<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustaw Daniłowski
Tytuł Pociąg
Pochodzenie Dwa głosy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POCIĄG
Miasto Ryszwil rosło z przerażającą szybkością.

Młodzież z pewnem niedowierzaniem słuchała, gdy starzy twierdzili, iż pamiętają doskonale, jak na tem samem miejscu świeciły słomą kryte chaty; wśród nich dymiło zaledwie parę fabrycznych kominów, a na palcach można było policzyć blaszane dachy domów, wyzierających z pomiędzy strzech, jak rzadki kwiat kanianki z żółtych łanów lnu.
Dziś kanianka pochłonęła len do szczętu.
Olbrzymie budowle rozpostarły się na wysokim brzegu, a nizkie domki i chaty znikły, lub przeniosły się na dół — hen, za rzekę. Na tem samem urwisku, gdzie rósł niegdyś las, wzniesiono kosztem milionów pyszny dworzec kolejowy, który był dumą Ryszwilu.
Zamiast drzew wyrosły alabastrowe kolumny, na których legło kryształowe sklepienie, pokryte obficie freskami i złotem.
Pod marmurowe arkady wpadał co parę godzin zdyszany pociąg. Tu zatrzymywał się, tu też się kończył tor kolejowy — prawie na skraju urwiska — tak, iż przyjezdnym dość było przejść parę kroków, by znaleźć się obok zawiadowcy, który właśnie stał oparty o balustradę i patrzał w przestrzeń. Widok był rzeczywiście piękny.
Marmurowe płyty terasy, piętrzącej się nad wodą, różowiły się od słonecznych blasków. O dwieście stóp poniżej balustrady płynęła szeroką wstęgą rzeka, mieniąc się całą kaskadą barw — od brudnego złota do krwawej purpury. Tuż obok sterczały wyniosłe gmachy Ryszwilu, nad którym wiły się dymy i dymy — bez końca. Na przeciwległym, płaskim brzegu czerniały skupione, nizkie domki, dalej majaczył las, a nad nim konało ogromne słońce. Zawiadowca częścią patrzał w dal, częścią myślał o rozmaitych rzeczach, a także i o tem, że most i przedłużenie toru nietylko psułoby widok, ale jest zgoła niepotrzebne, gdyż ludność dolnego wybrzeża i tak na czas do roboty zdąża. Po chwili spojrzał na zegarek, gdyż oczekiwał jeszcze jednego pociągu. Był to pociąg extra, którym dzieci pierwszorzędnego pensyonatu wyjechały przed świtem na majówkę o kilka stacyi za miasto.
— Słońce zachodzi: powinien wkrótce być — pomyślał; poczem zaczął iść po mozaikowym chodniku w kierunku swego biura. Wpół drogi spostrzegł telegrafistę, który bez czapki biegł prosto ku niemu, niosąc w ręku papier.
— Skąd to?
— Z trzeciej stacyi przed Ryszwilem — wyjąkał zdyszany telegrafista, niezwykle pomieszany i blady.
Zawiadowca jął czytać, nie mogąc zrazu zrozumieć, o co chodzi.
Telegram brzmiał w następujący sposób:
»Zawiadowcy — Ryszwil. Pociąg z dziećmi nie zatrzymał się na stacyi. Minął ją pomimo sygnałów z naszej strony. Powód dotychczas niewiadomy. Co się stało — damy znać«.
— Dawno otrzymany?
— Przed kwadransem.
— Jakieś bałamuctwo — szepnął zawiadowca; poczem, silnie zaniepokojony, szedł szybko ku stacyi.
— No cóż tam dalej? — spytał, wchodząc do biura.
— Właśnie odbieram — odparł jeden z urzędników — i schylając się nad wązkim paskiem papieru, sylabizował powoli:
»Zawiadowcy — Ryszwil. Na piątej wiorście przed trzecią stacyą znaleziono maszynistę i palacza — obaj bez życia. Spleceni w jeden kłębek. Wszelkie pozory bójki. Konduktor wyskoczył. Żadnych zgoła wyjaśnień dać nie może. Zdruzgotane ma nogi, mdleje co chwila. Pociąg pędzi sam. Druga stacya zawiadomiona« — skończył zdławionym głosem.
Nastała chwila długiego milczenia.
— Co to będzie?! — szepnął ktoś w końcu.
— Co to będzie?! — powtórzyli, jak echo, wszyscy.
— Nic! — wybuchnął oprzytomniały zawiadowca. — Linia wolna, kocioł w lokomotywie tęgi — nie pęknie. Panowie ruszajcie do swoich zajęć. Ani słowa nikomu! Nie niepokoić publiczności. Ja idę po naczelnika. Telegrafuj pan tymczasem na drugą i pierwszą stacyę o dalsze wiadomości — zwrócił się do jednego z telegrafistów.
— Zaraz — odrzekł tenże i pochylił się nad aparatem.
Tymczasem przed stacyą wszczął się hałas i ruch. Cały kwiat Ryszwilu dążył na spotkanie swych dzieci.
Na olbrzymi asfaltowy podwórzec wtłaczały się co chwila lśniące zaprzęgi najrozmaitszego rodzaju i gatunku: jechały obszerne landa, ciągnięte przez poważne perszerony. Mknęły wysokie amerykany, zaprzężone w rosłe folbluty. Zajeżdżały breki, biedki jednokonne. Dalej dreptały krótko ostrzyżone muce, wesoło pobrzękując w dzwonki i ciągnąc za sobą nizkie, dziwacznego kształtu, koszyki.
Klaskanie biczy, krzyki furmanów mieszały się z turkotem kół i parskaniem koni.
Elegancko ubrani panowie wyskakiwali pierwsi przed gankiem i wyjmowali z pojazdów strojne kobiety.
Na pustym przed chwilą peronie zrobiło się wkrótce ciasno. Mozaikowa jego posadzka, zdawało się, naraz zmieniła się w majaczną, ruchomą łąkę — pełną pstrych kwiatów. Z obłoków śnieżnej białości muślinów wykwitły obficie różno-kolorowe róże, chabry niebieskie, żółte nieśmiertelniki, kwiaty ciemne w paski i kropki, kwiaty o barwach mieszanych, jak bratki. Nie brakło też drogich klejnotów — od łzawych pereł, migotliwych dyamentów do purpurowych korali i krwawych rubinów.
Z jaskrawych tych kielichów wychylały się pyszne biusty, nagie ramiona, ślicznie zarysowane szyje, kształty głowy, otoczone falami najrozmaitszych odcieni włosów, z pod których błyszczały dumne czoła i nie słabiej od brylantów iskrzące się oczy. Nad wszystkiem unosiły się zmieszane zapachy pachnideł, a z góry lał się potok elektrycznego światła, które podnosiło świetność tualet, potęgując zarazem białą matowość tych różnorodnych twarzy, o rysach delikatnych, przeważnie pięknych, z rzadka bezmyślnych, albo też, szczególnie u mężczyzn, zawiędłych i dziwnie zmęczonych.
Podczas gdy różnobarwny tłum rozmawiał, śmiał się, wymieniał ukłony i uściski, w biurze telegraficznem stukały niezmordowanie aparaty, a z nich wysuwały się wązkie paski papieru, pełne złych wieści, które siały śród urzędników niepokój i trwogę. Niecierpliwe spojrzenia zwracały się raz wraz na wielkie drzwi zamknięte, oczekując wyższej władzy, a z nią jakiegoś rozkazu.
— Nakoniec! — rozległo się kilka szeptów.
Drzwi się rozwarły, ukazał się w nich upragniony naczelnik ruchu, a za nim zawiadowca.
— No, cóż tam?! — rzekł sucho pierwszy.
— Źle, panie — odparł jeden z urzędników, wręczając mu papier.
— Nie pytam: jak? — oburknął naczelnik i czytał półgłosem: »Pociąg minął i naszą, drugą stacyę w całym pędzie. Z pasażerów nie dostrzegliśmy nikogo; prawdopodobnie nie wiedzą o niczem. Lokomotywa, zdaje się, w porządku. Cała linia zawiadomiona. Czekamy wieści od was«.
— Czego oni się śmieją! — syknął przez zęby naczelnik, zwracając się niecierpliwie w stronę peronu, skąd dolatywało przytłumione echo jakiegoś śmiechu.
Poczem, usiadłszy, oparł głowę na dłoniach i siedział chwilę w milczeniu. Cały personal wpatrywał się w chmurną twarz jego, jak w tęczę, czekając, co powie.
— Papieru! — zabrzmiała krótka komenda. Cały stos kartek znalazł się w tej chwili przed nim.
Wziął z nich jedną — zamyślił się, a później pisał szybko:
— »Zawiadowcy pierwszej stacyi. — Zwróćcie pilną uwagę na lokomotywę pociągu i dajcie znać, sądząc z dymu i pary, jak daleko zajść może? Z jaką mniej więcej pędzi szybkością i czy nie zwalnia biegu?«
— Telegrafuj pan natychmiast! — zwrócił się do jednego z urzędników. Urzędnik pochwycił skwapliwie kartkę, a reszta jęła się przysłuchiwać pilnie taktowi naciskanego klawisza, by w ten sposób treść depeszy pochwycić.
— Czy pan masz jaki plan działania? — zwrócił się do naczelnika zawiadowca.
— A pan? — odparł rozdrażnionym tonem.
— Ja? Nie — brzmiała odpowiedź.
— A więc czekajmy cierpliwie — szepnął i jednocześnie jął szarpać nerwowo zwichrzoną brodę.
Nastała długa chwila męczącej ciszy — tak, iż można było słyszeć dokładnie turkot wciąż jeszcze nadjeżdżających powozów i porwane zdania i wykrzykniki snującego się po peronie tłumu.
Nagle warknął dzwonek.
Wszyscy porwali się ze swych miejsc.
Naczelnik podbiegł do aparatu, pochylił się nad wysuwającym się skrawkiem papieru, a za nim cały personel.
— »Minął naszą stacyę — sylabizował naczelnik. — W oknach wagonów nie dostrzegliśmy nikogo. Śpią, widać, wszyscy, nie podejrzewają niebezpieczeństwa. Pary i paliwa w lokomotywie, niestety, jest dużo. Ostatnią wiorstę przebiegła w przeciągu niespełna minuty i pęd pociągu się nie zmniejsza«.
— Co myślicie robić?! — skończył złamanym głosem.
Wszyscy spojrzeli po sobie i zastygli, jak stali, a blade ich twarze w błękitnem oświetleniu lamp elektrycznych wyglądały jak gipsowe maski.
— Co robić? Radźcież! — odezwał się w końcu zmienionym głosem naczelnik.
— Puścić naprzeciw drugi pociąg — szepnął ktoś nieśmiało.
— Któż go poprowadzi? — odparł głos z kąta.
— Usypać nasyp — wtrącił ktoś z boku.
— Może most przerzucić przez rzekę!? — odparł drwiąco zawiadowca — to również praktyczna rada!
Zrobiło się znowu cicho. Twarze przybrały wyraz bezradnego przygnębienia, a oczy błagalnie zwróciły się w stronę naczelnika.
Ten milczał; miał twarz popielatą wykrzywione usta. W końcu przeciągnął parę razy dłonią po czole i jęknął tonem pełnym rezygnacyi:
— Żadnej tu rady niema! Chodźcie, panowie: trzeba powiedzieć im wszystko.
Co rzekłszy, zabrał drżącymi palcami depeszę i szedł zgarbiony, ciężkim krokiem, a za nim wlokło się całe biuro długim szeregiem.
To nagłe zjawienie się tych smutnych postaci wywołało na peronie ogólne wzruszenie.
— Co się stało? — Cóż to za kondukt żałobny? — posypały się liczne uwagi.
A oni przeciskali się przez tłum w milczeniu, ze spuszczonemi głowami — powoli, jakby odwlekając stanowczą chwilę ujawnienia swej tajemnicy.
W końcu balustrada wstrzymała ten pochód. Naczelnik, poczuwszy, że dalej iść nie można, odwrócił się, spojrzał w rozciekawione twarze strojnego tłumu, pobladł jeszcze bardziej i zaczął mówić wzruszonym głosem:
— Szanowni Ryszwilanie! — Otrzymaliśmy telegraficzne wieści, które czuję się w obowiązku zakomunikować wszystkim...
— Coś złego! — wtrącił ktoś z boku.
— Jakiś krach pewno! — odezwały się liczne głosy.
— Cicho! — komenderował ktoś inny.
— Tak, cicho! — posypały się rozkazy.
Umilkli wszyscy, a on jął czytać te krótkie, jak strzały, urywane zdania, które ołowiem padały na serca słuchaczy, coraz cięższe, coraz wyraźniejsze i pełniejsze grozy.
»I pęd pociągu się nie zmniejsza...« — skończył wreszcie. Podniósł wzrok i mógł myśleć, że stoi przed gromadą trupów, przebranych w jaskrawe całuny: tak sino-blade były wszystkie twarze, białe wargi, a oczy zmętniałe, jak szkło matowe. Ostatnie szeregi nie wiedziały jeszcze, o co chodzi; czuły jednak, że zaszło coś niezwykłego i strasznego przytem.
— Co się stało? Mówcież! — zerwała się zawierucha nerwowych pytań, i w miarę odpowiedzi cichła, aż zmieniła się w śmiertelną ciszę i osłupienie.
W końcu odrętwiały tłum oprzytomniał na chwilę. Wszystkie oczy wparły się w bladą twarz naczelnika, żądając od niego jakichś wyjaśnień, pociechy, ratunku.
On zaś, poczuwszy na sobie źrenice tłumu, odwrócił się i spojrzał machinalnie w rzekę.
Tysiące oczu poleciało w ślad za jego spojrzeniem — i blady strach rzucił się wszystkim na piersi. Ta wijąca się u stóp urwiska wstęga była aż nadto wyraźną odpowiedzią. Patrzyli więc w milczeniu w rzekę z szeroko rozwartemi oczyma, okryci zimnym potem, nie mogąc wzroku oderwać od lśniącej fali, która, mrucząc złowrogo, biła spienioną piersią o płyty marmurowej terasy.
Po chwili zastygłe serca jęły się tłuc szalonym rytmem, jak ptaki w klatce, a później zerwało się kilka łkań krótkich, które zamieniły się w ogólny cichy jęk.
Ten pierwszy głos boleści niemego dotychczas tłumu zbudził z głębokiego zamyślenia stojącego na uboczu człowieka.
Człowiek ten nietylko swą prostą, szarą odzieżą wyróżniał się wśród wykwintnego tłumu: twarz jego była również ciemniejsza — prawie bronzowa, jakby ogorzała od słońca, lub ściemniała od dymu; rysy miał także grubsze, mniej delikatne, ale zato pełne energii i woli. Wszystko to, wraz z wyniosłą, atletyczną jego postacią, nadawało mu wśród tych przerafinowanych twarzy odrębny, pociągający urok silnego, naturalnego piękna. — Człowiek ten oddzielił się naraz od tłumu i pewnym krokiem zaczął oddalać się szybko od Ryszwilu, idąc wzdłuż szyn.
O dwa prawie kilometry od stacyi wpoprzek plantu wisiał przeznaczony dla pieszych most, pod którym przechodziły pociągi.
W tem miejscu człowiek zszedł z szyn, wdrapał się szybko na nasyp i stanął na moście. — Słońca już widać nie było, tylko białe obłoki różowiły się jeszcze po brzegach; na liliowem tle nieba odcinały się twardo ciemne sylwetki słupów telegraficznych i odległe drzewa. Przed nim żółciało płótno kolejowego toru i błyszczały dwie srebrne linie szyn.
Wkrótce ostatnie blaski zorzy wieczornej zagasły. Drzewa, słupy i szyny roztapiały się kolejno w pomroce. Nastała ta krótka martwa chwila, kiedy dzień już kona, a noc jeszcze nie wstaje.
Naokół było szaro i cicho bardzo.
Po chwili porwał się senny wiatr, rozniósł zapachy pól i łąk i zemdlał w dolinie. — Lazurowe niebo przybrało kolor ciemnego błękitu i cicho wyszła letnia noc ze światłami rzewnych gwiazd.
Człowiek zrzucił czapkę, rozpiął kurtkę na piersi i pił chciwie świeże, chłodne powietrze. Chwilami oglądał się i widział wtenczas bladą smugę elektrycznego światła za sobą; to znowu wpatrywał się badawczo w ciemną dal i nadsłuchiwał pilnie.
— Zdaje się, już? — szepnął w końcu i nozdrza mu grać zaczęły.
Rzeczywiście — w oddali zamigotały jakby dwie jakieś cętki ogniste, które wzrastały powoli. Wkrótce można już było poznać, iż są to dwa wielkie reflektory zbliżającego się pociągu. Wreszcie zamajaczył komin; zawisł obłok zmieszanego z iskrami dymu; z cieniów wynurzyła się ogromna lokomotywa i, sapiąc, głucho toczyła się po szynach, jak potwór olbrzymi. W miarowym jej warku czuć było ślepą potęgę nieskrępowanego żywiołu i bezlitosną obojętność bezdusznej machiny. Za nią toczyły się niewolniczo posłuszne wagony. W pierwszym mieścił się personal uczący. — Panowała w nim martwa cisza, przerywana szelestem oddechów nauczycielek i nauczycieli, którzy pokładli się byli na ławkach w śnie ciężkim, bez marzeń i sennych widziadeł.
Na zwiędłych ich twarzach malowała się obojętność umarłych i wyczerpanie znużonych. W bladem świetle tlejącej latarni czynili wrażenie zapylonych posągów, które wiatr jakiś pozrzucał z piedestałów i pokładł pokotem.
Pomimo zaduchu, niektórzy pookrywali oblicza, jakby się czegoś wstydzili, lub lękali światła. Ci nie wiedzieli napewno: dokąd jadą i co ich czeka u kresu podróży?
A zresztą śmierć dla nich była tylko — niezbudzeniem się.
W dalszych wagonach porozmieszczane według starszeństwa jechały dzieci — chłopcy i dziewczęta — rozmaitego wieku i wzrostu.
Starsze przeważnie spały, zmęczone długą majówką i świętem, ale nie tak spokojnie, jak ich przewodnicy. Oddechy były szybsze i mniej regularne.
Niektóre chwytały się rękoma za poręcze ławek, jakby się chciały gwałtem ze snu podźwignąć; lecz po chwili opadały ich wątłe dłonie, a z piersi wydzierało się westchnienie skargi, że tak są słabe.

Na twarzach innych leżało piętno niewypowiedzianej jakiejś tęsknoty. Oczy niektórych były wpółotwarte, a tkwił w nich wyraz niezwykłego przerażenia i niemego smutku. Z pod niejednych powiek sączyły się wielkie łzy. Na piersiach wielu leżała snadź męcząca zmora, bo się rzucały niespokojnie, chwytając zbielałemi wargami powietrze.

Inne znów miały, widać, sny cudowne i rozkoszne widzenia, bo wyciągały marzącym ruchem swe szczupłe ręce, a na spragnionych ustach zjawiał się uśmiech, w którym było więcej melancholii, niżeli radości. Wszystkich łączyły jakieś smutne przeczucia i nieświadomy niepokój, który, zdawało się, krążył w pomroce nad tą drzemiącą gromadą.
Młodsze z tego powodu usnąć nie mogły, lecz zbijając się w pary lub małe grupki, gwarzyły cicho. Jakiś chłopczyk, siedzący na ziemi, z głową opartą na kolanach dziewczyny, prosił ją bezustanku: — Daj mi spokoju! — a usta mu drżały od tłumionego płaczu...
Ona mu wreszcie położyła swe małe dłonie na czole, pytając: — Tak dobrze?!
— Dobrze mi — odparł z twarzą pełną zachwytu.
— Dlaczego? — spytała, schylając się nad nim.
— Bo nic nie myślę! — wyszeptał, objął ją za szyję i zamknął oczy.
W drugim znów kącie, pod oknem, chłopiec blady, o niezwykle delikatnym i smutnym profilu, pokazując innym lecące tłumnie iskry, mówił:
— Skrzą się, by zgasnąć...
— A co z nich zostanie? — szepnął ktoś z boku.
— Dym — odparł i chwycił go zimny dreszcz.
I znów siedział w milczeniu, a tak był szczupły i w twarzy miał tyle cierpienia, że jedna z dziewcząt, myśląc, iż głodny, dała mu ciastko.
— Jeść nie chcę, ale mam straszny głód i pustkę tu — wskazał na piersi.
W końcu wagonu jakaś nieliczna gromadka starała się otworzyć szczelnie zamknięte drzwi.
Perlisty pot wystąpił im na skronie, a w oczach malował się olbrzymi wysiłek. — Kiedy zaś jeden z nich, pośliznąwszy się, upadł, reszta obsiadła go wokoło i z narzekaniem: — Jacyśmy słabi! — zaczęła płakać cichutko.
Tymczasem świece w latarniach dogasały, a w miarę ciemności wzmagał się płacz i tajemny niepokój.
Strwożone dzieci, tuląc się do siebie, szlochały coraz żałośniej.
Niezmordowane dudnienie kół głuszyło łkania, a nieubłagana lokomotywa, nakrywszy pióropuszem dymu cały pociąg, leciała wciąż naprzód, wlokąc te senne i płaczące wagony na zgubę, śmierć i zatracenie.
W miarę zbliżania się pociągu coraz większa burza zmienionych uczuć zrywała się w piersi oczekującego nań człowieka.
Myśli, szybkie jak piorun, zapalały mu się w mózgu.
— To wszystko pędzi — szeptał — bez steru na zagładę Ryszwilu. Rozumiał iż żadna martwa tama nie zdoła wstrzymać szalonego biegu rozpędzonej machiny, że dość jednak świadomej sile wtargnąć do środka, by ślepych bogów pokonać.

Zapalał się do tej walki, a w miarę zapału rosły w nim siły; zdawało mu się, że głową sięga chmur, a gwiazdy mu wiszą nad czołem. Właśnie czerwony księżyc wytoczył się z za lasu, rozwidniając mrok nocy. W fantastycznem jego świetle stojący na moście samotny człowiek czynił wrażenie upiora-ducha — tak bladą miał twarz, a w oczach błyskawicę. W całej jego, pochylonej naprzód, postawie, w szybkiem falowaniu piersi, we wzroku, zacięcie wlepionym w reflektory zbliżającego się pociągu — znać było, iż są to dwie wrogie potęgi, które za chwilę zmagać się będą na śmierć i życie.

W parę sekund lokomotywa była zaledwie o parę sążni od mostu.
Olbrzymie jej latarnie zalały czerwoną łuną drewniane jego wiązadła; po twarzy zaś stojącego na nim człowieka przeleciał płomień jeszcze jaskrawszy.
Szybko zbliżył się ku przeciwległej krawędzi i skurczył się w sobie, jakby gotując się do szalonego skoku.
W tej chwili komin buchnął nowym kłębem dymu i spowił nim wszystko.
Tymczasem Ryszwil przeżywał ciężkie chwile, męczące, jak noc bezsenna.
Złowróżbne wieści z błyskawiczną szybkością rozlatywały się po mieście, roznosząc jęk, płacz, trwogę i rozpacz.
W całym Ryszwilu nie było tego wieczora duszy spokojnej, bo każdy miał w pociągu część krwi, kości i serca własnego w postaci swego potomstwa. To też, pomimo tego, iż noc zapadła już głęboka, nikt jeszcze w mieście nie spał.
Ci, co się nie pomieścili na dworcu i w podwórzu, wylegli na balkony, które stały się podobnymi do kęp pełnych kwiatów — tylko że twarze tych kwiatów były dziś niemniej znużone i bolesne od dźwigających balkony karyatyd. To męczące oczekiwanie groźnej katastrofy, ta niepewność — co będzie właściwie, a jednocześnie poczucie, że zajdzie coś strasznego, doprowadzały chwilami tłum do szału.
— Niech się raz to stanie — byle prędzej.
Myśl taka drżała wtenczas we wszystkich mózgach, choć nikt jej nie śmiał głośno powtórzyć, bo mimo to, iż z matematyczną niemal pewnością można było przewidzieć, że alabastrowa balustrada nie wytrzyma pociągu, że musi runąć on w przepaść i zatonąć w rzece — przez rozpacz, przez niepokój i trwogę przeciskała się chwilami otucha i na niczem nieoparta nadzieja. Ryszwilanom nie mogło pomieścić się w głowie, by ta sama siła, która dostawiała im zboże z pól odległych, kryształ z gór, korale i perły z mórz, miała się naraz przeciw nim zwrócić i jednym zamachem zniweczyć w proch całe ich pokolenie. A kiedy odebrane wieści, widok kończącego się tuż na skraju urwiska toru, ryk fal, plujących falą na białe marmury — rozproszyły już wszelką wątpliwość, oni jeszcze chwytali się najdziwaczniejszych środków, by widmo klęski odegnać.
Sprowadzono więc na peron wszystkich dygnitarzy miasta, — straż ogniową; rozstawiono wzdłuż toru żołnierzy.
Kobiety, z rozwiązanym włosem i obłąkanemi oczyma, zdzierały z rąk i szyi klejnoty i rzucały w rzekę, jakby ją chciały przebłagać, zasypać, lub wstydziły się, że są tak strojnie ubrane na dzień śmierci swych dzieci.
Chwilami zrywał się zmieszany gwar pytań: dlaczego pogłębiono rzekę?! Dlaczego niema mostu na przeciwległy brzeg nizki?
Po takim paroksyzmie szału wyczerpany tłum uspakajał się na chwilę, a były to momenty wprost tragiczne.
Na peronie panowała martwa cisza. Na policzkach jednych gorzały ceglaste rumieńce, a dolne szczęki latały im, jak w febrze; inne znów twarze były blade, jak płótno, a z nieruchomych źrenic toczyły się łzy wielkie i ciche.

Elektryczne lampy zlewały na te pomęczone głowy błękitnawe potoki światła; kryształowe sklepienie skrzyło się świetnością złoceń i fresków, a wśród urywanych łkań rozlegały się rozkołysane jęki dzwonów, bijących na trwogę.

Właśnie w jednej z tych chwil, ciężkich jak konanie, jakiś starzec, co miał prawnuki w pociągu, ukląkł i na trzęsącej się głowie jął kłaść znaki krzyża.
W tej samej chwili ktoś krzyknął rozdzierającym głosem: »Idzie!« — i runął na kolana.
»Idzie!« Okropny krzyk wydarł się z tysiąca piersi i płacz olbrzymi przeleciał nad tłumem i podciął wszystkim nogi.
— Ojcze nasz, któryś jest w Niebiesiech — jęczał trzęsący się starzec.
— Ojcze nasz, któryś jest w Niebiesiech — powtórzyły wśród łkań wszystkie usta i załzawione oczy wzniosły się w górę... Ale ujrzeli, miast nieba, malowidła i złoto na sklepionym krysztale. Stropił się starzec; ręce mu się zaczęły trząść jeszcze silniej i, szlochając, jak dziecko, ponowił słowa modlitwy.
— Święć się imię Twoje — powtórzył tłum za nim.
— Przyjdź Królestwo Twoje — rzekł ciszej.
— Bądź Wola Twoja, jako w Niebie — wyszeptał i umilkł nagle, bo uczuł, że nigdy dotąd nie pragnął ani imienia, ani Królestwa, ani Woli Bożej na ziemi, a bluźnić nie śmiał, gdyż w oddali migotały coraz wyraźniej złowrogie oczy zbliżającego się pociągu.
— I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy... — zaczął starzec i... chwycił się nagle za skronie: — Przebacz to kłamstwo! — jęknął i zwalił się na kamienną posadzkę.
Tłum ryczał, obłąkany rozpaczą, że się nawet modlić nie może.
Pociąg tymczasem wtaczał się pod arkady.
Nowa, okropna burza wydartego gdzieś z głębin wnętrzności jęku powaliła tłum na twarz, tak, iż z pozoru wyglądał jak łan skoszony jednym zamachem. Stało się wprost straszno; tylko dzwony w Ryszwilu szalały i głucho warczała wściekła lokomotywa, ścieląc dym na ciała powalonych.
Naraz gwizd przeraźliwy rozdarł powietrze.
Wszystkie dzwony Ryszwilu zamarły nagle.
Zahamowany silną dłonią pociąg stanął, jak wryty.
A gdy opadły dymy, przed lokomotywą w krwawej łunie reflektorów ukazał się człowiek.
Szarą kurtkę miał rozpiętą na piersiach, nabrzmiałe żyły na skroniach, a w twarzy płomienie; w ręku trzymał jeszcze pokruszone szczątki alabastrowej balustrady, która gruzami swemi stworzyła przejście przez rzekę.
Jowiszowe swe oczy ogniste wlepił w przeciwległy brzeg nizki.
Tam rozpalały się jakieś złote łuny na niebie, jak gdyby słońce wracało, a z ciszy nocnej leciał nad falą spokojną drżący głos dzwonka, jak śpiew skowronków donośny, wołając wszystkim: Wstawajcie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustaw Daniłowski.