<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Pożary i zgliszcza
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Rolnicza Drukarnia
i Księgarnia Nakładowa Sp. z o. o. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
OSTATNI BÓJ

— Hej, kolego, wstawajcie! Potrzebują was!
Aleksander otworzył oczy i zerwał się z ziemi. Żelisławski stał nad nim.
— Co się stało? Może znowu chłopi? Jak mi Bóg miły, strzelać każę — wykrzyknął.
— Nie, wszystko spokojnie, tylko placówka przywiodła jakiegoś człowieka, co się chce widzieć z tobą.
— Może szpieg! Zawiązali mu oczy? — spytał młody człowiek, ruszając za chorążym.
— Eh, teraz po niewczasie, to już oślepiają każdego!
Posłaniec stał wśród dwóch zbrojnych. Wyglądał na dworaka i zdało się Świdzie, że go gdzieś już widział.
— Czego chcecie? — Jestem — ozwał się niechętnie.
— Mam list do pana.
— Dawaj.
Człowiek dobył kopertę z kieszeni. Aleksander rozerwał ją, przykląkł u ognia. List zawierał, co następuje:
„Jeżeli pana Aleksandra Świdę obchodzi los i życie panny Władysławy Wismund, to niech natychmiast po odebraniu niniejszego uda się do Grabów i ukryje w bliskości pałacu! Czas mu resztę pokaże.”
Powstaniec odczytał parę razy tę tajemniczą odezwę. Zmarszczył brwi, zgrzytnął zębami, zrozumiał.
— Pan Czaplic cię tu przysłał! — huknął gromko na gońca, miażdżąc mu ramię w dłoni.
Człowiek się zgiął i syknął z bólu.
— Nie znam pana Czaplica! — szepnął wylękły.
— Kłamiesz! Gdym był w Sterdyniu, tyś mi konia odebrał. Nie zapominam raz widzianej twarzy. Mów prawdę, bo ja nie żartuję, gdy się gniewam! Co było w liście?
— Nie wiem.
— A dlaczegóż pan pisze, żeś zaufany i udzielisz mi bliższych szczegółów! Przytem panienka miała ci dać ustne zlecenie do mnie.
— Nie widziałem panienki od tygodnia, wyjechała do Grabów. Pan wysłał pierwszego lepszego ze służby. Ja dopiero od pół roku w Sterdyniu.
— Panienka sama w Grabach?
— Jest tam także stara pani Niestańska i Makarewicz pojechał z panienką.
— Pani Ordyńcowa w Sterdyniu?
— Nie, już dawno wyjechała zagranicę. U nas we dworze kwaterują kozacy.
— Kto ci wskazał drogę do nas?
— Pan mi powiedział.
— Więc Moskale to wiedzą!
— Nie wiem, panie. Oni się podobnie zbierają koło Żytniarki.
— To dobrze! Mówiłeś prawdę. Masz dukata za fatygę. Możesz wracać. — Wyprowadzić go na skraj lasu! — krzyknął do swoich.
— Co mam panu powiedzieć? — zagadnął nieśmiało posłaniec.
Aleksander poczerwieniał.
— Powiedz mu ode mnie, że łotr, nikczemnik, bez czci i honoru! — wyrzucił zajadle, wracając powoli na swe miejsce.
Leżał czas jakiś pogrążony w myślach, wreszcie poruszył się niespokojnie.
— Która godzina? — zagadnął, gryząc wargi.
— Wpół do pierwszej — odparł Żelisławski wpółsennie, owijając się płaszczem.
Świda wstał.
Od niego sen uleciał jak czarem. Począł niecierpliwie krążyć po obozie. Dzika wściekłość wyzierała mu z oczu. Targał wąsy, mrucząc niewyraźnie. Wtem zatrzeszczały gałęzie. Orle oczy Aleksandra poznały w dali brata. Podszedł ku niemu.
— Nareszcie! — zawołał. — Jeszcze chwila, a poszedłbym, nie czekając ciebie.
— Gdzie?
— Do Grabów! Oto masz, czytaj. Ja tylko broń opatrzę i ruszam. Jeżeli nie wrócę rano, to finisz, nie wrócę nigdy! Ale wy traficie i sami, do Żytniarki trzy mile. Jerzyna zna drogę.
Kazimierz nie słuchał, zajęty listem.
— Co to znaczy? — szepnął, zaczynając od początku.
— To znaczy, że coś złego grozi Władce, to jest pannie Władysławie! A Czaplic zbyt jest podły, by ją sam bronić, a zbyt dba o nią, by zaniechać obrony. Mnie wzywa!
— Aleks, to może zdrada, pułapka na ciebie. Zastaniesz gromadę zbójów.
— Może być! Ale nie będzie powiedzianem, że Aleksander Świda wezwany imieniem tej, którą kocha nad życie, myślał o swem bezpieczeństwie, a nie o niej! O tej, co mu przed kilkunastu dniami powiedziała, że go kocha i nie odstąpi w złej czy w dobrej doli. Jestem jej narzeczonym i choćbym całe wojsko miał tam spotkać, pójdę do Grabów! List zatrzymaj, a jeżeli zginę, odeślij jej ten znak, żem w jej imię znalazł śmierć! Bywaj zdrów!
— Zaczekaj! Weź ludzi! Nie idź sam, szalony!
— Mogę tylko iść sam, gdzie o nią chodzi! Nie przyjąłbym nawet twojej pomocy!
Przepadł w gąszczu. Tam w Grabach czekała nań może śmierć, a on pędził jak na gody, drżał na tę myśl ze szczęścia. Pięć wiorst dzielące obóz od celu wyprawy zabawką były dla jego niepokoju.
Nie spostrzegł się, jak stanął pod murem ogrodu, co otaczał wokoło niewielki, zgrabny pałacyk, zbudowany przez ojca Władki. Zatrzymał się, orjentując w położeniu. Pierwszy raz tu był.
Noc księżycowa dozwalała rozróżnić każdy przedmiot, każdą szczelinę muru. W pałacu spali już wszyscy, słabe światełko wyzierało tylko z jednego okna na dole, stłumione grubą firanką. Oczy Świdy spoczęły na tej delikatnej smudze jasności; przeczuł, że to był pokój jego narzeczonej.
Przeskoczył mur, poszedł w tym kierunku i jak wierny pies położył się pod ścianą, nasłuchując na każdy odgłos.
Po chwili ciemność zapanowała i w tem oknie.
Długi czas nic oprócz błotnego ptactwa nie przerywało ciszy nocnej. Świda, nieco uspokojony chciał właśnie wstać i iść szukać Makarewicza, gdy do uszu jego doleciał daleki tętent konia. Wstrzymał oddech, nasłuchując.
Tętent zbliżał się widocznie, chwilami, gdy wiatr poruszył silniej gałęzie drzew, z odgłosem tym łączyło się gwizdanie piosenki coraz wyraźniejsze. Dobiegło ogrodu — i ucichło wszystko.
Powstaniec powoli usunął się w cień węgła, spróbował sprężyny w pistoletach i czekał nieustraszony, nie dbając, czy z jednym, czy stu będzie miał do czynienia.
Jak zwykle, wobec niebezpieczeństwa był zimny jak stal, skupiony, spokojny, straszny przeciwnik dla napastnika, stokroć groźniejszy niż zapaleniec, oślepiony szałem.
Po chwili brzęknęło coś o mur jak uderzenie pochwy od szabli, krok ostrożny dał się słyszeć na ulicy, postać ludzka wyszła ze szpaleru na placyk przed domem, światło księżyca oblało od stóp do głowy olbrzymią postać znanego nam asauły. Szablę niósł pod ręką, rozglądając się po froncie pałacyka, orjentował się; widocznie, że jak Świda był w najzupełniej obcem miejscu.
Po krótkiem wahaniu przystąpił do okna, pod którem tak długo leżał Aleksander, prawie się otarł o niego. Brutalny, bezczelny uśmiech drgał mu na twarzy, zaduch wódki rozchodził się w powietrzu za każdem odetchnieniem, trzymał się jednak mocno na nogach.
— Nu i co? Potłuc szybę chyba! — mruczał pod nosem. — Będzie hałas, a tu trzeba być cicho, bo Aprasjew zakazał tknąć dziewczynę. Ha, ha, co kozakowi zakaz znaczy, gdy chce dziewki! Zabiorę ją nad Don, do futoru, będzie mi służyć i całować! Ha, ha, w wodę wpadnie, niech Czaplic szuka, albo się sądzi z Aprasjewem! Dziewka moja!
Kozak założył nóż za szybę, chciał ją wyjąć bez hałasu. Wtem ręka czyjaś spoczęła mu ciężko na ramieniu.
— Złodzieju! — wyszeptał głos Świdy ze strasznym wyrazem. — Rachowałeś beze mnie! Chodź!
Ręka jak kleszcze zacisnęła ramię, popchnęła go naprzód. Kozak oniemiały zrazu ze wściekłości i zgrozy ryknął, rzucił się na powstańca, jak buldog, do piersi!
Świda odtrącił go pięścią.
— Milcz i chodź, bo ci łeb rozwalę, jak piśniesz! — rzekł ze strasznym spokojem.
— A ty kto taki! Idź sam, kiedy ci życie miłe! Słyszałeś, idź, zbóju!
Za całą odpowiedź Aleksander go pociągnął dalej, jak piórko, nie zważając na opór.
— Won! — ryczał kozak, szamocąc się daremnie.
— Cicho, bo zbudzisz dom cały! A tu świadków nie trzeba!
— To i co! Lachy przeklęte! Jak zechcę, to ich podpalę z czterech rogów i ciebie w ogniu upiekę, czarci synu!
Świda jakby nie słyszał. Wywlókł asaułę na placyk i stanął naprzeciw niego.
— Czegoś tu chciał pod oknem, rabusiu moskiewski? — spytał ochrypłym głosem.
— Dziewki chcę na kochankę, a potem ciebie na stryczek! Słyszysz, wisielcze, Polaku!
— Słyszę. A za to, żeś, nędzniku, jej święte imię zmieszał z takiem słowem — oto zapłata!
Szalony raz pięści spadł na twarz Moskala, aż się zachwiał. Posiniał, wybełkotał coś niewyraźnie i oślepiony, ogłuszony, ale wściekły bólem, rzucił się na Świdę. Milczeli obydwaj w uścisku, z którego jeden miał wyjść trupem. Broni żaden nie dobył. Asauła miał wyższość nad Świdą. Był zdrów, niczem nie zmęczony, walczył ze świeżemi siłami, podniecony napojem. A powstaniec znękany marszem, głodem, niewywczasem, miał jeszcze setki niepogojonych blizn i sińców, był osłabiony i wyniszczony kilkutygodniową walką i włóczęgą po lasach, przybity ciągłemi niepowodzeniami.
Ale on bronił Władki, swojej Władki!
Asaule pomdlały ramiona, drżały nogi, krew zalewała oczy, ustawał coraz bardziej.
— Ratunku, Iwan, Iwan! — zachrapał, waląc się na ziemię.
Świda ukląkł na piersi, dobył pistolet.
— Ratunku, wołasz! Za późno! — zaczął dzikim szeptem, a głos mu świstał w gardle jak wycie. — Masz ludzi za murem, nim dobiegną, ty mi za obelgę kobiety duszą zapłacisz! Ah, złodzieju, nikczemniku, sołdacie moskiewski! Chciałeś mnie upiec, powiesić, zadławić! A wiesz ty, czyja to godzina wybiła, moja, czy twoja? Żebyś człowiekiem był honoru, dałbym ci drugi pistolet w rękę, ale tyś podły łotr, co nocą, z gromadą zbójów napada czystą, niewinną dziewczynę! Ona nie dla ciebie, rabusiu, bo ona moja świętość, i zapłacisz mi życiem za to, żeś ją śmiał myślą znieważyć! Masz! Giń!
Strzał padł.
Kozak rzucił się jak ryba w sieci, jęknął, ruszył rękami i legł nieruchomy.
Świda się wyprostował. Na odgłos wystrzału w pałacu ruch się zrobił, zapalono światła, zaczęto drzwi otwierać; z głębi ogrodu dwóch kozaków, zaalarmowanych wołaniem dowódcy, pędziło kłusem, z szablami w garści.
Aleksander widział ich, ale nie uciekał, stał wpatrzony z natężeniem w drzwi ganku. Otwarto je, na progu ukazał się Makarewicz i służba. Jakby na to tylko czekał powstaniec, dał szalony skok w gęstwinę, dopadł muru, goniącym kozakom posłał drwiąco dobrze znane wołanie kukułki i zginął bez śladu.
Był uratowany. Zatrzymał się wśród lasu, odpoczywając chwilę. Od strony dworu dochodził głuchy gwar i wrzawa.
— Makarewicz przy niej! — szepnął z ulgą. — Ha, kozak nie pójdzie po mój skarb, a Czaplic raz w życiu mi usłużył. A teraz w drogę, do jej orła!
Świtało właśnie, gdy Świda po krótkiem błądzeniu wynalazł nawpół zarośniętą drożynę i ruszył nią w stronę obozu. Wtem ruchem ściganego zwierza nastawił uszu, zgiął się i wszył w zarośla.
Na drodze rozległ się odgłos kopyt. Nie był to jednak wróg tym razem. Na załomie ścieżyny ukazał się jeździec ubrany po cywilnemu, posuwając się nieufnie naprzód, a zatem przyjaciel. Po bliższej uwadze powstaniec poznał w nim synowca pana Szpanowskiego i wiedziony przeczuciem, że to goniec od wojewody, wystąpił naprzód.
Jeździec rzucił się w bok mimowolnie, ale wnet uspokoił się i z widoczną radością zeskoczył na ziemię.
— To pan u nas proch zabierał? — zagadnął.
— Może być!
— Bóg mi pana zsyła, bo doprawdy byłem w okropnym kłopocie. Stryj mnie wysłał z rozkazem dla partji.
Świda uśmiechnął się pogardliwie.
Z oczu mówiącego wyglądał paniczny strach kompromitacji.
— Mogę was wyręczyć, bo idę w tamtą stronę! — rzekł.
— Bardzo panu będę wdzięczny. Partja stoi w rogu puszczy, pod Krasną Choiną, o parę wiorst stąd.
— To żadna instrukcja. Wiem o tem.
— O! przepraszam, pan się niecierpliwi! Chciałem przez to powiedzieć, że zarząd dokładnie wie o wszystkiem.
Świda się oburzył.
— Tylko niech mi pan o zarządzie nie mówi! Jeżeli wie o wszystkiem, to dlaczegóż nie dostawią nam prowjantu i podwód! Nie mamy co jeść, połowa chora z głodu i trudów; wleczemy się bez butów, obdarci jak nędzarze! Rząd zapewne i to wie, że z tysiąca ochotnika zostało dwieście szkieletów. Od trzech dni nikt nam nie donosi o wrogu, nie wiemy, gdzie i poco idziemy, co nas czeka w Żytniarce!
— Wzięto Olekszę, a Czaplic zdradził! — tłumaczył się zmieszany młodzieniec. — Więc u was tam bezrząd! U nas tu lepiej i porządniej. Partja dziś zbiera się w Żytniarce, miejsce, w którem stoicie obozem, wyznaczone jest jako punkt połączenia obu oddziałów. Macie w nim pozostać i czekać natarcia, bo Moskale wysłali na was rotę piechoty i sotnię kozaków, podczas gdy inne roty nadejdą zaledwie we wtorek. Do tego czasu...
— Dosyć! Poco tyle słów! Nie zobaczy żaden z nas wtorku. Powiem wodzowi, że nam kazano zginąć o południu! Wracaj pan! Masz w domu mienie i rodzinę, wracaj! Słyszycie, ot tam gdzieś bęben uderzył! To wróg zapewne, a mnie czas na stanowisko!
— Ależ, panie, opierajcie się jak możecie, cofajcie się zwolna, o północy pomoc wam przyjdzie świeża, dla której znieść rotę to zabawka!
— Ale dla nas nie zabawka walczyć dwanaście godzin, gdyśmy bez sił, ale niemożliwość. Wasza partja może nie przychodzić pod Krasną Choinę. Niech znosi inne roty.
Odszedł bez pożegnania.
Bęben istotnie gdzieś się rozlegał po rosie, nad okolicą panował dziwny jakiś niepokój.
Aleksander biegł prawie w stronę tego odgłosu, mówiło mu, że tam był jego orzeł w niebezpieczeństwie.
Obóz nie ruszył się z miejsca, wroga jeszcze nie było; kopano groby dla dwóch znowu, co pomarli w nocy.
Żelisławski skulony, trzęsąc się jak w febrze, siedział pod sztandarem. Wielkie łzy płynęły mu po twarzy, milczał.
— Cóż to, już nie śpiewasz, Adasiu? — zagadnął go Świda, uderzając po ramieniu.
— Nie, kolego! Miałem dziś w nocy taki straszny sen, że płaczę.
— Cóż ci się śniło, biedaku?
— Ot, źle! Jakbym znowu szukał partji po lasach i że mnie przyjąć nie chcieli. Powiedziano, żebym dymisję brał i na pierś mi krzyżyk przypięto. Więc mnie czegoś żal ogarnął! Cisnąłem im krzyżyk pod nogi, a właśnie zagrała pobudka ranna i zbudziłem się.
Aleksander głową pokiwał.
— Dadzą nam wszystkim dymisję dzisiaj i krzyżyk sosnowy. Rota idzie na nas, będzie gorąco o południu! Gdzie naczelnik?
— W szałasie. Będzie gorąco? O dzięki ci, Boże! Wiesz, kolego, było mi straszno, że ot — zginę jak tamci, swoją śmiercią, ale to przeszło! Matka, gdym odchodził, mówiła: „Do krwi ostatniej, dziecko, broń kraju!” A jam jej to przysiągł, przed Panem Jezusem, w farze! Potem już jej nie widziałem, ale wiem, że ona mnie nie czeka zpowrotem i nie będzie szukać po więzieniach.
Chłopak spojrzał jaśniej w górę, obejmując chorągiew ręką. Coś szeptał i mruczał do siebie, czy do orła.
Był nawpół tylko przytomny, gorączka go trawiła nieznośna, wywołana ranami, głodem i okropnem zmęczeniem. Matkę wspomniał i jak o łaskę o bój ostatni prosił Boga.
A bój nadchodził! Złowieszczy, jak bagnety moskiewskie, ponury jak ich chorągwie, ciężki jak powietrze przed burzą! Szedł, niosąc ostatni wyrok i spokój!
Czekano nań długie, długie godziny; do zachodu się chyliło, gdy garstka bohaterów ujrzała na błoniu zbity szyk bojowy, oskrzydlony kozakami. Nie było tu już grobli wśród bagnisk. Okolica piaszczysta z trzech stron, a z jednej klin boru, zakończony gromadą niebotycznych sosen, oto pozycja walki.
Pod ostatnią z sosen stanęli do boju Polacy. W oddziale panowała taka cisza, że słychać było brzęczenie pszczół w barci nad ich głowami i stukanie dzięciołów w lesie. Stali jak mur, z palcem na cynglu broni, wpatrzeni we wroga, czekając rozkazu.
Aleksander z chorążym byli obok siebie. Żelisławski w rozpiętej kurcie, z pod której wyglądał siny szkaplerz, dar matczyny zapewne, urósł, zda się. Z oczu żar mu bił, twarz mieniła się wzruszeniem, wiatr roztargał włos płowy, zabarwił krwią chude policzki. Dyszał i drżał.
Ciemna twarz Świdy była ponura i spokojna. Nie znać na niej było ani śladu żalu, ani strachu, ani zapału, żadnego z uczuć, co świeciły na obliczach kolegów. Wsparty na broni, z pod brwi śledził ruchy Moskali. Myśl jego daleko była od życia lub śmierci, od tego pola, gdzie spocznie na wieki za chwilę, od idei narodowej, od całej sprawy, której tak bez granic się poświęcił! On myślą był w cudownym kościołku, on nie słyszał nic, tylko głos swojej Władki: „Gdy pan zginie, to pamięcią waszą żyć będę, jak wdowa i sierota!” Po rysach jego migał chwilami uśmiech słaby, łagodząc ostre cienie i surowość twarzy, i znowu patrzał bystro na złowrogą linję bagnetów, nadchodzącą jak fala...
— Pal! — rozległ się nagle glos Kazimierza tuż za nim.
Gromadka stanęła w ogniu i dymie. Dwieście kul wpadło w środek roty, nabijano, nie czekając rozkazu.
Moskale, nie przestając pochodu, dali salwę, jak grad sypnęły naboje. Kilkunastu opuściło broń, zsunęło się na trawę.
Wróg naciskał, okrążał, otaczał powstańców okropną obręczą, pełną dymu, ognia, śmierci. Kozacy obskoczyli ze wszech stron, musiano strzelać we wszystkich kierunkach.
A piechota była coraz bliżej. Już wyraźnie widać było zwierzęce twarze żołdaków, galony oficerów i bagnety błyszczące, świeżo polerowane, chciwe krwi.
Oddział malał, ściskał się około pnia sośniny, komendę głuszył jęk konających.
Jeszcze sto kroków, jeszcze pięćdziesiąt! Nowa salwa zmieszana z przeciągiem „hurra!” Kilka kul gwizdnęło obok Aleksandra, przed nim zaczerniał las bagnetów.
— Pal! kolego! — wyszeptał mu nad uchem Żelisławski. — Pal! O Boże!...
Urwał, podskoczył, otworzył usta, kuła go tknęła. Chwilę, jedną ręką trzymając sztandar, a drugą ranę kryjąc, stał jeszcze, otwierając szeroko siwe oczy. Wtem zbielał aż do warg, zatrząsł się, zatoczył, chwycił powietrze parę razy, puścił ranę, ręką szukając oparcia, strumień krwi barwił mu koszulę.
— Kolego! — wybełkotał rozpacznie, a oczy zachodziły mu bielmem... konał, ale drzewce trzymał kurczowo w stygnącej dłoni.
Aleksander poderwał go z ziemi. Wokoło szalały kule, oślepiał proch, bagnety dochodziły prawie piersi.
— Co ci! — krzyknął Świda, rzucając broń. Żal mu było chłopaka jak brata.
— Trzymaj... masz... mój ptak! Och matko... boli!
Roztworzył ręce, oczy stanęły słupem, krew wybiegła na wargi, drzewce się pochyliło, chorąży nie żył.
Świda porwał sztandar, chłopaka na ziemi złożył, obejrzał się, ogłuszony hukiem, oślepiony dymem.
Piechota dała nową salwę, ostatnią, spuściła karabiny, błyszczącem ostrzem dotykała rozbitków.
— Hej bracia, do chorągwi! — krzyknął Kazimierz.
Kilkudziesięciu niedobitków poskoczyło na komendę.
Za późno! Biały ptak Władki zachwiał się znowu, na ziemię pochylił, wzdłuż drzewca, z głową na purpurze legł Aleksander trafiony śmiertelnie. Jak zraniony tur chciał się porwać, nie zdołał, dwóch kolegów go przytłoczyło, jeden z roztrzaskaną czaszką, ani jęknął, drugi lżej ranny, wił się w ostatnich kurczach.
— Ratujcie znak! — zawołał Kazimierz.
Nie zdołano usłuchać. Ostrza bagnetów poczerwieniały krwią, piechury wdzierali się na trupy, brodzili w posoce, kłując niemiłosiernie.
— Hurra, hurra, hurra!
Kazimierz dobył szabli, ale w tejże chwili kilku kozaków rzuciło się nań ztyłu, zwaliło na ziemię, skrępowało w mgnieniu oka. Uprowadzili go nabok.
— Hurra, hurra, hurra! — przed bagnetem moskiewskim zabrakło ofiar.
— Stój! — zakomenderowali oficerowie.
Żołnierze opuścili broń, otarli twarze z potu i sadzy, rozejrzeli się obojętnie po placu boju.
Gromada trupów, połamana broń, puste torby od nabojów, czarne kałuże po ziemi, pozrywane gałęzie, a nad tem siwy dym, swąd spalenizny i nieokreślona, dusząca woń świeżej krwi.
Kozacy już plondrowali po obozie, oficerowie otoczyli skrępowanego naczelnika.
— Gdzie kasa? — szeptano w szeregach wojska. — Czy nam tu pohulać nie dadzą?
I oczy żołdactwa szły chciwie po trupach i obozie. Nagle spieniony łeb koński wynurzył się z gęstwiny, był to ordynans, zakurzony, czerwony, spotniały jak upiór.
— Cofać się do wsi, natychmiast! — krzyknął, podając majorowi pismo pułkownika.
— A to dlaczego?
— Tysiąc Lachów tu idzie. Nie dacie im rady dzisiaj. Wracajcie z jeńcami!
Zawrócił konia i pognał zpowrotem.
— Formuj się, broń na ramię, na prawo zwrot, w tył marsz!
Komenda niespodziana jak piorun przerwała marzenia o rabunku. Żołnierze z klątwą na ustach usłuchali jej bez ociągania i namysłu. Kozaków dziesiętnicy napędzali groźbą pletni, ruszano do wsi.
Pod gromadką sosen na skraju puszczy zapanowała cisza grobowa. Dym opadał przybity rosą, bęben pochodu moskiewskiego oddalał się i cichł...
Nad tym ludzkim kurhanem zbierały się białe nocne opary i psy wioskowe, zwabione krwią, naszczekując i wyjąc, okrążały pole bitwy.
Ofiara była dokonaną.
Aż około północy nad obozem pojaśniało od księżyca i, jakby wyszły z tego światła, ukazały się dwa ciemne cienie. Bez szmeru i głosu kołowały wśród trupów i wyglądały w tem fantastycznem otoczeniu jak patrony kraju, z nieba przyszłe, by olejem wybranych namaścić czoła swoich rycerzy. Nad każdym się pochylili i patrzyli w blade oblicza, aż doszli do największego stosu ciał. Jeden po drugim usuwali zabitych, aż nagle...
Nagle jęk się wzniósł nad polaną, krótki, rozpaczliwy, i jedna postać osunęła się na ziemię, na trupa powstańca, co leżał piersią na purpurze sztandaru już sztywny, bez ducha.
I znowu cisza. Bór szumiał głucho, a zdala dolatywały od wsi dźwięki pastuszej surmy, nikt nie jęczał i nie wzdychał.
— Panienko! — szepnął stłumionym głosem drugi cień człowieczy, klękając obok trupa Świdy. — Nie płaczcie, Bóg tak chciał! — koniec przerwało łkanie.
Ona podniosła głowę i spojrzała w niebo oczami zamglonemi rozpaczą i bólem.
— Boże, Boże! Zabili mi go, zabili! — wyszeptała bezdźwięcznie. — Wszystko co kochałam, wzięła Polska, wszystko... a teraz, o Boże, weź mnie! Jam go sama dała śmierci, jam go sama zabiła! — Osunęła się znowu na zwłoki.
Stary sługa klęczał ciągle, rękawem łzy otarł, ręce złożył i półgłosem począł odmawiać pacierz.
— Zabierzmy go, Ignacy, stąd, — ozwał się po długiej przerwie głos kobiety, już spokojny, ale zmieniony do niepoznania — by go nie rzucono we wspólny dół z Moskalami, co tu leżą! Pochowamy go sami, gdzie w puszczy! To będzie mój grób.
We dwoje dźwignęli z ziemi zwłoki powstańca, dziewczynka wzięła w swe ramiona zwisłą głowę i poszli z tem brzemieniem w gęstwinę, gdzie stał prosty chłopski wóz strażnika. Złożyli go na słomie, stary na martwe ciało zarzucił swą świtę, i ruszyli krok za krokiem, niknąć w gąszczu.
Byli tak zgnębieni, tak przybici oboje, że nie zważali na gwar coraz bliższy, na trzask gałęzi, na tętnienie koni, i nie spostrzegli, jak z gęstwiny wynurzyły się lufy strzelb, siwe kurty powstańcze, kilka psów gończych i spienione łby końskie.
— Hej, kto tam? — krzyknął ktoś jadący na przodzie, na widok wozu i ludzi.
Władka Wismund podniosła głowę. Coraz więcej zbrojnych wychodziło na polanę, a wśród nich był także purpurowy znak z orłem, taki sam, jak ten, co pod sosną leżał skrwawiony. Spojrzała po ludziach, po broni i zwróciła oczy na tego, co ją zagadnął i co stał na czele oddziału.
— Zabieramy trupy! — odparła powoli.
— Trupy! A my od trzech godzin spieszymy im z pomocą.
— Za późno! — wyciągnęła rękę, wskazując sosny na skraju. — Wszyscy tam leżą... i nie pomocy im trzeba, a tylko grobów i sądu bożego nad tymi, co panują na ziemi!
Poszła spiesznie za wozem, co się już był oddalił nieco.
Partja pozostała jak rażona gromem, zgrozą zdjęta i rozpaczą! Żeby zarząd ich wysłał dniem pierwej!...
A Władka szła obok zwłok narzeczonego i w myśli jej, czarnej jak ten bór, stanęła postać jego, życia pełna, energiczna, a tak bezmiernie ofiarna, i przypomniała sobie jego słowa cytowane niegdyś przez Czaplica: „Przekleństwem wspomną nasze imię pokolenia, co przyjdą”.
Zwiesiła głowę. Sąd Boży, co strasznym miał być dla katów Moskali, czy usprawiedliwi tych, co nosili imię Polaków i wysyłali setki ofiar w las, po męczeństwo!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A Kazimierz Świda leżał tymczasem na garści słomy, w więzieniu powiatowego miasteczka. Pod okienkiem co godzina przeciągały patrole z więźniami wśród bagnetów i nie wracały nigdy z oskarżonymi.
Był to ostatni pochód Polaków.
Czasami słyszał jęki wleczonych i urągania straży, potem strzały lub krzyki i werble przy egzekucji.
Aż przyszła kolej na niego.
Ruszył on wśród patrolu żołnierzy z nabitą bronią, przeprowadzony gromadą gawiedzi. Nie było ani jednej znajomej twarzy. Wepchnięto go do sali, przed sąd wojenny, złożony z Aprasjewa i kilku oficerów.
Nie spojrzeli prawie na niego, wyrok był gotów.
— Służyłeś w wojsku rosyjskiem, będziesz rozstrzelany za godzinę.
Był na to przygotowany, schylił głowę.
— Chciałbym księdza przed śmiercią — rzekł spokojnie.
— Niema czasu! Mamy z tobą parę słów do mówienia. Gdzie twój brat?
— Nie przyszedłem tu na wyznania, ani śledztwo. Wyrok zapadł, nie należę do was! Dajcie mi pokój.
— Nie potrzebujemy ani twych wyznań, ani śledztwa. Mamy tu w papierach wszystkie nazwiska i wskazówki. Więzienia pełne, a szlak sybirski zatłoczony będzie wami. Brata twego nam braknie. Tego, co zaprowadził wojsko na ową przeklętą groblę, co dostawiał wam proch, pojmał Czaplica, i co wreszcie przed kilku dniami zamordował oficera, asaułę Syrojedowa. Gdzie on?
— Zabity! — odparł Kazimierz.
— Kłamiesz, Lachu! Wśród trupów go szukano daremnie. Musiał uciec. Gdzie on? Ty wiesz!
— Nie wiem. W bitwie brat mi zginął z oczu. Macie policję i kozaków, psy niech tropią zwierzynę! Mnie nie pytajcie. Przede mną wieczność, księdza mi odmawiacie, więc się choć sam pomodlę! Nie usłyszycie już ode mnie ani jednego wyrazu!
Aprasjew wstał. Blada jego twarz zapłynęła żółcią, jak u innych w rozdrażnieniu barwi się krwią. Zaśmiał się.
— Będziesz milczeć! Cha, cha! znajdę sposób na rozwiązanie ci języka! Hej, prowadzić go na plac egzekucji, niech u słupa czeka dalszych rozkazów!
Zwrócił się do dwóch służbowych kozaków.
— A wy, mołodcy, ruszajcie w dziesięciu na dwór tego łotra. Dwór strząść od piwnic do strychu i oddać następnie starszynie pod straż, a wy mi tu cwałem dostawcie żonę tego buntownika! Marsz!
Kozacy ruszyli pędem.
Kazimierz zbladł i poczerwieniał.
— Panowie — ozwał się — moja żona słaba, chora, ma dziecko kilkodniowe, nie przeżyje napadu! Oszczędźcie ją, wyście ludzie także, macie żony, matki, siostry! Ja wam przysięgam na Boga w niebie, jak go chcę oglądać po śmierci, że nie wiem, gdzie mój brat. Zabieracie ojca sierocie, zostawcie mu matkę przynajmniej!
Jeden z oficerów odwrócił oczy, zmieszał się, drugi ziewnął i począł przerzucać papiery; Aprasjew złożył usta w złośliwy uśmiech, oczy bazyliszka wpił w ofiarę.
— Co? Już się odzywasz! To dobry początek; resztę dopowiesz, jak ta słaba i chora kobieta pozna się z kozackiemi pletniami. Hej, zabierajcie go stąd, jeżeli się namyśli wyznać, to niech go stawią przede mną.
Straż popchnęła Kazimierza za drzwi na plac pusty.
W środku szubienica stała ze świeżo oberzniętemi sznurami po ofiarach wczorajszej egzekucji. U jej słupa postawiono skazańca.
Słońce zaledwie wschodziło, czerwoną łuną bijąc mu w oczy. Oparł się o drzewo i wciąż patrzał w tę jasność, nie słysząc nic, nie widząc nic i nic nie czując.
Dziesięciu żołnierzy z nabitą bronią stanęło wprost jego piersi, oficer przechadzał się tu i tam, pobrzękując szablą. Usta Świdy poruszały się chwilami, chciał się modlić, lecz zapominał słów i treści za lada ruchem, czy głosem; dreszcz nim rzucał, po źrenicach przechodziła jak mgła obłędu; zwracał je na szlak dobrze znany, dyszał jak ranny śmiertelnie zwierz.
Słońce wstawało coraz jaśniejsze.
W miasteczku ruch się zaczynał, z domów wytykały się żydowskie głowy, zbierała się gawiedź, około domu zarządu biegała służba, przyjeżdżały i odjeżdżały ordynanse, różnemi drogami wleczono nowych więźniów, a u drzwi zdobnych dwugłowym orłem, bez czapek ze zgiętym karkiem czekały gromadki chłopów, szepcząc między sobą.
Wśród całej tej ciżby skazany stał obojętny, nieczuły, ze skrzyżowanemi na piersi rękami, z głową opartą o drewno szubienicy, z jedną okropną myślą w mózgu.
Minęły dwie godziny. Widząc, że się chwieje na nogach, przywiązano go do słupa, zmieniono żołnierzy, oficer spytał, czy wyzna, co wie o bracie.
Potrząsnął głową, patrzał wciąż w jednym kierunku. I nagle, zdało mu się, że na drodze tej coś zamajaczyło. Rosło, rosło, zbliżało się. Zrazu tylko kłąb kurzu, potem łby końskie, kozackie piki i wśród dziesięciu puszczonych cwałem wierzchowców wóz jakiś, skaczący po nierównościach gruntu.
Kazimierz jęknął. Kto raz słyszał taki jęk, ten go do śmierci nie zapomni.
Kozacy pędzili naoślep, jak huragan wpadli na rynek, osadzili konie przed sądem, w wozie leżało coś białego.
Aprasjew ukazał się w ganku. Starszy z Dońców salutując podjechał bliżej, wojsko sprezentowało broń. Zrobiło się nagle tak cicho, że każde słowo słychać było o wiorstę.
Skazany słyszał je...
W oczach jego zamiast mgły nabiegła krew cienkiemi żyłkami, wargi drżały, rysy kurczyły się ostatnim wysiłkiem. Patrzał już prawie nieprzytomny na wóz.
— I cóż? — rozległ się głos satrapy.
— W domu nic nie znaleźliśmy — odparł kozak — chłopi objęli straż, kobietę zabrali na podwodę. Ot, leży, chora była, jęczała całą drogę.
Aprasjew zeszedł ze schodów, zajrzał w wóz, zmarszczył brwi, pochylił się więcej, ręką trącił białą postać.
— Toż ona nie żyje, łotry! — krzyknął nagle. — Trupa mi przywozicie, hultaje, kiedy mi ona do śledztwa była potrzebna. Na odwach was za to wpakuję i kije!
Postać powstańca u słupa zadrgała parę razy, rzucił się wtył, wybełkotał coś, zachrapał i zawisł na sznurach; oczy nieruchome patrzały jeszcze na wóz.
— Darujcie, wasze wysokorodje! — tłumaczył się kozak pokornie. — Przysięgam, że żyła i nikt jej nie krzywdził. Rozkaz był pośpiechu, wóz się trząsł, musiała skończyć w drodze! Jej Bohu, my nie winni! Dostawili w tri miga!
— Won mi z oczu, kanalje! A trupa oddać księdzu! Zmarnowaliście mi śledztwo, głupcy! Won!
Podniósł rękę, skinął na oficera dowodzącego egzekucją.
— Kończyć z nim, już niepotrzebny! — krzyknął, wracając do domu.
Bęben uderzył przeciągły werbel. Oficer przeczytał wyrok, drugi werbel, komenda — dziesięć kul poszło, gwiżdżąc w piersi ofiary...
Szukały daremnie życia, by je zniszczyć... pierś męczennika już była głucha i pusta jak dzwon, któremu serce wydarto!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

A sierota płakał głodny, coraz ciszej. Stara sługa wyniosła go wreszcie z domu, gdzie zjechała moskiewska administracja, poprzedzając konfiskatę. Zabrała z sobą maleństwo na straż, gdzie jej mąż służył. Starzy trwożnie popłakali nad dolą pańską; o dziecko nikt się nie upomniał. Świdowie mieli mało krewnych i ci zapomnieli o niem w takich czasach.
W parę tygodni dopiero siwy, smutny pan zjechał przed ubogie domostwo.
— Przygarnęliście synka pana Świdy? — spytał piastunki.
— Tak, panie! Odchuchaliśmy drobinę. Jak Bóg da, żyć będzie.
— Niech wam Bóg zapłaci. Dziecko mi pan Świda polecił, przysiągłem mu ojcem być, więc go zabiorę z sobą — i was, jeśli chcecie.
Nazajutrz rankiem straż zostawiono pustą. Sierota jechał do nowego domu. Mijano lasy i pola, dwory i wsie, stary milczał, łzy ocierając.
— Same zgliszcza! — szepnął wreszcie do siebie. — Same zgliszcza! Pożarem strawiłeś nam kraj, Boże! Zabrał wszystko i znowu zostały tylko wdowy i sieroty, jak już tyle razy! O Panie wielki, a jam myślał, że to nowa zorza!
— I na jaką dolę go wychowam! — zaczął po małej przerwie, na dziecko spoglądając. — Co jemu życie przyniesie? Jaki ból i jaką nagrodę?...
I dobrze, że starzec-patrjota nie mógł ujrzeć przyszłości, bo zobaczyłby znowu zgliszcza i ruinę! Ojcowie o kraj i wolność walczyli, dzieciom przypadała w udziale walka o chleb i życie!
I widziałby starzec jednych, co zwichnięci, szaleni, trawili czas w biernej, bezmyślnej bezczynności, resztkami fortun opłacając powierzchowny szał, by nie myśleć! I widziałby innych, co rozproszeni burzą, odarci z mienia, rzucali się w świat, walcząc o byt i karjerę, pracą półwiekową zdobywając naukę i fach. Mogli wiele działać — a potem przed głodnym, nędzarzem, zamykano wszystkie drogi... Były posady, służby, sposoby zarobkowania, ale nie dla parjasa Polaka. Odchodził odepchnięty, pogardzony, z rozpaczą w duszy...
Za sobą miał kraj bez domu, wyniszczoną pustynię, skazaną na zagładę, a przed nim występował z zaułka genjusz nędzy, socjalizm i w znękaną jego duszę kładł trujące ziarna! ... I widział starzec-patrjota, że w to samo morze, co przed dwudziestu laty, spływało z kraju to, co czuło, kochało i myślało! Nazwisko swoje rodzinne znajdował więzień forteczny, młody chłopiec, na wilgotnej ścianie kazamaty, a po ojcu zmarłym u taczki syn brał grubą świtę katorżnika i pod batogiem dozorcy kopał miedź i srebro na wojsko i policję dla cara!
Dobrze, że starzec-patrjota przyszłości nie mógł widzieć, bo możeby się nie cieszył, że sierota żył, a nie poszedł za ojcem i matką!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna .