Pod polską banderą/Zwodnicze drogi morskie

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod polską banderą
Wydawca Książnica - Atlas
Data wyd. 1929
Druk Zakładt Graficzne S. A. Książnica-Atlas we Lwowie
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XIV.
Zwodnicze drogi morskie.

Było to w pełnym złych przepowiedni, niespokojnym 1624 roku. Astrologowie i wróżbici w różnych krajach oczekiwali przyjścia czasów strasznych. Jedni mówili, że podnosi się „lew północny“ i drapieżnemi szponami szarpie purpurę Habsburgów potężnych, którzy Sacrum Imperium Romanum Nationis Teutonicae i Hiszpanję w rękach swych trzymali, drudzy widzieli na niebie znaki wojny pomiędzy kościołem rzymskim a heretykami, inni przewidywali zmagania się Francji z Hiszpanją, przepowiadali gwałtowną śmierć dwóch monarchów i wielu możnych ludzi w różnych państwach.
Hiszpański Habsburg, król Filip IV, naradzał się ze swym powiernikiem Gasparem hrabią Olivarez co do wystąpienia na drogę wojowniczych czynów swego dziada Filipa II, zapominając o klęsce „Niezwyciężonej Armady“, której szczątki gniły na dnie morza koło Calais i na wybrzeżach Irlandji.
Knuła nowe plany Marja Medici, regentka Francji, wraz z przebiegłym kardynałem Richelieu, syna-króla do śmiałych czynów przygotowując.
Waleczny i surowy Wallenstein zaciskał w żelaznej dłoni cesarstwo i przeciwko Habsburgowi niemieckiemu w duszy już zdradę nosił, marząc o koronie dla siebie.
Cała Europa czuła się na bezdrożu. Królowie o obronie kościoła rzymskiego myśleli, jednocześnie obawiając się wzrostu potęgi cesarstwa i Hiszpanji, krajom ich zagrażających, i miotali się w niepewności, prawa heretykom nadając, lub ścigając ich na gardle i mieniu.
Tylko dwa państwa o wojnie za wiarę przodków nie myślały i, korzystając z zawieruchy dziejowej, w tajemnicy swoje zamiary w życie pomyślnie wprowadzały.
Były to — Holandja i Anglja, które powoli a wytrwale morza i oceany zdobywały.
To też bandery angielskie i holenderskie we wszystkich portach można było spotkać.
Potężna niegdyś Hanza, zagrożona przez wzrost liczniejszej i szybszej floty sąsiadów, a podupadła na skutek wewnętrznych niesnasek oraz niespokojnych czasów nietylko na Bałtyku, lecz i w Sundach, gdzie też wojna mogła wybuchnąć lada dzień, krok za krokiem odchodziła w cień, oddając dawne swoje placówki nowym władcom morza.
W tym to właśnie roku, gdy galery wszystkich państw krążyły po morzach, szukając bogactwa i zazdrośnie patrząc na angielskie i holenderskie okręty — do Brugji, przeszedłszy kanał morski, zawinęła duża galjona handlowa, na grotmaszcie niosąca nigdy nie widzianą banderę: błękitny krzyż na białej płachcie z białym orłem w polu amarantowem po lewej stronie górnego rogu. Na foku powiewała fana gdańska, a na rufie — duży pawilon Hanzy.
Galjona, nosząca nazwę „Baltika“, stanęła pomiędzy dwiema potężnemi fregatami — hiszpańską i holenderską, które lichtować zaczynały towary z rumów.
Komendor portowy, siwobrody i ogorzały retman, natychmiast podpłynął do galjony i, uchylając skórzanego o szerokich rondach zydwestra, zapytał, pykając fajką:
— Jaka bandera? Nazwisko właściciela? Miejsce odpłynięcia i port krańcowy?
Wyjął gruby ołówek i do zapisywania się przygotował:
— Galjona targowa „Baltika“, należąca do arcybiskupa gnieźnieńskiego, wpisana do związku Hanzy, wypłynęła z Gdańska pod banderą polską. Ryzę trzymam na Genuę, port italijski! — odpowiedział wysoki, barczysty człowiek, o twarzy, przeciętej blizną.
Retman starannie zapisał, spojrzał na nieznaną mu banderę, niby usiłując ją sobie dobrze zapamiętać, i pytał dalej:
— Rodzaj ładunku? Imię kapitana? Czy jest komprador na pokładzie?
— Ładunek — 450 łasztów mąki żytniej, 200 szyfuntów miedzi węgierskiej, 200 szyfuntów żelaza kutego, 10 szyfuntów wosku, 4 barele czerwca do farbowania sukna, 30 obseftów wina węgierskiego i 10 kadzi miodu pszczelego. Jestem kapitanem „Baltiki“, nazywam się Władysław Haraburda; kompradorem na deku jest Julio Ottoboni, właściciel firmy J. Ottoboni w Genui.
— Jaki cel zawinięcia do Brugji? — pytał retman, zapisując odpowiedź kapitana.
— Podczas wczorajszej burzy zgruntowaliśmy nieco koło wyspy Terchelling, dotknąwszy zdziaru! Przy kilu puściły tarcice dna. Mam wodę w przednim rumie. Muszę naprawić uszkodzenie, bo pławba daleka! — odpowiedział kapitan.
Komendor, burknąwszy pozdrowienie, odbił od burty galjony.
— Arturze Holz! — zawołał kapitan.
Szyper, spokojny, bywały Niemiec gdański, oddawna na hanzejskich statkach pływający, podbiegł i czekał na rozkazy.
— Źle rozpoczęliśmy pływankę, szyprze! — zaczął kapitan.
— Niedobrze! — odparł, kiwając głową. — Tyle razy płynąłem koło Terchelling i...
— I nigdy nie gruntowałeś? — przerwał jego powolną mowę pan Haraburda.
— ...zawsze to samo — gruntowałem! — mruknął. — Zaklęte miejsce — ta wyspa Terchelling!
— Wiesz co, Holz? — zawołał, podchodząc do rozmawiających, młodzieniec o złocistych włosach i figlarnych oczach. — Miałem dziadka, który zawsze mawiał, że, ile razy przejdzie koło karczmy, to się upije. Nazywał tę karczmę — urzeczonem miejscem!
Mimo woli wszyscy parsknęli śmiechem.
— Komu do śmiechu, a drugiemu do zdechu! — zauważył pan Haraburda. — Dobrze, że mamy ze sobą Ottoboniego! Zagrzeje nam się pszenica w rumach, jak mi Bóg miły, zagrzeje! Będziemy zmuszeni jeszcze raz kotwiować, aby wietrzyć ją i suszyć. Szyprze, bierz szalupę i pędź, aby prędzej galjonę do naprawy wzięto!
Holz wcisnął kapelusz na okrągłą głowę i, zwoławszy majtków, spuścił łódź i odpłynął, z przyzwyczajenia pokrzykując na robiących pojazdami ludzi.
— Jeno, imć Wojciechu, nie zjeżdżajcie na brzeg, bo jakowaś awantura wam się przydarzy! Niespokojny z was duch, imć panie Kubala! Ot, przez wasze harce z okrętnikami „Karlskrony“ płyniemy teraz daleko, gdzie pieprz, podobno, dojrzewa i pomerańce na drzewach rosną!
Wyrzekłszy to, pan Haraburda chciał odejść, lecz Kubala zabiegł mu drogę i, patrząc badawczo w oczy, spytał:
— Gniewacie się, jegomość?
— Gniew uśmierza odwłoka, asanie! — odparł pan Władysław.
— Aha! To był gniew? A jegomość nic mi nie ukazał! — zawołał Kubala. — Wiem ci ja, że mocno nabroiłem i niełaskę na głowę pana sprowadziłem. Gryzłem się ja tem nie mało, ho, ho! Jeno chciałbym ja wiedzieć, chocia raz w życiu, co byłoby dla jegomości lepsze, czy żeby owy oczajdusza-Swen chodził jeszcze po ziemi, czy tak, jak jest, po gardle i — abgemacht!
Pan Haraburda zaśmiał się zcicha i, pochylając się mu do ucha, szepnął:
— Szkoda, żeś go do pięt nie obłupił ze skóry!
— A no, widzi jegomość! Tak to rozumiem, i na sercu mi teraz lżej! Już przyrzekam, że na brzeg wcale nie pojadę, chociażby jegomość mnie ze sobą brał. Ot co!
Młodzieniec wykręcił się na pięcie i pobiegł ku kasztelowi, wołając:
— Gwałtu rety! Ja tu gadu-gadu, a lekcji nie odrobiłem! Spuści mi jegomość lanie!...
— Spuszczę, pewnikiem! — krzyknął za nim pan Haraburda i poszedł na spotkanie okazałego Włocha, Ottoboniego, wychodzącego na pokład.
Na galjonie wkrótce zakipiała praca. Okrętnicy gdańscy i robotnicy portowi pompowali wodę z rumu, a wprawni ciesielscy czeladnicy zbijali uszkodzone tarcice, nakładali nowe poszycie, smolnemi konopiami i gorącym targanem uszczelniając podwodną część galjony.
Była to trudna i żmudna robota.
Na trzeci dzień stójki w Brugji pan Haraburda ciągle zbiegał do rumu, aby się przekonać, czy nie puszcza poszycie i czy przez niewidzialne szpary nie sączy się gdzieś zdradliwa woda morska.
Wychodząc z rumu na pokład, ujrzał łódź, przybijającą do burty okrętu.
— Pismo do kapitana! — krzyknął majtek, wrzucając papier na dek.
Było to zaproszenie dla kapitana polskiej galjony na holenderską fregatę „Van Fliessen“, stojącą obok.
Przebrawszy się, pan Haraburda udał się na holenderski okręt.
Spotkało go przy trapie dwóch mężów wspaniałej, okazałej postawy. Rycerz odrazu poznał w nich wojowników, którzy nie z jednego pieca chleb jadali. Obydwom już siwizna mocno przyprószyła gęste czupryny, lecz z bronzowych twarzy biła moc i odwaga, a oczy nawykłe do patrzenia w bezkreślną dal, miały wejrzenie ostre i drapieżne.
— Nazywam się Jan Koen, a to mój przyjaciel — Juan Marlinez de Recalde, syn nieszczęśliwego Don Juana, który brał udział w bitwie „Niezwyciężonej Armady“ króla Filipa II! — rzekł komendant „Van Fliessena“.
Gościa zaproszono do bogato przybranej biesiadni, gdzie przy kubkach wina prowadzono przyjacielską pogawędkę, gdyż obaj cudzoziemcy, jako starzy żeglarze, po niemiecku płynnie mówili.
Pan Władysław Haraburda nie wiedział wtedy, kogo ma przed sobą, a byli to ludzie znamienici, o których kronikarze zwoje pergaminu zapisali.
Jan Koen, dowódca floty holenderskiej, zdobył dla swojej ojczyzny wyspy Sundajskie i, odparłszy nieprzyjaciół, bogatą kolonję założył.
Hiszpański żeglarz, don Juan Martinez de Recalde, nietylko był synem wielkiego morskiego wodza, lecz i sam do Ameryki pływał wielokrotnie i świat dokoła trzy razy obiegł.
— Zdziwi waszmość pana, że my tu dwaj żeglarze krajów, o panowanie nad morzami spór toczących, kielichami się trącamy przyjaźnie? — spytał Jan Koen, na polskiego komendanta patrząc wesoło. — Pono jest to dziwna rzecz, a tymczasem my nieraz na oceanach ryzę sobie przecinaliśmy, a w ciężkiej potrzebie z pomocą szliśmy chętnie. Don Juan poratowanie mi dał, gdy podczas orkanu okrutnego niemal tonąłem na oceanie Indyjskim, ja zaś jego galerę wyrwałem z rąk korsarzy, mających swoje gniazdo zbójeckie w Bizercie. Tak od tego czasu, za każdem spotkaniem, trącamy się kielichami przyjaźnie.
— Oby waszmościowie spotykali się tak jeszcze długie lata! — rzekł pan Haraburda. — Bo przyjaźń to słodka rzecz. W moim kraju zaś ludzie mówią, że „przyjaciela jedwabną ręką wybieraj, a żelazną trzymaj!“
— To głęboka prawda! — rzekł Hiszpan. — Zaprosiliśmy ciebie, kawalerze, bo obaj dla twego kraju afekt żywimy.
— Tak! — zawołał Koen. — Byłem ze swoim okrętem w Kurlandji wtedy, gdy pod Kirchholmem wielki wojownik wasz — Chodkiewicz na głowę rozbił króla Karola, dziewięć tysięcy Szwedów trupem kładąc, chociaż sam siły małe miał wtedy!
— A ja podziwiam Polskę za to, że na każdem polu może być najlepszą! — zawołał don Recalde. — Opowiadali mi żeglarze, którzy powrócili po bitwie morskiej z Polakami na Bałtyku. Nikt nie słyszał do tej pory o polskich żeglarzach, aż się okazali najlepszymi, bo zwyciężyli najsławniejszego naszego komendora — Pablo Alwarez Puerto.
Pan Haraburda czuł, że mu krew uderzyła na oblicze, lecz się pohamował i rzekł:
— Do morza, jeżeli wojna jest, nasz lud ma sposobność przyrodzoną! A co do tych hiszpańskich galer, które Polacy potopili, to nic o tem nie wiemy u siebie w kraju. Pewno byli to jacyś piraci...
— Proszę! — zdziwił się Koen. — To wy i piratów macie?
— Wszędzie bywają wolni ludzie, którzy grasują na wielkich drogach lub — na morzach... — rzekł pan Haraburda.
— To już dobrze! — zawołał don Juan. — Gdzie są korsarze, tam powinni być dobrzy żeglarze!
Tak rozmawiając, zabawiali się morscy dowódcy kielichami, rozpowiadali o licznych podróżach i bitwach, w których brali udział, przypominali sobie dawnych towarzyszy, z których jedni jeszcze ryli morze, drudzy zaś śmierć znaleźli w otchłani lub pod gradem nieprzyjacielskich pocisków.
Rozstali się przyjaciółmi, bo znamienici żeglarze w polskim kapitanie odczuli duszę pokrewną — surową, śmiałą a szczerą.
Nazajutrz „Baltika“ już płynęła po Atlantyku. Ocean kołysał na gładzie ciężki kadłub polskiej galjony, a dma igrała z kosami bander, głośno pogwizdując śród lin i wydętych żagli.
Pan Haraburda nie miał dużo pracy, bo szyper Holz prowadził galjonę. Uczył więc komendant imć Kubalę zawiłej sztuki czytania i pisania, a, na jego żądanie, nawet łacińskich sentencyj, chętnie przez szlachtę używanych.
Lubił więc imć Kubala łaciną swoją się popisywać przed okrętnikami i z napuszoną, srogą miną często mawiał, ni przypiął, ni przyłatał:
Nec Hercules contra plures!
Posłyszawszy to, pan Haraburda ze śmiechem rzekł:
— Sypiesz, asanie, tem swojem „nec Hercules“ tak, jakbyś złoty guz do baraniego kożucha przyszył!
— Poszanowanie zato wśród ciurów mam okrutne — odpowiedział wesoły młodzian — bo za srodze uczonego mnie mają!
— Z próżnego nie nalejesz, imć Kubala — upominał go komendant.
— A jakżeż to ja wtedy z próżnej balzamki do katowni gdańskiej caluteńką Rozę Lindstrom wlałem, jegomościu?! — wołał figlarny pan Wojciech i chichotał po swojemu cienko i zabawnie.
Po kilka razy dziennie spuszczał się pan Haraburda wraz z Ottobonim do rumu i obaj macali zboże, po łokcie zanurzając w nie ręce.
— Zagrzeje się, jak mi Bóg miły, zagrzeje! — mruczał rycerz.
Jakby wiedział pan Haraburda, bo istotnie pszenica grzać się zaczęła po kilku dniach, więc musieli kotwicę rzucić w hiszpańskiej Korunie i, rozłożywszy na gorącym piasku płótno żaglowe i konopne opony, rozsypywali na nich pszenicę, rydlami ją ciągle ruszając, aż się przewietrzyła należycie i ostygła.
Zabrało to kilka dni, lecz zato spokojni byli żeglarze o swój ładunek, ukryty w rumach.
— Wielką konsolację teraz czuję, mości Ottoboni — mówił komendant do Włocha — bo wiem, że do Genui dopłyniemy i wszystko dowieziemy szczęśliwie!
Tu duca, tu signore e tu maestro! — odparł kupiec. — Chcę wierzyć tobie, szlachetny panie. Chociaż nic przed ukończeniem pływanki mówić nie można. Pamiętaj o korsarzach maurskich!...
Retro, satana! — zawołał pan Haraburda, z trwogą patrząc na morze.
Z Koruny „Baltika“ szybko płynęła na południe, zbliżając się do Gibraltaru.
Sama nazwa cieśniny ciągle przypominała komendantowi Maurów, gdyż Ottoboni powiedział mu, że znane starożytnym żeglarzom „słupy herkulesowe“ Arabowie nazwali Dżebel al Tarik, od czego powstało hiszpańskie słowo — Gibraltar.
Ominąwszy przylądek Św. Wincentego, żeglarze spostrzegli dwie duże hiszpańskie galjony z czerwonemi krzyżami na żaglach, kilka mniejszych dwumasztowych kog i trzymasztowe pinki, napróżno usiłujące halzować, aby złapać wiatr. Jednak na oceanie panował prawie zupełny sztyl i żagle fladrowały, obwisając na długo i na chwilę tylko wydymając się, gdy nadlatywała słaba bryza.
„Baltika“ sunęła powoli, mając wiatr od bakortu i wychodząc dalej w morze, gdzie szyper miał nadzieję złapać w żagle silniejszą dmę.
Zniknęły woddali hiszpańskie okręty i „Baltika“ płynęła samotna.
Po południu dojrzano jakieś statki. Wkrótce wynurzyły się z wiszącej nad morzem świetlnej mgły trzy duże trzymasztowe galjony, szybko prujące gładką powierzchnię oceanu.
— Patrzcie, waszmościowie! — zawołał Kubala do komendanta i Ottoboniego. — Żagle im wiszą niby płachty, suszące się po płotach, a tymczasem chyżo lecą!
— Biada! — krzyknął kupiec. — Pędzą ku nam galeasy korsarskie, poruszane pojazdami!
Pan Haraburda zaczął patrzeć przez lunetę i dojrzał dwa rzędy wioseł, miarowo bijących wodę.
Zaczęto pośpiesznie zmieniać halzę galjony, aby nadać jej inny kierunek, lecz na morzu zapadła zupełna cisza i „Baltika“ bezradnie kołysała się na gładzie, prawie się nie poruszając.
Galeasy szybko dopadły dryfujący okręt kupiecki i zahaczyły go z obydwóch burt.
Korsarze o czarnych twarzach, białych i czerwonych zawojach na głowach, zacisnąwszy w zębach krzywe handżary, zaczęli wskakiwać z wysokiej burty na pokład „Baltiki“.
— Poddać się! Poddać się! — wołali po hiszpańsku dzikiemi, gardłowemi głosami.
Jakiś wysoki, włochaty w rozchełstanej, brudnej koszuli korsarz, przyłożył panu Haraburdzie nóż do piersi i ręką do gardła mu sięgnął.
Dawny zabijaka obudził się nagle w rycerzu. W okamgnieniu porwał napastnika za rękę, trzymającą handżar, i wykręcił ją; gdy nóż wypadł na dek, ucapił pan Haraburda włochatego korsarza, podniósł nad głową i, młyńcem zakręciwszy, zamierzał cisnąć go za burtę. W tej chwili usłyszał spokojny, doniosły głos imć Kubali:
Nec Hercules contra plures...
— Ha! — pomyślał rycerz. — Racja! Nic nie wskóram, a pokpić sprawę mogę...
Ostrożnie więc opuścił półprzytomnego od młyńca draba na pokład i, uśmiechając się, poklepał go po ramieniu.
Hałastra, z podziwem patrząca na osiłka, wrzasnęła radośnie i nagle ryknęła śmiechem, widząc towarzysza, który, słaniając się jeszcze, oglądał się dokoła błędnemi oczami.
Korsarze związali nieliczną załogę „Baltiki“ i stanęli przy sterze i żaglach.
Z jednej galeasy rozległa się komenda. Poruszyły się wiosła i, uwiązany do ruf korsarskich okrętów statek gdański popłynął za niemi, powoli sunąc ku wybrzeżom Afryki.
Przed wieczorem zerwała się silna bryza i „Baltika“, kierowana przez maurskich żeglarzy, chyżo biegła na południe.

Pan Haraburda, pozostawiony na wolności, usiłował nawiązać rozmowę z czarnymi korsarzami, lecz ci znali tylko dwa słowa po hiszpańsku: „poddaj się“ i „śmierć“.

— Z tem do dużej konfidencji dojść nie można! — pomyślał rycerz. — Te czarne bisurmany charczą jeno i zgrzytają jakby kto ostrzem po szkle drapał!
Jednak, ujrzawszy związanych w kasztelu Kubalę i Ottoboniego, pan Haraburda długo rozmawiał na migi z małym, chudym, lepiej od innych odzianym korsarzem, bo miał go za starszego wśród bandy zbójeckiej; zrozumiał nareszcie Arab i, wycharknąwszy kilka słów do swego pomocnika, zwolnił obydwóch jeńców.
— Tak to jeszcze, mój jegomościu, nigdy nie bywało! — kręcąc głową, mówił po wyjściu z kasztelu Kubala. — Ale jak garście na wolności, a na nogach pęt nie masz, to i — raźniej odrazu. Bo gdy ręką nie zdziałasz, tedy nogą można!
— Tu nie uciekniesz, asan! — ze smutkiem zauważył pan Haraburda.
— Po morzu to nie pobieży człek, mój jegomościu, — powiedział imć Kubala — ale tuszę, że może te basałyki kiedyś do brzegu dopłyną... Gdy będzie ziemia, to człek przemyślny poczuje się w domu i rozważać pocznie...
Nec Hercules contra plures, bracie! — mruknął do niego pan Haraburda.
— Czy to, jegomość, dużo aljantów miał na „Filsandzie“ u barona Palena, gdy z panią naszą po raz pierwszy przybył? — zapytał, wzruszając ramionami, Kubala.
— Prawda... prawda! — odpowiedział rycerz, którego smutek ogarnął na wspomnienie żony.
„Baltika“ po trzech dniach żeglugi rzuciła kotwicę o kilka stajań od spadzistego brzegu, gdzie na skałach rozbijały się nadbiegające fale oceanu.
— Salé, Salé — mruknął do pana Haraburdy jeden z korsarzy, kiwając głową w stronę wysokich minaretów, wznoszących się na brzegu.
Rycerz zrozumiał, że jest to nazwa bielejącego na szczycie spychu miasta, ale nie mógł się domyśleć, co ma oznaczać „El-Ajaczi“, chociaż te słowa Maur powtórzył kilkakrotnie, podnosząc przytem twarz do góry i cmokając ustami:
— El-Ajaczi! El-Ajaczi!
Korsarze kazali jeńcom wsiadać do łodzi i płynąć do brzegu, gdzie tłum uzbrojonych jeźdźców otoczył pojmanych żeglarzy i — pochód ruszył w głąb miasta.
Wąskiemi uliczkami, otoczonemi wysokiemi i ślepemi murami, tłum jeńców posuwał się dalej. Na niewielkich placach stały meczety z wysokiemi minaretami, w połyskach złotych kul i półksiężyców; obszerne gmachy, ledwie widzialne poza murami i potężnemi bramami; stragany kupców i tłumy ludzi.
— Uważacie, jegomościu, jakie tu fortalicje? W każdym takim domu można oblężenie wytrzymać! — zauważył Kubala, idący obok pana Haraburdy.
— Zacne budowle, srogie! — kiwnął głową rycerz, rozglądając się bacznie.
— Wszystko przepadło... na zawsze! — jęczał poważny Ottoboni, załamując ręce. — W grodzie niewiernych jesteśmy. Lasciate ogni speranza, voi che’ntrate!
— Co to ma znaczyć, mój jegomościu? — zapytał ciekawy Kubala.
— Pozostawcie nadzieję wchodzący tu! — jęknął Ottoboni, wielki miłośnik swego ojczystego poety Dantego.
— E-e, mój jegomościu! — odparł młodzieniec. — Przez tyle już przeszliśmy pięknych bram, więc skoro entrate, dlaczegóż nie moglibyśmy... drapate? Miejmy w Bogu nadzieję!
— Nie, teraz to „kaput“ z nami! — westchnął szyper Holz.
— Kraczesz, jak wrona na sowę! — mruknął Kubala. — Nadzieja w Bogu, w torbie chleb...
Tak rozmawiając, doszli do nowej bramy, która już osypywać się zaczęła.
Za bramą widniał duży, biały budynek z okrągłą kopułą i długą murowaną szopą, przylegającą do muru.
Maurowie wprowadzili jeńców do obszernej izby, głęboko w ziemi zapadłej, i, zdjąwszy powrozy ze związanych, wyszli, zamknąwszy za sobą mocne drzwi. Przez mroczną izbę biegł w kamiennem korycie strumyk, więc jeńcy z radością gasili pragnienie i obmywali zbiedzone głowy i potarte sznurami ramiona.
Przyniesiono strawę. Był to „kuskus“ — kasza jęczmienna, polana palącym sosem czerwonym i okraszona kawałkami mięsa baraniego.
Pierwszy spróbował posiłku imć Kubala i, głośno mlasnąwszy wargami, zawołał:
— Jak jest z czego, to i dureń kaszy nawarzy! Wcale przednie, a ogniste! Uf!
Po nim próbował jadła pan Haraburda i rzekł:
— Dobra! Jakbym jadł naszą sałamachę, do której jakiś trefniś saporu dla figla dolał.
— E-e, widzi mi się, że tu dobrzy ludzie żyją! — krzyknął rozochocony Kubala. — Dogadzają nam, jak ksiądz Kachnie! No, mości Ottoboni, a skosztujcie!
Dostojny Włoch, który zupełnie stracił na animuszu, z trudem szczyptę kaszy, zagarnąwszy palcami, gdyż łyżek nie używają w Mohrebie, do ust włożył.
Na ten widok, Kubala skoczył i udanym tubalnym głosem wyrecytował:
— Katarzyna z Nadarzyna, Jakubek z Dłubek: pierwsza zapowiedź; ktoby wiedział o jakiej przeszkodzie, niechaj puści bąka na wodzie; Katarzyna z Ciecierzyna, Jan z Kijan, zapowiedź druga, ale z tego nic nie będzie, bo obydwa chłopy!
Zgadł wesoły imć Kubala, bo Ottoboni pluć nagle zaczął, wołając:
— Gorzka, podła oliwa!
— Delikatny pan, niczem bernardyńska pięta! — mruknął Kubala do pana Haraburdy. — Je, jak szydłem patokę!
— Mielesz, asan, językiem, jak baba kołowrotem! — zaśmiał się rycerz.
— Pół człowieka bez języka, mój jegomościu! — odciął się młodzik. — Exemplum: szyper Holz. Na galjonie to gadał i gadał zbereźne, sprośne słowa, a tu milczy, jakby wody nabrał...
Krotochwilny Kubala rozweselił jednak wszystkich i ducha obudził. Rozległ się śmiech wesoły, podsycony też tłustą kaszą. Stojący na warcie zbrojny Maur zajrzał do izby i ze zdumieniem podniósł ramiona.
Pan Haraburda czuł się niezwykle spokojnym. Kilka razy mignęła mu myśl, jak, siedząc przy kominku w domu, będzie pani Wandzie opowiadał o swej niedoli maurskiej, z której, jak dotąd, nic sobie nie robił. Nie rozumiał, skąd miał w sobie ten spokój i wiarę w pomyślne zakończenie całej przygody.
Tegoż dnia popędzono gdańskich jeńców i innych, wziętych wraz z kilkoma hiszpańskiemi pinkami, do Dar-el-Mahzen, czyli pałacu, ukrytego za murami i pięknym gajem pomarańczowym.
Mieszkał tam emir miasta Sale, zuchwały korsarz i waleczny wojownik, El-Ajaczi.
Jeńców ustawiono dokoła obszernego dziedzińca i wkrótce z pałacu wyszedł El-Ajaczi, w otoczeniu amir-el-bachrów i raisów korsarskich.
Dowódcy galeasów, które zdobyły jeńców, objaśniali emirowi, skąd pochodzą ludzie, stojący przed jego groźnem obliczem.
Ujrzawszy hiszpańskich żeglarzy, emir kazał ich natychmiast skuć łańcuchami i wrzucić do ciemnicy, Ottoboniego zaś zamknąć osobno, aby wszcząć z nim układy o sowity wykup.
— Cóż to za ludzie? — spytał nareszcie emir, podchodząc do gromadki gdańszczan, gdzie, wszystkich przewyższając o dwie głowy, stał wyniosły i barczysty pan Haraburda z groźną twarzą, przepasaną blizną.
Rycerz ze zdziwieniem przyglądał się wodzowi korsarskiemu. Niezawodnie, nie był on Arabem, bo miał jasną twarz, płowe włosy i niebieskie, zimne oczy. Pan Haraburda nie wiedział, że wśród piratów afrykańskich było sporo poturczeńców — ludzi z Europy. Dostawszy się do niewoli, nieraz nawet zbiegłszy do Maurów przed pościgiem za dokonane zbrodnie, lub przed świętą inkwizycją, gdy to censores fidei tępili heretyków, — przyjmowali zbiegowie naukę proroka Mahometa i rychło do znacznych godności dochodzili.
Takim poturczeńcem był potężny emir El-Ajaczi. Był to holenderski żeglarz Van-Eljack, uczestnik wielu śmiałych wypraw holenderskich karawel na dalekich morzach.
— Cóż to za ludzie? — pytał emir.
— Mówią, że są z Polonji, władco! — odparł jeden z korsarzy, przykładając dłoń do piersi, ust i czoła. — Niech Allah da ci moc na długie lata, emirze!
Jakaś myśl błysnęła w zimnych, jasnych oczach El-Ajaczi.
— Kraj nasz nazywają Turcy — Lechistanem! — rzekł po niemiecku pan Haraburda, nie mając nadziei, że go ktoś pośród czarnych korsarzy zrozumie.
Nagle jeden z okazałych amir-el-bachrów, stojących za emirem, uderzył się szeroką dłonią w czoło i zawołał do władcy:
— Wspaniały panie, orle morski, ja znam ten kraj! Gdy padyszach prawowiernych chodził do Europy z wojną, jam przewoził na okrętach jego waleczne wojska. Padyszach spotkał w polu wojowników z Lechistanu, którzy zuchwale drogę janczarom sułtańskim zagrodzili i piędzi swej ziemi nie ustąpili. Sam padyszach nazywał Lechistan — legowiskiem lwów!
Res Publica Polonia? — zapytał El-Ajaczi.
Res Publica Polonia — powtórzył rycerz, czując, jak mu serce bić przestało.
— Co umiecie robić? — padło pytanie w języku niemieckim.
— Okręty wodzić po morzach... — zaczął rycerz.
— Sami to potrafimy! — przerwał mu emir. — Więcej co?
— Jesteśmy wojennymi ludźmi. Znamy się na konnicy i piechocie, na armatach i wszelakiej broni, umiemy budować fortalicje i podkopy wybuchające prowadzić, proch robić... — wyliczał pan Haraburda.
— Dość! — rozkazał emir. — Czy znasz kogoś w Holandji?
— Znam Jana Koena, komendanta — odpowiedział rycerz.
— Największy to żeglarz na świecle! — zakrzyknął korsarz. — Dawno-żeś go widział? Czy zdrów jest Koen?
— Przed trzema niedzielami trącałem się z nim kielichem w Brugji, przed wypłynięciem z moją targową galjoną z pszenicą... Zdrów był, jak dąb!
El-Ajaczi zamyślił się.
— Tych ludzi z Lechistanu trzymać na wolności! — rzekł nareszcie. — Gdzie umieszczono ich?
— W zauji Nekkas, władco! — odpowiedział konwojujący jeńców korsarz.
— Dobrze! — skinął ręką emir. — A suto karmić, bo muszą dobrze pracować!
Jeńców odprowadzono zpowrotem do izby, z biegnącym w kamiennem korycie strumykiem.
Nazajutrz pana Haraburdę stawiono przed emirem.
El-Ajaczi wyprowadził rycerza na szczyt pałacu i rzekł:
— Widzisz na dole całe Sale, tu — rzeka Bu-Regreg, a tam — na przeciwległym brzegu miasto Ribat-el-Fath, należące do sułtanów z dynastji zniewieściałych Saadien. Chcę, abyś oba te miasta w fortecę groźną, niezdobytą zamienił!
Naradzali się emir z jeńcem, a gdy rycerz opuścił Dar-el-Mahzen, El-Ajaczi przywołał do siebie naczelnika straży i rozkazał:
— Jutro dasz temu człowiekowi tyle jeńców, ile zażąda, bo będzie las rąbał w Mamora!
— Rzekłeś, dżebber, i słowa twoje pozostały w mojej duszy!
Bijąc pokłony, odszedł Maur, kierując się ku zauji, gdzie siedzibę swoją mieli ludzie z Lechistanu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.