<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Po powrocie
Rozdział VII
Pochodzenie Radosne i smutne
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne „Blbljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.



Złodziejaszki ukraińskie, o ile który nie zrobił kariery dyplomatycznej, lub wojskowej, lubią chadzać bandami, nieomal, że z muzyką na czele; nie są to ludzie lekkomyślni, korzystający z byle jakiego łupu, lecz stare weterany kryminałów, wiedzący doskonale, gdzie się opłaci zachód i złodziejska mitręga, w którym domu można się spodziewać połowu, na który zaś szkoda wystrzału.
Były tedy w Kijowie domy bledsze ze strachu i domy nadrabiające miną. Każdy jednak sprawił sobie przyrząd alarmowy, bynajmniej nieskomplikowany: brało się kawałek żelaznej sztaby, wieszało się to na drabinie i w razie jakiejś hajdamackiej awantury, bohaterski mieszkaniec domu, stojący na warcie, chwytał drugą żelazną sztabę i z wielką mocą tłukł w żelazo wiszące. Niezbyt stary nieboszczyk porwałby się z grobu na ten alarm, myśląc, że wołają na sąd ostateczny, cóż dopiero nieszczęśliwy lokator nieszczęśliwej kamienicy, który spał przytem jednem okiem? Piekielny ten hałas dudnił w studni podwórza, łkał, krzyczał, jęczał, rzęził, wpadał na schody, tłukł się po nich, dzwonił w szyby, walił żelaznym dźwiękiem w drzwi, aż się zwalił wreszcie na struchlałe piersi człowieka, który głupio myślał, że wreszcie prześpi noc jedną spokojnie. Budziły się domy obok, wreszcie cała ulica, wzdłuż której wszystkie domy poczynały grać swoją oszalałą pobudkę na takich żelaznych sztabach, na płatach blachy, na prawidłowych tamtamach, Bóg wie, na czem. Dodawało to odwagi napadniętym, wrogom zaś miały z tego hałaśliwego powodu zadrżeć łydki.
Tak jednooki obrońca Kudaku strzelał w noc i ciemność, kiedy go chciały zaskoczyć rezuny!
Ha! prawie tak samo.
„W taką noc piękną“, w szekspirowską moc, kiedy z za Dniepru wypłynął księżyc, jedyna w tym kraju żywa istota nieograbiona, myśleliśmy, że czar natury, który słonie pobudza do mistycznego tańca, a tygrysy łagodniejszemi czyni, podziała na tych złośliwych pawjanów, których święty Włodzimierz, zdaje się, że niedbale ochrzcił, lub niedochrzcił, na tych krwawych podludzi, którychby się zasromał Gaetano Mammone, co ciepłą krew pił z ludzkiej czaszki.
Gdzież tam!
Już była druga po północy, kiedyśmy, omówiwszy możliwość napadu, doszli do przekonania, że właściwie już na napad za późno. Wskutek tej nieznajomości złodziejskiej natury, ten i ów, znużony czuwaniem przez wiele nocy, legł na łożu. Wtem wśród ciszy nocnej zahuczał przeraźliwie, brzękiem dreszcz budzącym sygnał alarmowy i urwał się nagle to salwa karabinowa przecięła głos ten piorunem.
Co się stało, — nikt nie wie, co? W jednej chwili wszyscy są na nogach, dom szumi, jak ul i słychać tylko głuchy tupot nóg na kamiennych schodach; to obowiązani do obrony biegną pędem na stanowiska. Za chwilę wszyscy ubrani, skupiają się poza osłoną murów; dzieci ubiera się szybko, nerwowo ukrywa się dotąd nieukryte klejnoty i pieniądze; kobiety czynią znak krzyża świętego, ten i ów z mężczyzn idzie na zwiady. Klatka schodowa pełna niepokojów, płaczliwych szeptów, szybkich pytań i odpowiedzi, lub dziecięcego płaczu.
Nadchodzi relacja:
„Napad na dom sąsiedni. Bandytów około czterdziestu, obrońców domu szesnastu. Będą się bronić do ostatka. Dowódcą obrany jest Polak, nasz znajomy“.
Dom napadnięty, wysunięty wtył od linji ulicy, miał przed sobą łysy ogródek, zamknięty wysokiemi sztachetami z żelaza. Dzielny dowódca domu (oby został generałem!) kazał już dawno ustawić przed domem wysokie barykady z sągów drzewa i teraz bronił domu z poza tych barykad, kierując ogień wprost, na niezasłoniętą ulicę. Banda oblegająca miała więc pozycję trudną, tem większe było tedy niebezpieczeństwo, że albo będzie usiłowała przejść przez dom nasz, połączony z tamtym, lub obejść cały kompleks domów i wejść od tyłów, co było możliwe. Z nami było trudno, gdyż mieliśmy trzydziestu tygrysów, wynajętych do obrony, którzy już stali z gotowemi karabinami, broniąc flanku, należało zbadać sprawę okrążenia. Pytania, jak na wojnie:
— Kto dziś tam dowodzi?
— Aktor z polskiego teatru... Znakomity aktor, — dodaje ktoś uspokajająco.
Skóra mi ścierpła na myśl, co takiemu generałowi jak znakomity aktor, może przyjść do głowy, takiemu generałowi, który złoconą szpadę don Fernanda oddał królowi maurytańskiemu, „otoczony“ wraz z wojskiem przez czterech drabów, co sobie gęby pomalowali na czarno. Rezuny jednakże musieli się dowiedzieć, jaki tam straszliwy czuwa Bayard, bo, zgłupiawszy, waliły salwami wprost na dom, który w jednej chwili zmienił się w Fort Chabrol i grzmiał triumfalnie, choć nieco nerwowo, lecz z fantazją, pluł ogniem, ryczał hukiem, ponad który wzbijał się czasem tubalny głos dowódcy, jak tenor, co nad chór wystrzela nutą.
Wywiadowcy nasi wypełzli na balkony i obserwowali bitwę zboku, od strony ulicy i podawali szeptem wiadomości w głąb domu.
Relacje były krótkie i niezawodne.
— Jest ich trzydziestu ośmiu... Część leży na ulicy, część za drzewami, część za murem.
(To źle! — odpowiada zalękła dusza domu).
— Jeden się wykopyrtnął... Leży! Nie rusza się.
(To dobrze! — odpowiedziała zdziwiona dusza domu).
— Drugi! Słowo daję — drugi! trzeci! Jest trzeci!
(Ależ to nadzwyczajnie! — uradowała się dusza domu).
I wraz się znów przelękła, gdyż napastnicy, rozdrażnieni oporem, zaczynali się wściekać psią modą i coraz natarczywiej poczęli kąsać stalowemi zębami kul żelazne kraty ogrodzenia i tłuc kulami szyby okienne. Wtedy dom, ugodzony w szklane swoje oczy, ryknął hukiem, jak Polifem i cisnął w nich salwą, pogardliwie krótką, bryznął krwawą śliną ognia w plugawe pyski i zaśmiał się echem, co się w całej odezwało dzielnicy, w której nie spała żywa dusza.
Nagle jednak jakby osłabł; bulgot strzałów słychać tylko od ulicy, dom zaś począł cichnąć i śmiertelną harmonię swoich doskonałych salw jakby porwał na strzępy głosów karabinowych.
Co to się stało?
Pot nam wyszedł na czoło i zaczęliśmy nasłuchiwać tem słuchaniem, którem słucha całe ciało...
Co to znaczy?!... Wtem jakiś cień skrada się chyłkiem od strony obrońców.
— Co tam? co to jest?
Cień ciężko dyszy, potem mówi szeptem:
— Naboje się kończą... Dawajcie naboje!
Nie upłynęła minuta, a już przez parkany ostrożnie przeniesiono tysiąc ładunków. Za chwilę bohaterski dom, (którego miano na wieczną rzeczy pamiątkę podać należy, dom przy ulicy Instytutowej Nr 20), — jakby oszalał z radości i jakby zdumiony księżyc jeszcze chcąc bardziej zadziwić, trysnął żywym płomieniem i klasnął tak, że mróz poszedł po kościach.
— Djabli wzięli czwartego! — zaraportował balkon naszego domu, krótko i skromnie.
Wśród napastników powstał podejrzany ruch; część zeszła z pozycji poza ochronę murów i poczęła radzić; nasza pikieta na balkonie zmieniła się cała w ucho, lecz nie usłyszała nic, po kwadransie jednak obwieściła skutek złodziejskiej narady:
— Wiozą karabin maszynowy!
Wiadomość głupia i nieprzyjemna. Zaczyna być gorzej, a do świtu jeszcze dość daleko; sprawa zaczyna pokrywać się mrokiem, księżyc, nisko wiszący, wytrzeszczył zalękłe oczy. Łotrom z ulicy uczyniło się lepiej, zaczynają działać szybko i nerwowo. Ustawili łajdackie narzędzie nawprost domu, na bruku ulicy, tak jednak, że słabo był osłonięty; specjalista legł tak, że ledwie go dojrzeć można („Wierni go towarzysze płaszczami okryli“) i począł oszalałą swoją robotę.
Uczynił się sądny dzień; rzucamy pełnemi garściami groch kul dudnił po ścianach, tłukł szyby okien, szczękał na żelazie ogrodzenia. Zrzadka odpowiadały mu karabiny obrońców, zmuszonych do pilniejszego ukrywania się, coraz bardziej zdenerwowanych, chociaż gotowych na wszystko, gdyby bowiem dom zdobyto, nieszczęsny byłby jego los. Najdzikszy, Indjanin z plemienia Siouxów nie zarżnie z taką wrodzoną wprawą człowieka, jak to uczynić umie Tyrolczyk Wschodu.
Ze zdobywanego domu poczęła strzelać głucha rozpacz, jakby trzaskiem salw karabinowych chciała przywołać na pomoc wschód słońca w tem słusznem przekonaniu, że odwagi dodaje tym rasowym bandytom noc. Na pomoc nikt nie przychodził, wszystkie domy okoliczne czekały swojej kolei, straż każdego z nich stała na posterunku. Teraz każda chwila stawała się okropniejszą.
Obrońcy domu, rozsypani w tyraljerkę, ukryci za występem muru, lub za stosem drzewa, nie mogli się połączyć z sobą w celu powzięcia jakiejś decydującej akcji wspólnej, — wróg zaś, ośmielony nieustannym ogniem swojego maszynowego karabinu stawał się coraz bardziej bezczelny i widocznie za bożem dopuszczeniem w zwycięskiem upojeniu zgłupiał. Jednej bowiem chwili ponad trzask karabina wybiegł ściszony, lecz przejmujący głos któregoś z obrońców, któremu odpowiadać począł głos dowódcy załogi domowej, wiążąc się z tamtym w doskonały, zwarty, nieskazitelnie dramatyczny djalog, jakiego nie zdołałby tak na poczekaniu stworzyć cały warszawski Związek autorów dramatycznych.
— Jerzy! — wołał głos, lecąc wśród kul, które po stokroć przebiły nieszkodliwie serce tego szlachetnego imienia.
— Jestem! — odkrzyknął dzielny dowódca i strzelił, aby odpowiednią nadać wagę okrzykowi.
— Widzisz tego przy kulomiocie?
— Widzę! w tej chwili...
Sto kul porwało na strzępy resztę bohaterskiego zdania, z którego musiała popłynąć krew.
— Mierz dobrze! — krzyknął człowiek z mroku.
Przezacny księżyc wydobył się z pierzyny chmur i zdawało się, że silniej zabłysnął.
Wszystkie serca uderzyły mocniej, a ów Jerzy, rycerskie imię noszący, podniósł karabin, przylgnął do niego, zrósł się z nim i tak długo trwał nieruchomie, jakby zaskrzepł na mrozie.
— Tratatata!... — zaniepokoiła się bezecna maszyna.
Tamten, mrokiem, jak hiszpańskim płaszczem, okryty, ani drgnął w załomie murów. Aż mu szlachetne serce musiało dać znak, bo nagle strzelił. Specjalista od karabina maszynowego na jedno mgnienie się zdumiał, a potem nakrył się nogami i „począł kopać ziemię“ — wedle recepty wszystkich pisarzów historycznych, zupełnie stylowo.
Zdumiał się księżyc, zdumieli się mołojcy zaniemówiły z radości nasze pikiety na balkonach. Pierwszorzędny ten strzał bowiem ugodził nietylko owego specjalistę, lecz zabił równocześnie bezecnego ducha armji oblężniczej. Postrzelali tedy jeszcze, już dla własnej satysfakcji i, widząc zbliżanie się świtu, cofnęli się chyłkiem, unosząc swoich zabitych, czy rannych, z plugalwą złością w plugawych sercach.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kornel Makuszyński.