż się zdecydował wreszcie.
— Aleks! — ozwał się zcicha. — Nie powiedziałem ci, co mnie spotkało, gdyś po proch jeździł!
— Może ci żonę zarżnęli? — rzekł ponuro zagadnięty.
— Nie. Przed trzema dniami przyszedł z domu posłaniec do obozu, z wieścią, że mi się syn urodził.
Aleksander stanął, spojrzał na brata.
Żal, tęsknota, pragnienie, patrzały z oczu naczelnika, utkwionych nieruchomo w drzewa wysady.
— Z Żytniarki nie wrócę — ozwał się po chwili milczenia — nie wiem, co się tam dzieje z Marynią! Chciałbym zajść do domu na chwilę, dziecko zobaczyć i pożegnać oboje przed śmiercią!
— Idź, bracie, idź! — rzekł gorąco Aleksander. — Ja cię tu zastąpię i czekać będę twego powrotu za twoją strażą, na drodze do Grabów.
— Dziękuję, Aleks! Wrócę o północy do obozu! Bądź zdrów!
Partja poszła za Aleksandrem, naczelnik wpadł w łan dojrzewającego żyta i zniknął. Nie jak pan, ale jak złodziej czy włóczęga wracał do własnego domu. Krył się za parkanami, za ścianami budowli, podpełzł cichaczem pod ścianę domu, serce mu biło młotem!
Okna od ogrodu były niskie, szeroko otwarte; przystanął pod sypialnią, bojąc się przerazić słabą kobietę nagłem zjawieniem! Parę tygodni, jak ją pożegnał i ileż zmian!
W pokoju panowała zupełna cisza, lekkie firanki chwiały się od wonnego tchnienia powietrza, drżąca ręka powstańca parę razy chciała je uchylić i opadała zalękła. Nagle wewnątrz ktoś się poruszył. Był to wyżeł-faworyt, leżący u nóg łóżka. Podniósł głowę, zwęszył, uderzył parę razy o ziemię ogonem, patrzał uparcie na okno i drżał.
— Czy to pan, Dżalma? — doleciał uszu Kazimierza słaby głos kobiecy.
Na ten dźwięk pies się porwał, skomląc radośnie, a w oknie ukazała się chuda, sczerniała twarz mężczyzny.
Wyżeł objął go łapami za szyję; blada kobieta podniosła z posłania głowę jasnowłosą i uśmiechnęła się smutnie, wyciągając do gościa obie ręce.
Jednym skokiem powstaniec znalazł się na kolanach u łóżka, ręce żony do ust tuląc, niezdolny wyrzec słowa.
Kobiecie łzy ciche, gorące, gorzką radością wyciśnięte, spływały powoli z ciemnych oczu.
— Myślałam, że cię już nie zobaczę żywego — rzekła wreszcie, opanowując pierwsze wrażenie. — Coraz gorsze wieści dochodziły nas! Partję rozbito, resztki Moskale oddali chłopom na pastwę, sami zajęli się grabieżą. Co godzina czekałam, że tu wpadną, spaliwszy Luchnię Aleksandra! Wczoraj wywieziono Olekszę, pop go wydał, Czaplic zresztą przeszedł do wroga, a on zna całą organizację! Czy już dla nas ratunku niema, Kaziu, żadnego?...
— Żadnego! — wyjąkał nieszczęsny. — Staczamy się w przepaść, jesteśmy skazani! Mnie kulka zmiecie za dni parę, ciebie wywiozą daleko!...
— I on zginie także! — jęknęła kobieta, podnosząc się nawpół i wskazując kolebkę.
Powstaniec zwiesił głowę — popatrzał za ręką żony prawie szalony bólem, potem znalazł siłę na uśmiech, który chyba jaśnieć może na wargach torturowanego za wiarę.
— Jeśli Bóg każe, to i on też! — odparł zwolna. — Niech bierze Polska wszystko!
Schylił się nad kołyską. Maleństwo spało cichutko. Usta ojca dotknęły twarzyczki, patrzał nań długo, krzyżem naznaczył i wrócił do łóżka żony, nieznacznie ocierając łzę.
— Wszak ty mi za złe nie masz, Maryniu, tego com powiedział? — spytał żałośnie. — Byliśmy tak szczęśliwi przed niedawnym czasem! Żebym w domu pozostał...
— Żebyś w domu pozostał, stałbyś narówni z Czaplicem. Bóg tak chciał, obowiązek kazał, ja się nie skarżę, Kaziu, choć w duszy mi ból coś rozdziera, gdy o dziecku pomyślę! Siebie nie żałuję, ani przed męką się nie cofam, ale poco ono cierpieć ma, poco?
Załkała, kładąc głowę na ramieniu męża, konwulsyjne drżenie wstrząsało nią całą. Zbolałe, zmaltretowane serce matki walczyło z duszą Polki! Kazimierz milczał, nie znalazł w sobie słów na pociechę, nie miał nadziei i w jego piersi ból szalał bezmierny. Długi czas, godziny może, z sypialni rozlegał się szept trwożny, płacz cichy i słabe kwilenie dziecka.
A czas biegł coraz cięższy, coraz bliższy rozstania. Parę zaufanych sług wiedziało tylko o pobycie pana; strzegli pilnie samotności sypialni, zazdrośni o te chwil kilka, które dla biednej, słabej kobiety poprzedzały najstraszniejsze ciosy! Nikt im nie przerywał ostatniego błysku szczęścia. Kochali się duszą całą, byli razem, drżąc za każdem uderzeniem zegara, za każdym czerwieńszym odblaskiem zachodu. Wówczas ręka młodej kobiety zaciskała się kurczowo około szyi męża, patrzała przed siebie suchą, rozszerzoną źrenicą.
— Jeszcze chwilę, jeszcze chwilę! O Boże, jak dziś to słońce nawet litości nie ma, żeby świeciło dłużej! Tak prędko zachodzi! I już cię nigdy nie zobaczę, mój jedyny! — szeptała dalej. — Nigdy, chyba w niebie! Sieroty zostawisz za sobą! Zabiją cię! Boże, Boże miłosierny, czy też ty koniecznie zginąć musisz, koniecznie? Nie, nie odchodź jeszcze, ja się już nie będę skarżyć, tylko ty zostań, niech moje oczy na cię popatrzą raz ostatni, aż cię kulka nie zabierze na wieki! O, mój najdroższy, zaco ci tak okropnie cierpieć trzeba i mnie ciebie tracić! O Marjo święta, tak boli strasznie!
Słońce ostatnią purpurą barwiło pokój, godziny mijały, zda się, coraz szybciej. Szept kobiety zamierał...
Ciemno było.
Kazimierz wstał. Z warg jego wydzierał się głos gwałtem, z trudem niesłychanym.
— Już czas! Dałem słowo wrócić o północy, już czas! Trzeba mi was pożegnać!
Jak podcięte drzewo runął u łóżka, ukrył twarz w dłonie.
— Nigdy cię nie zobaczę, jedyna, nigdy już! — wyjąkał. — Będziesz cierpieć beze mnie sama! O Boże, daj mi siłę wytrwać! Żegnaj, żegnaj na wieki! Już ja nie przyjdę płakać z tobą, ani cię obronić mogę od nieszczęścia, ani życiem, ani krwią! Zgotowałem ci tułaczkę, nędzę, niewolę, własnemi rękami! Za całe szczęście, coś mi dała, bólem ci płacę! Ty mi przebacz, najdroższa! Ach, już mi się z tobą rozstać trzeba!
Dźwignął się nadludzką siłą, raz ostatni przytulił ją do piersi, ucałował zimne ręce, bezprzytomny rozpaczą rzucił się do okna.
— Kaziu! — zawołała nań — a dziecko?
Stanął, słaniając się na nogach.
— Pobłogosław je, przed śmiercią! — wyszeptała bez dźwięku.
Wziął syna z kołyski, uścisnął, przeżegnał, zmówił nad nim modlitwę swej duszy, niewyuczoną, własną.
— O Boże wielki, oddaję ci sierotę! Weź je za swoje. Bądź mu ojcem i matką i rodziną i krajem, wszystkiem, co straci. Oddaję ci jego duszę i ciało, jakem mą duszę i ciało oddał Tobie i Polsce. Ty go prowadź i strzeż... i niech się nad nim spełni wola Twoja, jak się nade mną spełniła. Amen!
Postąpił krok, w ręce matki złożył niemowlę.
Zdawało się, że z modlitwą tą uleciały do nieba jego rozpacz i słabość i myśli doczesne. Wzniósł czoło. Jasność męczennika tlała mu w oczach.
— Weź go, Maryniu! — rzekł z wielkim już spokojem. — A jeśli was burza oszczędzi, naucz go kochać Polskę, jakem ja ją kochał, nad świat cały! Żegnajcie, mnie już czas, wielki czas!...
Zniknął jak widziadło.
Kobieta została nieruchoma, tuląc do piersi płaczącego syna. Powoli oczy jej utkwione w okno, spoczęły na małej główce, schyliła się nad nią.
— Nie płacz, sieroto, nie płacz! Prędko ci łez zabraknie w życiu! — szepnęła.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Dzieciak utulił się na piersi matczynej, tylko z sypialni wyrywało się niekiedy i ulatywało w ciszę przyrody głębokie, ciężkie westchnienie...
Dochodziła północ...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .