Pod polską banderą/W niewoli

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XV.
W niewoli.

Już cztery miesiące w pocie czoła pracowali pan Haraburda z imć Kubalą i gdańszczanami w Sale. Padały pod ciosami siekier rozłożyste dęby w lesie Mamora, zgrzytały oskardy i czekany dokoła murów miasta. Nad Bu-Regregiem pobudowano dwa mosty; powstawały nowe mury obronne i wały, dobre drogi kołowe przecinały teren przyszłych walk.
Rycerz rozumiał, że emir do wojny się sposobił, lecz nie wiedział, że miała ona wybuchnąć dopiero w trzy lata później. Dumny i zuchwały El-Ajaczi połączył się wtedy z korsarzami z Fedali i Mehdia i rokosz wszczął przeciwko szeryfom. Udało się poturczeńcowi odeprzeć od Ribatha i Sale wojska sułtana Mohrebu i założyć niezawisłą „rzeczpospolitą dwóch rzek“, która klęskę szerzyła wśród białych żeglarzy na Atlantyku.
Tygodnie i miesiące tymczasem biegły jeden po drugim, jak wino przez szczelinę kufy, — kropla po kropli, aż się zbierało w strumyki, które już nigdy powrócić nie miały. Tak też upływały dni rycerza.
Imć Kubala uważnie się rozglądał, obmyślając ucieczkę, lecz nie łatwo to szło w obcym i wrogim kraju. Zaczął więc sprytny młodzieniec, pracując w lesie lub przy wałach i rowach, przyjaciół sobie z pośród strażników i starszyzny maurskiej zjednywać, języka ich się ucząc.
Pan Haraburda z podziwem słuchał, jak Kubala, charcząc i zgrzytając gardłem, o świcie pozdrawiał Maurów, mówiąc po arabsku:
— Selam alejkum, khuan!
Prędko się nauczył Kubala najpotrzebniejszych słów i, naszwargotawszy się ze swymi przyjaciółmi, z figlarną miną oznajmiał, że dziś będzie „przednie wżeranie“.
— Mój jegomościu! — mówił, podbiegając do rycerza — wczoraj wieczora „dżezar“ dał „kumją“ po gardle „kebir ghenem“. Więc dużo będzie „leham“. A ja kazałem w imię „Allacha Khalek Embarek“, aby „halib“ przynieśli, „kezerasy“, „teffah“ i „ineb“, „kermes“ i „temer“. A „zitan-udi“ będzie najświeższa! Moja w tem „ras“.
— Co, asan, balboczesz? — wołał pan Haraburda. — Gadasz, jakbyś kamyki na blachę ciskał!
— Tożto całkiem proste, jegomościu! — wołał wesoły Kubala. — Powiadam, że wczoraj wieczora rzeźnik nożem dał po gardle dużemu baranowi. Dołękę mięsa mieć będziemy. Ja zaś kazałem bisurmanom, w imię błogosławionego Allacha-Stwórcy, przynieść mleka, placków jęczmiennych, jabłek, winogron, fig i datłów. Oliwa będzie świeża, moja w tem „ras“!
— Cóż to za „ras“, nicponiu jeden?! — krzyknął rycerz.
— „Ras“ — to głowa! Moja w tem głowa — powiadam! — śmiał się imć pan Wojciech.
— Jak tak dalej pójdzie, to waść mi się w konkury udasz i o ożenku myśleć poczniesz! — zauważył pan Haraburda. — Kosmatą ręką, rychło patrzeć, spotkamy biało-czarne imć Kubalowe stadło!
— Ha! Już ja, jegomościu, wiem, że panna to — „bent“, pani zaś — „lalla“! Gdy się nauczę pięknie grać na bisurmańskiej lutni — „gunibri“, po nocach będę miłośne pienia wyprawiał! — droczył się młodzieniec. — Już mam słodkich i ognistych słów pełen trzos, mój jegomościu!
— Cóż to za słodkie słowa?
— „Halu, zin, nokra, debeh, nard, nar i... felfel“! Aha! — cienko chichocząc, mówił Kubala. — Jest to cukier, gładka, srebro, złoto, wonny olejek, ogień i... pieprz! Osądźcie, jegomościu, jak ogniste i piękne z tego można wykwintować pienia!
— Śmiejemy się sobie, asanie, a życie uchodzi i co dalej będzie — nie wiemy! — mruknął ze smutkiem rycerz, bo dawny spokój zaczął go opuszczać.
— A no — nie wiemy! — zgodził się Kubala. — Ale kiedykolwiek to się dowiemy...
— Kiedy już starzy będziemy? — spytał go pan Haraburda.
Kubala milczał długo, aż rzekł poważnym głosem:
— Bóg Miłościwy nie ostawi nas bez pomocy, mój jegomościu! Tak myślę, że za owych zbójów — Palena i Swena nagroda nas nie minie... Dobre już to, że nazywają jegomościa te czarne basałyki „alem ghela“, co znaczy budowniczy, więc ani w łańcuchy nie wezmą, ani w pogardzie mieć nie będą, bo na takich im tu siła zależy, jako, że lud tu wszędzie wojenny...
Tak upływał czas niepewny, bez upragnionego końca i nadziei.
Nowe zdarzenia wdarły się do życia jeńców niespodziewanie, jak wszystko, co miotało życiem pana Władysława Haraburdy. Pewnego dnia, bowiem, w lesie rozległy się krzyki, strzały, tak dobrze znany rycerzowi szczęk stali, hałłakowanie i jęki rannych.
Jacyś jeźdźcy napad uczynili na pracujących w lesie jeńców i na oddział korsarzy El-Ajacziego. Wkrótce uzbrojeni piraci emira leżeli skrępowani łykami, a napastnicy, grzmocąc ich pięściami i płazując szablami, o coś wypytywali.
Długo trwała indagacja, aż jeden z jeźdźców, siedzący na bogato przybranym koniu, pchnął go ku rycerzowi i zapytał:
— Alem ghela?
— Hada! Salem alejkum, salem! — odpowiedział za rycerza Kubala, potakująco kiwając głową. — Allach akbar!
Długo mówił coś jeździec, wyrzucając gardłowym głosem arabskie słowa, a coraz częściej powtarzał:
— Tamda! Tamda!
— O czem on prawi? — zapytał Kubalę rycerz.
— Hm... hm... — mruknął młodzieniec. — Prawdę rzec, jegomości, to ja znam tyle, co do jadła lub napoju użytek ma... Wiem, że „tamda“ ma oznaczać jezioro, bo nasze bisurmany stawek, co w lesie się kryje, „tamdą“ nazywali...
Na tem rozmowa z jeźdźcem się urwała i wkrótce trzystu jeńców, porwanych w Mamora, kroczyło, okrytą kurzem i grubym żwirem drogą wprost na południe.
Osiem dni trwało uciążliwe przejście pod skwarnemi promieniami słońca, w obłokach kurzu, w mękach głodu i pragnienia. Po okrągłych, białych, palonych kamieniach jeńcy przechodzili wyschłe łożyska rzek i potoków, gdzie nie znaleziono jednak ani kropli wody ani skrawka zacienionej ziemi. Przecinał bowiem wtedy smutny orszak kamienistą, jałową pustynię Dżebilet.
Jeźdźcy prowadzili swoją zdobycz, omijając zaludnione miejscowości i zatrzymując się tylko przy rzadkich studniach, gdzie dzicy pasterze paśli stada baranów i chude „naga“ — wielbłądy, budzące w przesądnym Kubale zabobonny strach.
— Potwory piekielne!... — szeptał imć Wojciech, kryjąc się za plecami pana Haraburdy.
— Nie są to żadne monstra! — uspokajał go rycerz. — W ostatniej wojnie z Turczynem widziało się dużo owych bydlaków. Noszą one na grzbietach ciężary wszelakie, niby konie...
— E! Co jegomość też powiada! — oburzał się Kubala. — Ładny mi bydlak, co zajrzy ci w oczy ślepiami, dużemi jak talar, a później pluje ci w gębę aż pluśnie!
W marszu prawie nie karmiono jeńców. Tylko raz na dzień jeźdźcy rozwiązywali skórzane torby i wydawali ludziom po garści suszonych daktyli.
— Brzuchy nam z tego jadła nie urosną! — mruczał mocno podupadły na duchu imć Kubala.
— Lepszy rydz niż nic!... — odpowiadał rycerz, usiłując pocieszyć przyjaciela, acz serce mu ściskał smutek, bo miarkował, że coraz dalej od morza odchodzili, w głąb wrogiego Mohrebu, jak Maurowie Marokko nazywali, zanurzając się z dniem każdym.
Wielu z jeńców pozostało na Dżebilecie. Padli w proch przydrożny, głodem i skwarem zmożeni. Sępy im oczy wydziobały, a plamiste hieny i płochliwe szakale ciała umęczone pożarły.
Gdańszczanie jednak doszli, bo ducha w nich krzepił wyniosły, spokojny rycerz, kroczący na czele swojej gromadki wytrwale i uparcie, oraz imć Kubala, który coraz to nowe żarciki obmyślał i w obieg puszczał, aż uśmiechać się doń zaczęli surowi jeźdźcy, chociaż hiszpańskich jeńców co chwila dzidą kłuli lub szablą cięli.
Ujrzeli nareszcie jeńcy wysoką basztę, odcinającą się na szafirowem niebie złotemi połyskliwemi kulami na szczycie i barwną emalją murów.
— Co to za niebotyk? — pytał Kubala.
— Kutubia! — zawołał nagle dowódca oddziału. Arabowie natychmiast z koni zsiedli i, opuściwszy się na kolana, modły zanosić zaczęli, mrucząc:
— La illah illa Allach u Mahomed rassul Allach...
Był to jeden z najbardziej czczonych na północy Afryki meczetów — Kutubia, zbudowany na rozkaz wspaniałego sułtana Almanzora, rękami hiszpańskich niewolników.
Patrząc na piękny minaret, wnuk dumnego kasztelana mińskiego nie myślał, że los przeznaczył go spędzić niemal rok w stolicy potężnych władców Mohrebu, gdzie w owe czasy panowali szeryfowie Saadien, tonąc w przepychu i otaczając się uczonymi, poetami i artystami z całego Wschodu. Tymczasem widział rycerz, jak się wyłaniały różowe, niby promieniami gasnącego słońca pieszczone mury, ściany pałaców, świątyń, lasy pierzastych palm daktylowych i korony ciemnych drzew pomarańczowych, oliwnych, migdałowych i figowych.
Kroczyły na wsze strony długie sznury wielbłądów, niby klucze lecących żórawi; z beczeniem sunęły stłoczone stada białych baranów i owiec, szły drobnym krokiem, uginając się pod ciężkiemi worami, osły i muły, poganiane grubemi kijami Maurów.
— Marrakesz! Marrakesz! — wołali Arabowie z radością i dumą, bo była to w owe czasy najwspanialsza i najweselsza dla czarnych wojowników stolica, do której zewsząd zjeżdżali się kupcy z towarami, uliczni pieśniarze i trefnisie, piękne dziewczyny z Sahary, o kształtach bujnych i ponętnych, tańców wyuzdanych i pieśni miłośnych nauczone dla zabawy i rozkoszy wiernych Allachowi „mudżahidów“.
Wchodząc do stolicy Saadienów, gdzie wtedy przebywał syn sułtana — młody Azis-es-Rahman, czas trawiący w otoczeniu pięknych kobiet swego seraju i wszelakich mistrzów, pan Haraburda z podziwem przyglądał się wspaniałemu grodowi, tonącemu pośród sadów, nad któremi podnosiły się wysokie minarety starych świątyń; obszernemu majdanowi Dżema-el-Fna, gdzie tłumy Maurów przelewały się z jednego końca na drugi, słuchając pieśniarzy, muzykantów lub ognistych kazań wędrownych proroków, podziwiając błaznów, cudotwórców-lekarzy, wróżbitów, zaklinaczy wężów, tancerzy i tancerki.
Wielki dostatek, ład i spokój panowały w południowej stolicy i nic nie świadczyło o tem, że jej władca, pozostawiwszy w pałacu swego syna, sam krwawe boje staczał na brzegach Muluji, rozszerzając swoją władzę aż pod mury Tlemsenu.
Jednak, gdy tłum jeńców zbliżał się do dzielnicy oddzielonej od reszty miasta ścianą, jeden z jeźdźców, podpędzających zdrożonych i zgłodzonych ludzi, coś krzyknął chrapliwym głosem, wskazując dzirytem na bramę.
Jeńcy ujrzeli ścięte głowy ludzkie, zawieszone na żelaznych hakach.
— Mellah! Mellah! — ponurem głosem wołał Maur.
Były to głowy straconych przez Arabów niewolników. Po ścięciu kat zwykle oddawał je do żydowskiej dzielnicy, do której wkraczał właśnie smutny orszak białych ludzi. Pod groźbą kary żydzi zmuszeni byli solić ścięte głowy, aby te dłużej mogły wisieć na murach, postrach siejąc wśród wrogów proroka i jego szeryfa-sułtana.
Ujrzawszy zsiniałe pomarszczone głowy ściętych, Kubala mruknął do majtków gdańskich:
— Trzymajcie się, chłopcy, ostro, bo tu, widzę, łacno stać się krótszym o jedną głowę!
— Christ! — westchnął Holz. — Zlituj się nad nami!
— Aha, do Chrystusa wołasz? — cicho zaśmiał się niepoprawny wesołek. — Na galjonie toś inaczej nie gadał, jak „sto tysięcy czartów w żebro!“
— Grzeszny jestem, ale Bóg miłościwy! — rzekł z pobożnem westchnieniem surowy szyper.
— To od datłów stałeś się takim świętobliwym, Arturku! — zauważył imć Kubala. — Wiadomo, że jak trwoga — to do Boga!
— Pomyśl o sobie lepiej, asanie! — upomniał go pan Haraburda. — Masz jadowity język, a przekorny. Słyszałem ja od pewnego bywalca, że bisurmany, aby ułaskawić żmiję, żądło jej wyrywają. A to, pono, też kole głowy leży, hę!
— Co też jegomość prawi! — żachnął się młodzik. — Toż to ja jeno dla wesołości gadam!
Jeńcy przeszli żydowską dzielnicę Mellah i zatrzymali się przy niewysokim murze, otaczającym obszerny ogród. Zbrojna straż roztworzyła podwoje bramy i, gdy orszak przeszedł, z łoskotem zamknęła je.
Głuchy huk zawierających się wierzei i zgrzyt zasuwanych wrzeciądzów podobny był do ponurego łoskotu grudek ziemi o trumnę, opuszczoną do dołu cmentarnego, bo też wielu z tych, którzy przekroczyli tę bramę, nie sądzono było już nigdy wyjść poza obręb wspaniałego ogrodu.
Był to Agwedal, las najcudniejszych drzew owocowych, ukrywających w swym gąszczu Dar-el-Mahzen sułtanów Saadien.
Zdrożonych ludzi umieszczono w długim, murowanym budynku i pierwszy raz nakarmiono. Wieczorem przybył jakiś gruby dostojnik pałacowy, oglądał jeńców i indagował wojowników El-Ajacziego.
— Jesteś „alem-ghela“? — zapytał, podchodząc do pana Haraburdy, który na to pytanie skinął w milczeniu głową i ręką wskazał stojącą dokoła gromadkę gdańszczan.
— Lechistan? — rzucił pytanie Maur.
Pan Haraburda ponownie skinął głową.
Maur zaczął oczy podnosić ku pułapowi i cmokać grubemi, sinemi wargami, powtarzając:
— Lechistan — dar-el-Saba! Lechistan! Lechistan!
Miało to oznaczać wielki zachwyt przed potęgą Polski, którą na Wschodzie nazywano „siedzibą lwa“.
Dostojnik długo rozmawiał później ze strażą i odszedł, odprowadzany przez Maurów, chylących się do ziemi w niskich pokłonach.
— Jakiś możny wieprz! — mruknął Kubala.
Jeńców szybko podzielono na dwie partje. Jedną, złożoną z Hiszpanów i korsarzy z Sale, wyprowadzono, pozostawiwszy w izbie tylko gdańszczan pana Haraburdy.
Arabowie obchodzili się z nimi łagodnie, a więc sprytny Kubala bardzo rychło do konfidencji ze strażą doszedł i gadał bez przerwy, słowa arabskie po swojemu przekręcając. Czarni żołdacy pokładali się od śmiechu, słuchając wesołka.
— Śmiejcie się, rechoczcie, bisurmany, a przedni kuskus z baraniem mięsem przyniesiecie! Naćkamy się setnie! — mruczał półgębkiem chytry młodzieniec. — Powiedziałem im, jegomościu, że alem-ghela z Lechistanu najzacniej pracuje, gdy baraninę jada i winogronami zagryza na antypast...
— Śmiele z nimi z kopyta poczynasz! — zauważył rycerz.
— Odwaga — pół gry! — odciął się Kubala.
Nazajutrz gdańszczan rozkwaterowano w szałasach wpobliżu pałacu, budującego się dla Azisa-es-Rahmana.
Niebawem przybył opasły dostojnik, który, posługując się syryjskim niewolnikiem, mówiącym trochę po niemiecku i włosku, objaśnił pana Haraburdę, że syn sułtana kazał mu wykopać duże jezioro, a tak głębokie, żeby po niem mogła ucieszna karawela władcy pływać. Jezioro miało być czworokątne, a każda jego strona długa na czterysta kroków.
Napędzono wkrótce tłumy niewolników z oskardami, łopatami, pieszniami, czekanami, koszami do noszenia ziemi i — alem ghela z Leckistanu rozpoczął kopanie jeziora.
Ciężka to była praca, bo gleba była kamienista, jako że powstała z rozpadków wysokich gór, co na południe skrzyły się bielą śniegu na szczytach.
Wznosił się tam Atlas niebotyczny i wieczorami dyszał świeżością rzeźwiącą, kojąc znużone skwarem ciała ludzi.
Pan Haraburda, ku wielkiemu zdumieniu Maurów, zażądał prochów i zaczął wysadzać w powietrze, rwać na dziarg twardą ziemię i zwały kamieni; narychtował duże kołowroty, postawił stocznie, łojem baranim wysmarowawszy deski, któremi się ślizgały poza mury Agwedalu duże kamienie i skrzynie z ziemią, pobudował nieznane tu wozy na kołach, a mocarne wielbłądy ciągnęły je, wywożąc piasek i żwir.
Sam Azis-es-Rahman w otoczeniu świty i haremu raczył przybyć, aby przyjrzeć się szybko postępującej robocie i niewidzianym dotąd konceptom.
Pan Haraburda dziwił się sam sobie, że tak pędził z wykończeniem jeziora.
Coś krzyczało mu w duszy:
— Śpiesz się! Śpiesz się!
— Będę się śpieszył! — odpowiadał na ten niepojęty zew. — Dla ciebie, Wandko moja, śpieszyć się będę!
Wstawał więc po nocach, oglądał roboty i myślał nad tem, jak sprowadzi wodę do wykopanego jeziora? Obchodził więc rycerz cały Agwedal i głowił się srodze. Spostrzegł wkrótce, że w ogrodzie rozrzucone były liczne studnie. Zapamiętał to sobie dobrze, zrozumiawszy, że na głębokości pod skorupą ziemi biegnie woda.
Niespełna w osiem miesięcy pan Haraburda zakończył kopanie jeziora i zaczął cembrować i zdobić jego brzegi płytami, przywożonemi z gór Atlasu, gdzie niewolnicy — Włosi i Hiszpanie łupali skały i ciosali czerwony kamień.
Przebywając wśród Arabów, rycerz nauczył się ich mowy i mógł się już porozumiewać z nimi.
Nareszcie basen był gotów, a wtedy zażądał pan Haraburda, aby go stawiono przed synem sułtańskim.
Azis pewnego dnia, odbywając konną przejażdżkę, sam zwiedził brzegi powstającego jeziora. Pan Haraburda wyłożył mu swój plan napełnienia jeziora wodą i w tym celu prosił o wydanie mu kilku beczek najlepszego prochu, mówiąc:
— Narobię dużego huku, więc niech dostojny władca uspokoi wszystkich w swym pałacu, aby popłochu w nim nie powstało!
Żądanie jego podtrzymał opasły Arab, który, jak się dowiedział rycerz, piastował godność marszałka pałacowego i za ozdobienie sułtańskiej siedziby dużem i głębokiem jeziorem miał dostać nowy tytuł i inne dowody łaski szeryfa.
— No, imć panie Kubala, i wy, chłopcy, — mówił do swoich ludzi pan Haraburda — módlcie się teraz do wszystkich świętych pańskich, aby mój fortel się udał! Skóra na mnie cierpnie, gdy pomyślę, co wyniknie za dwa dni!
Jednak, chociaż skóra na rycerzu, jak powiadał, cierpła, kazał kopać głęboką studnię, założywszy ją na dnie suchego jeszcze jeziora. Woda w obfitości pokazała się na drugi dzień i wciąż przybywała. Wtedy pan Haraburda do studni zaczął wrzucać beczki z prochem. Były one starannie otulone płachtami, wymoczonemi w gorącej smole i oliwie, aby woda nierychło do nich się dostała. Gdy ostatnią beczkę spuszczono i lont na powierzchnię ziemi wyprowadzono, kazał pan Haraburda otwór studni kamieniami zamurować szczelnie i wapnem zalać starannie.
Sam rycerz podpalił lont, a gdy ogień, sycząc i potrzaskując, biec zaczął, posuwając się ku otworowi studni, wzniósł oczy ku niebu i szepnął:
— Matko Przenajświętsza! Jezusie umęczony za nas, pomóżcie, jeżeli nie dla mnie grzesznego, to dla Wandki mojej umiłowanej, która w trosce i bojaźni o mnie dnie żałosne pędzi! Boże potężny, spraw cud!
Długo się palił lont, ogień wcisnął się nareszcie do wnętrza studni, a wtedy cisza zaległa grobowa. Tłumy niewolników i służby pałacowej, sam Azis-es-Rahman, otoczony przyjaciółmi, poetami, mędrcami i w barwne szaty przybranemi kobietami haremu, — wszyscy w milczeniu głębokiem oczekiwali wyniku tajemniczego pomysłu człowieka z Lechistanu.
Rycerz stał z oczami, wzniesionemi ku niebu, wyniosły, natchniony, potężny siłą wiary niezłomnej i szeptał:
— Dla niej, dla niej — umiłowanej nad życie, Panie z Wysokości Niebios, pomoc daj!
Wesoły zwykle Kubala spoważniał, zbladł i, opuściwszy się na kolana, modlił się żarliwie. Okrętnicy gdańscy stali, czując, jak im nogi drżą a włosy się jeżą.
— Zgasł lont, czy co?... — rozległ się nagle szept Holza.
— Nie! Bóg tego nie dopuści! — zawołał rycerz donośnym głosem, wyciągając ku jeziorowi rękę. — Prochy rychło wybuchną!
Drgnęła ziemia, szarpnęła się z pod stóp stojących woddali ludzi, drzewa pomarańczowe pochyliły się nagle, deszcz owoców spadł z nich, osunęło się z łoskotem kilka kamieni i potoczyło na dno jeziora. Okrzyk przerażenia tysiącznego tłumu wstrząsnął powietrzem.
Po chwili znowu zaległa cisza, lecz rozdarły ją wnet radosne krzyki widzów. Z trzaskiem pękła zamurowana studnia. Podnosić się i wylatywać w powietrze zaczęły kamienie, odłamy wapna, resztki beczek i szmat, aż trysnęła szeroka struga wody i szybko wylewać się zaczęła, napełniając jezioro.
— Boże miłościwy! — wołał rycerz w uniesieniu. — Niech Imię Twoje będzie pochwalone na wieki wieków!
Padł na kolana i zaczął na głos „Ojcze nasz“ odmawiać. Dokoła klęczeli okrętnicy i oczy załzawione ku niebiosom podnosili, bijąc się w piersi. Kubala krzyżem leżał i łkał.
— Cud! Cud!... — rozlegały się szepty.
Jezioro szybko się napełniało wodą. Ku rycerzowi szedł otoczony świtą Azis-es-Rahman z łaskawym uśmiechem na dumnej twarzy.
— Mianuję ciebie sułtańskim „alem-ghela“, a ludzi twoich do służby pałacowej biorę!
Gdy skończył mówić, otyły marszałek podał panu Haraburdzie ciężki worek z dzwoniącemi piastrami hiszpańskiemi.
Jezioro napełniło się wodą, która niegłębokim wąwozem pobiegła przez Agwedal do dawnego, już wysychającego jeziora.
W pałacowych budynkach tegoż dnia ulokowali się pan Haraburda z Kubalą w przestronnej izbie, a obok gdańscy żeglarze. Na niczem im nie zbywało. Nie potrzebował już imć Kubala przemyśliwać nad tem, aby do kuskus suciej dodano baraniny. Mięsa było poddostatkiem i tłustego mleka i owoców wszelakich.
Kubala, przygrywając sobie na lutni maurskiej, pięknie śpiewał skoczne lub rzewne piosnki mazurskie, lub, dogadzając okrętnikom, nucił groźne i ponure sagi żeglarskie, których się nauczył w zamku na skalistej Filsandzie.
Usłyszał jego śpiew marszałek i przed sułtanem stawił. Śpiewał i grał imć Kubala przed władcą, piękny pas w upominku dostawszy, a gdy do izby powrócił, rozpowiadał uciesznie o pobycie w pałacu.
— Te dzierlatki sułtańskie tak wywracały do mnie oczy, jak kot na szperkę, mój jegomościu! Nic inszego, tylko ożeni mnie sułtan z jakową frygą i będzie Kubala sułtańskim krewniakiem od lewej strony!
— Cóżeś śpiewał, waćpan, sułtanowi? — zapytał Holz.
— Pięknie mu zaśpiewałem:

„Kąpała się Kasia w morzu,
„Pasła koniki we zbożu,
„A Jasinek jechał z pola,
„Zajął koniczki do dwora,
„Kasinka się dowiedziała,
„Po koniki poleciała.
„Masz ci, Jasiu, dwa talary,
„Jeden — nowy, drugi — stary...“

Kubala się zaśmiał i zawołał:

— Piękniem mu śpiewał, przygrywał i przytupywał, a gdy zechciał inszej jeszcze śpiewki, zacząłem, o elektorze brandenburskim wspomniawszy, okrutnie żałośnie zawodzić:

„Ritter, steig nicht ab vom Ross,
„Denn’s Mariechen ist nicht im Schloss.
„Auf dem Friedhof wohnt sie schon,
„Denn der Tod ward ihr zum Lohn...“

Śmiać się znowu jął imć Kubala i mówił:
— Chlipał sułtan, chlipali inne bisurmany, piszczały gładkie flury z żałości wielkiej, a ja dla kompanji śluzy z oczu kułakiem ścierałem, jako że serce mam tkliwe!...
Pan Haraburda, mimo, że życie było spokojne i dostatnie, chodził coraz bardziej ponury i smętny.
— Na co się zdała moja praca? — pytał siebie. — Każą mi coś nowego robić — będę robił, a życie mija i mija... Wandka mnie już za zmarłego ma i za duszę moją msze żałobne, pono, funduje. Nigdy już nie wyrwę się stąd! Cudza ziemia pogańców utuli mnie na zawsze...
Rozpacz żelazną obręczą ściskała serce rycerza. Nie mówił jednak o niej nikomu, aby ducha nie zabijać w swoich ludziach. Wiedział bowiem pan Haraburda, że każdy z nich w trosce i czarnych myślach żywot pędził.
Pewnego razu, gdy już od śnieżnych szczytów zimny jesienny wicher zalatywał, spotkał rycerz w Agwedalu niewiastę. Miała na sobie bogate szaty, czerwone haftowane pantofle i złote manele. Twarz swą kryła pod białą płachtą; kilka kosmyków siwych włosów wybiło się jednak z pod zasłony, więc rycerz zmiarkował, iż musiała być starą. Szła skulona i płakała, cienkim żałosnym głosem zawodząc.
— Co ci jest, lalla? — spytał pan Haraburda, zbliżając się do niej.
Podniosła na nieznajomego wylękłe, zapłakane oczy i, ujrzawszy cudzoziemca, zapytała:
— Jesteś niewolnikiem?
— Nie, — odparł — jestem pałacowym alem-ghela.
— Nie patrz na mnie, odwróć oblicze swoje lub zakryj je połą swego burnusa — rzekła. — Inaczej, jeżeli ktoś ujrzy nas rozmawiających, głowę twoją poszlą w koszu do Mellah!
— Za co? — zdziwił się pan Haraburda, jednak szerokim rękawem arabskiego płaszcza, który oddawna już nosił, twarz sobie zasłonił.
— Nazywam się „Bida Ghezal“! — szepnęła z dumą.
— Nie znam ciebie, lalla, i imienia twego nie słyszałem nigdy! — rzekł rycerz.
— Jestem pierwszą żoną potężnego sułtana, pierwszą i najnieszczęśliwszą! — rzekła, wybuchając głośnem łkaniem.
Opuściła się na trawę i, kiwając się, jak pokrzywdzone dziecię, jęła się żalić stojącemu przed nią rycerzowi:
— Kochał mnie wielki sułtan, Ahmet-el-Manzur, który ród swój od Mahomeda-proroka wywodzi. Szalał za mną, aż mój ojciec, władca gór, możny kaid Tarudantu, za żonę mię oddał sułtanowi. Zrodziłam mu trzech synów, a teraz małżonek mój odtrącił mnie, młode i płoche dziewczyny rodu nieznanego do swego seraju wprowadzając! Sułtan w uciechach miłośnych lub w zgiełku bitwy dnie swoje trawi, a ja... ja... opuszczona i zapomniana we łzach błagam Allacha, aby życie moje przeciął, niby nikłą nić jedwabiu!
Łkać głośno zaczęła „Bida Ghezal“, bo, istotnie, zapomniał o swej żonie prawowitej, „Białej Gazeli“, wspaniały władca Mohrebu i ku młodszym, piękniejszym odaliskom oczy swe i afekty zwrócił.
Nie wiedział rycerz, jak ma pocieszyć zrozpaczoną kobietę, w której krzywda, miłość, zazdrość i duma wezbrały i rozogniły serce nienawiścią i żalem. Nareszcie rzekł cichym głosem:
— Jeżeli byłaś dobrą mu żoną, lalla, wróci do ciebie sułtan, gdy troska ciężka spadnie mu na duszę... Płoche, piękne i młode niewiasty dobre są w chwilach szczęścia i chwały, a stateczna, wierna żona przyjaciółką pozostanie w nieszczęściu. Powróci sułtan do ciebie, lalla, bo los zmienny jest, jak te chmury nad śnieżnemi szczytami gór!
Kobieta milczała długo.
— Masz dużo żon? — spytała po chwili.
— W moim kraju mężowie mają jedną żonę! — odpowiedział.
— Kochasz-że ją? Jesteś wierny jej? — pytała.
— Tak! Kocham nad życie swoje, więcej od duszy własnej! — wybuchnął rycerz.
— Co ty możesz wiedzieć? — szepnęła. — Żyjesz teraz tu i nigdy swego kraju nie ujrzysz więcej. Twoja żona mogła zapomnieć ciebie dawno, inny wziął ją mężczyzna. Serce ludzkie ma krótką pamięć!
— Nie! Nie! — zawołał z siłą rycerz. — Jak słońce nie może zgasnąć, tak nie zgaśnie nigdy nasza miłość! Prędzej wyschnie morze do dna, niż zaginie w naszych sercach pamięć o dniach szczęśliwych! Żona moja, jak słońce jasna, miłość jej jak te góry mocna, a głęboka jak otchłań, co kresu nie ma i dna. O świcie i w godzinę spoczynku słyszę szept jej modlitwy za mnie, a w dzień myśl jej, jak ptaszyna śpiewna, przylatuje do mnie i koi tęsknotę moją i troskę nieznośną odgania!
— Szczęśliwy ty i jeszcze bardziej szczęśliwa ona, że tak mówisz o umiłowanej! — szepnęła Bida Ghezal. — Mów, czego chcesz, a za twe dobre słowa pocieszenia, pójdę i będę błagała małżonka-sułtana, aby spełnił twoje żądanie!
— Uczyń dla mnie jedno tylko, lalla! — odparł pan Haraburda. — Módl się do swego Allacha, bo Bóg jest jeden, aby wyprowadził mię na drogę powrotną do miłej ojczyzny i do ukochanej żony! Ja zaś będę Boga błagał, aby rzucił na ciebie promień szczęścia. Bądź zdrowa, lalla! Odchodzę, gdyż słyszę głosy ludzi...
Pan Haraburda szybko się oddalił i wyszedł na brzeg swego jeziora.
Ujrzał piękny obraz. Przy szerokich schodach, prowadzących na taras pałacowy, stała wspaniała galera, przez hiszpańskich niewolników zbudowana. Kobierce barwne pokrywały jej burty i wzniesione wysoko teremy przewiewne. Snopy kwiatów i wieńce zdobiły wnętrze obydwóch kasztelów i drzewa masztów. Cicho się poruszały podwinięte szkarłatne żagle. Płonęły pochodnie na rufie i sztabie galery. Podnosiły się z kadzielnic strugi wonnego dymu. Grała kapela niewolnic... Zachodzące słońce złote rzucało różowe pasma na gładką powierzchnię jeziora, na białe płaszcze i zawoje tłumu, schodzącego ku galerze.
Był tam sułtan Mohrebu, Sudanu, Atlasu i Ifni — wspaniały i potężny Ahmed-el-Mansur, jego syn ulubiony, Azis-es-Rahman, możny książę krainy Gwardaja, Mohamed-ek-Mohtar, najwyżsi dostojnicy wojenni i dworscy i liczny harem, którym słynął wśród innych władców muzułmańskich szeryf Saadien.
Pan Haraburda, stojąc w krzakach, z zaciekawieniem przyglądał się barwnemu orszakowi.
Sułtan ze swoimi gośćmi, świtą i haremem weszli na pokład i zajęli miejsca na miękkich kobiercach; nagie czarne niewolnice zaczęły rzucać wonne płatki kwiatów i zapalały latarnie z barwnego szkła; hebanowi murzyni stanęli przy sterze i przy burcie pokładu. Kapela skoczniej grać zaczęła i na środek galery wyszły tancerki.
Szeryf skinął ręką i czarni niewolnicy wspinać się zaczęli na maszty, rozwijając żagle. Galera majestatycznie odbiła od brzegu, a pan Haraburda spostrzegł, że się kołysała i przechylała z burty na burtę.
— Krótki ma kadłub, niema głębokości, a wysoka okrutnie! — pomyślał wprawny żeglarz.
Nagle nadleciał od gór silny powiew wiatru, poderwał żagle, pochylił galerę, aż skrajem pokładu wodę podcięła i nagle się przewróciła, ukazując okrągłe, szerokie dno.
Wyć i rwać się w powietrzu zaczęły przeraźliwe krzyki, ponure wołania o pomoc. Powstał zgiełk. Ludzie zmagali się ze sobą w wodzie, czepiali burty galery, chwytali się wzajemnie i razem tonęli. W tłumie borykających się na toni ludzi wrzała walka o życie. Rycerz jednak zrozumiał, że tam ratunku niema, gdyż wypływających porywali oburącz ci, którzy już nurzać się zaczynali, pociągając za sobą na dno.
Nareszcie pan Haraburda ujrzał człowieka, który mozolnie wydostawał się na środek jeziora i powoli płynął, podtrzymując osłabłą kobietę. Pływak tracił już siły, bo raz po raz głowa mu znikała pod wodą, wynurzał się z trudem na powierzchnię i coraz rzadziej wyrzucał z wody słabnącą rękę.
Rycerz szybko zrzucił trzewiki, burnus i skoczył do wody.
Dopłynął. Podtrzymując sędziwego męża i omdlałą niewiastę, popychał ich ku brzegowi. Gdy pomógł im wydostać się szczęśliwie, stanął na brzegu, zamierzając płynąć na ratunek innym. Wtedy sędziwy człowiek zawołał:
— Ratuj syna mego!
— Nie znam syna twego! — odparł pan Haraburda. — Jakże go poznam? Powiedz imię jego, będę wołał na niego!
— Azis-es-Rahman! — rzekł starzec. — Jeżeli go uratujesz — wszystko uczynię, czego zażądasz! Na Allacha, ratuj!
Pan Haraburda skoczył do jeziora.
Niewprawni w pływaniu ludzie gór i równin bezwodnych tonęli szybko.
Na brzegu w popłochu biegali niewolnicy i służba, bezradnie krzycząc i wymachując rękami. Rycerz rozglądał się bacznie. Długo nie mógł znaleźć syna sułtańskiego. Okrążył więc przewróconą galerę i dopiero wtedy dojrzał Azisa, który wisiał, uczepiony do wystającej tarcicy poszycia. Kurczowo zgięte palce już się ześlizgiwały, gdyż ramienia Azisa trzymał się inny jeszcze człowiek z głową, nawpół w wodzie pogrążona.
Tymczasem z tarasu jacyś ludzie jęli skakać do wody i płynąć ku galerze. Byli to okrętnicy gdańscy i imć Kubala, który, posłyszawszy krzyki, pobiegł ku pałacowi i sprowadził swoich żeglarzy.
Pan Haraburda siłą oderwał od Azisa ciążącego na nim człowieka i, poderwawszy go do góry, oszołomił uderzeniem pięści. A wtedy ujął młodego władcę pod ramię i, popychając jednocześnie omdlałego człowieka przed sobą, popłynął ku brzegowi.
Gdy Azis wygramolił się z wody, rycerz wyciągnął na murawę nieprzytomnego Araba i, nie słuchając podziękowań uratowanych, popłynął nazad, aby pomagać swoim okrętnikom w ratowaniu tonących.
Niewielu jednak zostało przy życiu. Dwustu topielców wyciągnięto z toni. Cały harem sułtana znalazł śmierć na dnie jeziora, gdyż nie mógł wydostać się z terenu uciesznej galery. Sam sędziwy sułtan zdążył wyprowadzić najmilszą swemu sercu młodą żonę, lecz zginąłby wraz z nią, gdyby nie nagła pomoc pana Haraburdy.
Okrętnicy, skończywszy z ratowaniem ginących i wyciąganiem topielców, obstąpili osłabłych i półomdlałych władców, a wesoły Kubala, przyglądając się sułtanowi, mruknął do swoich:
— Ten dziadek do mokrego kura bardziej niżli do sułtana podobny! Nasiąkł biedaczyna jako „cuła, którą baba z cholewy wyzuła“
Pan Haraburda zaś, patrząc na jedyną niewiastę, która z pośród całego haremu uszła z życiem, pomyślał:
— Ciesz się, Bida Ghezal! Leżałabyś na dnie jeziora, a teraz masz pociechę, że tylko dwie a nie setkę żon posiada sułtan...
Nazajutrz ścięto Hiszpanów, którzy budowali galerę, bez litości chłostano służbę i niewolników pałacowych, wyznaczano nowych dostojników, a później wezwano przed oblicze sułtańskie pana Haraburdę.
— Wdzięczność nasza jest, jak źródło słodkie i obfite! — rzekł, przykładając rękę do piersi, Ahmed-el-Manzur. — Proś, czego żąda serce twoje, a spełnię wszystko, przysięgam na Allacha przedwiecznego!
— Władco! — rzekł rycerz. — Widziałem wczoraj, że znasz miłość prawdziwą, bo oto ratowałeś, narażając swe życie, umiłowaną żonę. Ja i inni moi towarzysze, którzy twoich druhów ratowali z toni, mamy swoje żony. One płaczą krwawemi łzami i w trosce gorzkiej dni swoje pędzą z obawy o nasz los! Daj nam wolność, władco, odeszlij nas do miasta, które odwiedzają okręty cudzoziemców, a my imię twoje zawsze z wdzięcznością we wspomnieniach swoich przechowamy!
— Życzenie twoje spełnione zostanie! — oznajmił sułtan. — Mój skarbnik wypłaci tobie i ludziom twoim sutą nagrodę, karawanę zaś do Tandży sporządzi wezyr. Pozostaniesz w pamięci naszej, jako przyjaciel i człowiek o duszy odważnej i cnotliwej!
Ku rycerzowi podszedł młody Azis-es-Rahman i zawołał:
— Gdybyś nie odjeżdżał od nas, nazwałbym cię swoim khuanem — bratem, bom ginął, gdyś przypłynął mi z pomocą! Mój marszałek ma już rozkaz, aby wory twoje w złote piastry zaopatrzył i pismo ode mnie do beja Tandży dał!
Zkolei podniósł się ogromny mąż o twarzy aczkolwiek ciemnej, lecz okrytej jeszcze ciemniejszym sińcem koło oczu i na czole.
— Uderzyłeś mnie w wodzie, lecz zrozumiałem, żeś uczynił to dla uratowania mnie, abym, czepiając się płynących, nie pogrążył was. Jestem szeich Mohamed-ek-Mohtar. Gdy odjeżdżać będziesz, naczelnik mojej eskorty hojnie obdarzy ciebie, szlachetny cudzoziemcze!
W dwa dni później karawana pana Haraburdy wyruszyła z Agwedalu.
Wypasione wielbłądy sułtańskie kroczyły na północ, ku Tangerowi, czyli arabskiej Tandży, dokąd zrzadka przypływały okręty najbardziej chciwych i zuchwałych kupców angielskich i holenderskich.
Dwadzieścia dni dążyła karawana ku morzu, aż się oparła o pałac beja Tandży.
Odczytawszy list Azisa, wielkorządca gościnnie przyjął cudzoziemców, którzy musieli czekać na okręt białych ludzi. Wyglądali go cały miesiąc, chwilami już tracąc nadzieję.
Lecz los był miłościwy dla rycerza i jego towarzyszy.
Do portu zawinęła duża holenderska galjona, na którą za ciężkie piastry hiszpańskie wsadzono podróżnych. Po długiej pławbie galjona w Brugji rzuciła kotwicę.
Tu wzięto wszystkich na pokład hanzejskiego okrętu „Rugja“ i do Szczecina dowieziono. Dalej okręty Hanzy w r. 1627 nie chodziły w obawie przed krążącemi po Bałtyku szwedzkiemi i polskiemi brygantynami.
Pan Haraburda, pożegnawszy swoich okrętników, wraz z imć Kubalą, mknęli pocztowym wózkiem ku granicy polskiej.
— Może wpadniemy do elektorka, bo pewno nas z duszy-serca przyjmie i obdarzy? — mówił krotochwilny, jak zawsze, Kubala.
— Szubienicą z mocnem szlemieniem, asanie! — dokończył rycerz i jął pokrzykiwać na furmana, aby gnał, co koń wyskoczy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.