Pod sztandarami Sobieskiego/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod sztandarami Sobieskiego |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Pobudka“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | J. Jankowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Było to w piękny wieczór majowy, tuż nad Prutem, gdzie spieniona rzeka górska wdzierała się zuchwale w zielone roztocza pomiędzy Makowicą a Jawornikiem! O niczym innym myśleć się nie chciało, ino o tych górach świeżą zielenią spowitych, o różowiejącym już niebie, o szkarłatnym licu słonka, co to za zębatą granią zapadać już poczynało na krótki spoczynek nocny. Turkały i jeszcze jak gdyby wstydliwie kląskały słowiki. Coś jakby wzdychało i szeptało cichutko, a były to westchnienia i poszepty wiosenne ziemi, traw, kwiecia, drzew, ptaszyny każdej i każdego zwierza — małego jak mysz polna i wielkiego jak bury kosmacz lub ponury odyniec — słowem, wszystkiego, co marzyło o miłowaniu gorącym od zmierzchu do północka i od północka do rumianego brzasku!
Było to w piękny wieczór majowy w owym pamiętnym roku pańskim tysiącznym sześćsetnym siedemdziesiątym szóstym, gdy to na ziemi, na wielkich wodach i na niebie ludzie starzy i doświadczeni ważnych i niepokojących dopatrywali się znamion i znaków. Gadali, że poprzedzają one pożogę wojenną, krwi przelew, łzy jasyru[1] i nowe kopce, kurhany, mogiły, co to od nie wiedzieć ilu wieków ciągnęły się od Lwowa poprzez Zborów, Beresteczko, Ostróg aż po rozwidliny leniwej Prypeci i Górny Dniepr, po Szkłów i Orszę.
Ale tego wieczora majowego nie mieściły się te wróżby i przepowiednie w bujnej, świeżo podgolonej głowie pana Jerzego Berezowskiego. Dopiero przed dwiema godzinami kurtę łosiową — całą w pręgach po rzemykach i sprzączkach pancerza — zwlókł rycerz z szerokich ramion i granatowy żupanik wdział na srebrne guzy zapinany, przyczepiwszy do pasa krzywą szablę turecką. Lubował się w niej pan Jerzy, bo w podhajeckiej zdobył ją bitwie, pod wodzą miłościwie panującego króla Jana III, który wonczas jeszcze jako hetman wielki dzielnie stawał, sławę oręża polskiego na cały świat rozgłaszając.
Dziwne było owo zapomnienie o wszystkim, bo w bujnej rycerskiej głowie pana rotmistrza Berezowskiego kotłowało się zawsze i wichrzyło od planów i myśli. W tej wszakże chwili różowego zmierzchu pan Jerzy wszystkiego zaniechał i wszystko odrzucił.Czuł tylko jedno, że musi teraz serce swoje otworzyć szeroko, by siedząca przy nim kruczowłosa Anielka Kolankowska z Nadwornej, jakaś tam daleka po kądzieli krewniaczka, mogła pojąć i wyczuć, że w sercu rycerskim rozgościła się, sama tego nie wiedząc, jak najmożniejsza na swojej włości pani.
Pan Jerzy, gładząc się po gęstej, płowej czuprynie i pobrzękując ostrogami, spoglądał na panienkę zachwyconym wzrokiem i mówił choć cichym, ale tak przenikliwym głosem, że syk, plusk i warkot Prutu nie mógł słów jego zagłuszyć. Toteż panna Anielka, ciemną główkę pochyliwszy w lekkim zawstydzeniu i namarszczywszy szerokie brwi, słuchała z natężoną uwagą, gdyż oczekiwała tej rozmowy już od dawna.
— Ty wiesz, jakie to nasze życie rycerskie na tych ziemiach... — mówił. — Ani dnia, ani godziny nie ma człek pewności... Dziś tu, a jutro Bóg jeden wie, gdzie poniosą losy... Na strażnicy żyjemy... Czasy nadchodzą niespokojne, wojenne... Na nową zawieruchę się zanosi i to zawieruchę wielką, bo, słyszysz, król jegomość zamierza raz na zawsze kres położyć potędze tureckiej i tatarskiej, gdyż ona na wolność ojczyzny naszej nastaje...
Urwał i westchnął, bo na pamięć mu przyszły krwawe i zda się rozpaczliwe dni obozu podhajeckiego, krzykliwe sejmy warszawskie i puste, nierycerskie gardłowanie sejmików.
Anielka podniosła na niego rozpłomienione oczy i uderzyła nimi weń, jak gdyby mówiąc:
— To nie wszystko! Dalej, dalej, mów jeszcze.
Wyprostował się pan Jerzy ni to zrzucając z siebie ciężkie brzemię, ni to przygotowując się do jakiejś stanowczej rozprawy i ciągnął dalej:
— Tedy nieporęcznie mi było myśleć o własnym gnieździe, choć to już trzydziesty trzeci roczek życia mija i na czwarty przebrnęło się krzyżyk, hę? Nasze rzemiosło wojenne to twarda sztuka i człeka niczym żarnami przeciera!.. Swoje strony, rodzina — takie to dalekie wszystko się staje... mgliste!.. Na tęsknotę nawet nie pozostawi czasu wojenka... Surowa to pani! Całego bierze człowieka i albo go zgubi, albo hojnie nagrodzi, pod niebiosa, jak wielkiego hetmana a teraz króla naszego, wyniesie i rozsławi! Tak to mijają lata... Czasem się jeno coś przytrafi, czego nawet wojna, a może nawet i śmierć nie wyrwie z serca człowieczego...
Westchnął rotmistrz wymownie i gorącym spojrzeniem ogarnął wdzięczną a w tej chwili dziwnie pokorną postać panienki.
— Tak też i mnie się przydarzyło, dziewczyno moja luba! — szepnął. — Od czasu, jakeś przed dwoma laty do naszego Berezowa Wyżnego z panią matką do wujostwa Skulskich przyjechała, nie miałem już chwili spokoju i ino o tobie myślałem, ino za tobą tęskniłem! Może źle robię i nierozumnie, ale choć wojenne znów i znojne nadciągają dni, muszę powiedzieć, że już dłużej żyć bez ciebie nie mogę i udręką się truję, by ktoś inny mi ciebie nie porwał! Nic by mi bowiem wtedy na tej ziemi nie pozostało, ino żal gorzki, żem szczęścia własnego i swej miłości nie upilnował... Nie umiem ja mówić gładko i krętymi chadzać ścieżkami, przeto o jedno tylko spytam — chceszli być moją żoną?
Panna Aniela natychmiast podniosła główkę i odpowiedziała bez wahania:
— Tak!
Pan Jerzy począł jej rączki do swego serca przyciskać, a potem ramieniem ogarnąwszy do szerokiej piersi dziewczynę przytulił i młode, świeże jej usta bez pamięci całował, że aż mu w rękach zwisła.
Siedzieli potem jeszcze długo nad brzegiem Prutu i przy wtórze jego plusku i syku rycerz niczym na spowiedzi całe życie swoje przed Anielką jak na dłoni rozłożył, nic nie ukrywając, a te wyznania swoje zakończył tak:
— Osiedliśmy na naszej schedzie z woli króla od wieków na ziemi jego. Nie przelewa się tam u nas i tak myślę, iż nigdy przelewać się nie będzie, lecz i biedy ze mną nie zaznasz... Uciułało się tam różnego dobra zdobycznego, bo to się raz po raz tłukło po wojenkach i zawsze coś nieprzyjacielowi uszczknęło... Niewolników mamy z półsetki... Trochę Turków, więcej Tatarów budziackich... Pracowity to, chętny lud... z nimi rodzic spory szmat ziemi wykarczował i popiołami pozasypywał ugory. Teraz rodną tam mamy ziemię... Chudoby jest też sporo, i konie, i woły, i owce, i swoją połoninę mamy nad Czeremoszem... Młodszy brat Janko watahą-bacą chadza, gdyż do rycerskiego stanu niezdolny jest... W dzieciństwie uschła mu prawa ręka, którą bachmat tatarski, przez rodzica zdobyty, pogryzł mu okrutnie. Tak ot żyjemy, luba moja! W pracy, po bożemu... Niewielka jest nasza włość drobnoszlachecka, zaściankowa i niewielka zostanie, ale pamiętaj, że gdyby się ze mną coś stało, pozostawię ci w spuściźnie uczciwe, a jeżeli Najwyższy dopuści, to i sławne imię rycerskie...
Anielka rozpłakała się nagle...
— Co ci jest, najdroższa? — spytał troskliwie.
— Tak smutno mówisz, jak gdybyś się żegnał przed długą rozłąką i... nie wiedział... czy... czy powrócisz... — szeptała przez łzy.
Przytulił ją do siebie i jął uspokajać... pocałunkami.
Poszli wreszcie ku domowi, trzymając się za ręce.
Stał on tuż przy przełomie Prutu. Obszerny, z ciosanych kamieni zbudowany i wysokim murem ze strzelnicami obniesiony, zdawał się być warownią postawioną na drodze nieznanym wrogom.
Była też to drobna warownia, na rozkaz Potockich z Delatyna i Stanisławowa wzniesiona i opatrzona, a przez Kossakowskich niewielką załogą obsadzona, nad którą komendę sprawował pan Hieronim Sulatycki z Hucułówki, towarzysz chorągwi pancernej kasztelana Potockiego, wojownik znający jak nikt inny tę górską krainę. Ów pan Sulatycki wujem był Anielki i jej opiekunem po śmierci ojca, którego Tatarzy, przedostawszy się przez Czarną Połoninę, usiekli przed dziesięcioma laty pod zamkiem pniowskim panów Kuropatwów.
Pan Hieronim siedział właśnie w sieni, gdzie w wielkim kominie potężny kloc świerkowy płonął oświetlając całą izbę. W sile wieku, o siwiejącej już brodzie rycerz miał wesołe, roześmiane oczy. Spojrzawszy na wchodzącą młodą parę, w palce trzasnął i zanucił:
— Jasyr, jasyr, słodki jasyr!... — i parsknął śmiechem, a rotmistrz i Anielka wziąwszy się za ręce zawtórowali mu.
— A przecież stanął pomiędzy nami układ, ojcze Hieronimie! — zawołał rotmistrz.
— Chwała niech będzie Najwyższemu i Najświętszej Panience! — odpowiedział pan Sulatycki radośnie. — Ucieszy się siostra, bo martwiła się, że niesporo wam to szło...
Usiedli we troje na ławie i popijając mleko gwarzyli o tym i owym, jak to zawsze bywa w półciemnej izbie przy migotliwych połyskach płomienia w kominku. Niebawem Anielka udała się na spoczynek, pożegnawszy obu serdecznie.
Rycerze pozostali sami.
Rotmistrz namyślał się nad ustaleniem dnia zrękowin i ślubu, wyrażając nadzieję, że tym razem już nic mu nie stanie na przeszkodzie i że przed wystąpieniem w pole zdąży się ożenić i młodą żonę w Berezowie Wyżnym osadzić na ojcowiźnie.
Pan Hieronim słuchał i milczał, ale w końcu się odezwał:
— Ino radzę, Jerzy, śpiesz się, bracie, bo z Kosowa dochodzą mnie różne wieści...
— Co nowego? Gadajcież, ojcze Hieronimie! — zaniepokoił się rotmistrz.
— Słysz, z Warszawy przybyli do Lwowa gońce od Króla Jegomości do hetmana Potockiego z rozkazem, by pod Szczercem obóz zatoczył dla wojsk koronnych. Pan strażnik wojskowy zaś...
— Pan Zbrożek?!
— Ano, już przybiegł pod Beresteczko, gdzie ma się zbierać wojsko litewskie hetmana polnego Michała Paca, a stamtąd do Lwowa wpadł z listem do wojewody, by ten grodu pilnował i pospolite ruszenie zbierał, bo ponoć opornie się gromadzi...
— Jabym z takich synów pasy darł! — zasyczał rotmistrz Berezowski. — Co nowa wojna — zawsze to samo... czekają, zwlekają, oczajduszom wszelkim wierzą, że to niby sułtan i chan nie myślą o wojnie, i siedzą bracia-szlachta na przypieckach, jak te staruchy stuletnie!
Pan Sulatycki wzruszył ramionami i mruknął:
— Nasza to przywara! Za szablę się chwytamy, gdy wraża już grzmoci nas po karku. I tu na Wierchowinie[2] niedobrze jest... — westchnął — komendant kołomyjski opieszale sobie poczyna i może teraz, gdy wojewoda głos ma i wgląd, inaczej do sprawy się weźmie... Ja tam bez komendanta, za zezwoleniem państwa Kossakowskich i Kuropatwów, na własną rękę zaciąg robię śród szlachty, co się rozsiadła w Beskidzie, pod Czarnohorą i Czywczynem, a do piechoty i taborów — gazdów z grażd i juhasów z połonin kuszę i wstępować namawiam, bo to, powiadam wam, lud bitny a na Tatara osobliwie cięty!
— Ważne macie wieści, ojcze Hieronimie... — przerwał mu pan Jerzy, niespokojny i nachmurzony. — Jeżeli obóz mają już zatoczyć, tedy i król ino patrzeć do obozu zjedzie, bo to wódz, co zwlekać nie lubi! Kto wie zatem, czy i tym razem sądzone mi jest założyć stadło?...
Ledwie pan Hieronim usta otworzył, żeby uspokoić stroskanego rotmistrza, gdy rozległo się wściekłe ujadanie psów, głosy ludzkie, a po chwili do sieni wpadł wartownik od bramy i zawołał:
— Goniec przybył od strażnika wojskowego!
— Do mnie? — rzucił pytanie pan Sulatycki, zrywając się z ławy.
— Do pana rotmistrza łanowego Jerzego Berezowskiego, panie komendancie — odpowiedział wartownik.
Do sieni wchodził już jakiś mały, zwinny człowiek w żółtych zabłoconych butach z ostrogami, szarej kurcie i takim też kołpaku z orlim piórem.
— Czołem waszmościom! — powitał rycerzy. — Niech będzie pochwalony Chrystus...
— Na wieki, czołem... czołem... przepraszamy, że po ciemku nie rozpoznać szarży... — usprawiedliwiał się pan Hieronim, idąc na spotkanie gościa.
— Towarzysz dragonów pułkownika Wojdźbuna Witold Ślizień, do usług! — odpowiedział przybyły, zdejmując kołpak i wyciągając rękę do gospodarza. — Czy widzę przed sobą pana Hieronima Sulatyckiego we własnej osobie?
— Jam ci jest Sulatycki, a ten oto kawaler — rotmistrz Berezowski — objaśnił go rycerz.
— No, to chwalić Boga w Trójcy Świętej jedynego! — zawołał Ślizień. — Pędzę za waszmość panem z Rohatyna do Stanisławowa, ze Stanisławowa do Śniatynia, stamtąd do Kołomyi, potem do Berezowa, a macie ich tam aż trzy czy cztery, to mi się w głowie kołować poczęło, aż rodziciel waszmości do tej dziwnej „fortalicji“[3] jechać mi poradził, jakoże się domyślał, iż tu właśnie należy szukać pana rotmistrza. Najeździłem się, aż mi nogi pokrzywiło niczym bisurmanowi!... — śmiał się rozgadany i wesoły towarzysz dragonów.
Po chwili wyprostował się służbiście i wyjąwszy z kołpaka papier podał panu Jerzemu.
— Od pana Zbrożka, strażnika wojskowego, pismo do pana rotmistrza łanowego Jerzego Berezowskiego — oznajmił.
— Dziękuję waszmość panu! — odrzekł rotmistrz.
— Proszę do kompanii — zapraszał komendant.
Goniec szybko zrzucił z siebie ciepłą kurtę, odpiął broń i umywszy ręce i twarz usiadł z głębokim westchnieniem ulgi na ławie.
— Zdrożony jestem! — uśmiechnął się z lekka.
Pan Hieronim już się krzątał po domu.
W sąsiedniej izbie służba nakrywała stół, gdyż należało gościa nakarmić i napoić polskim zwyczajem nie samym tylko mlekiem czy żentycą. Dwie hoże, dorodne huculskie krasawice przygotowywały tymczasem pościel dla gońca i chichotały po cichu z ciekawością przyglądając mu się przez półzamknięte drzwi.
Pan Jerzy złamał pieczęć strażnika wojskowego i rozwinął pismo.
Krótkie było i tylko dla młodego rotmistrza zrozumiałe.
Pan Zbrożek pisał:
„Sercu memu miły Jerzy! W pamięci mi zapadła narada nasza rohatyńska, a że nastała godzina, przeto, nie zwlekając, wylecisz szlakiem żurawi i spod obłoków rozejrzysz wszystko: kto, gdzie, jak, ile, z kim i z czym? Gdyby zaszła potrzeba, zaleć choć najdalej — bodaj nawet do Stambułu — ino wracaj co rychlej i szukaj mnie, by czym prędzej stroskane serce naszego orła ukoić, bo mocno się on troska, aż patrzeć na to trudno bez łez. Opiece boskiej ciebie, druhu, polecam. Sercem przychylny i przyjazny — Zbrożek“.
I tyle tylko tego pisma było, ale w mig wniwecz obróciło plany, zamiary i marzenia rotmistrza.
Zaciął zęby i zacisnął pięści aż mu się paznokcie w skórę wpiły.
Wyszedł na dwór i patrząc w gwiaździste niebo syczał:
— Wojewodowie zwlekają, starostowie nic sobie z uniwersałów hetmańskich nie robią, a ty, człowiecze, zrywaj się, porzucaj całe swoje szczęście i leć na złamanie karku, na niedolę, trudy, śmierć, by za innych, co się należy, odrobić! Czy ja ogar tropiący czy sokół łowczy, co to je ze smyczy czy tam z berła ledwie spuść, a już o wszystkim w mig zapomną — ino tropią i ścigają, krwi chciwe i zdobyczy?!
Nie dokończył, bo słowa te, gdy sam je posłyszał, wydały mu się bluźnierstwem.
Przypomniał sobie nagle wielkiego hetmana Sobieskiego, jak to przyszły król na derce końskiej na deszczu sypiał w wyprawie pod Batoh, sam okopy sypał pod Podhajcami, sam chorągwie w bój prowadził, sam był wszędzie za dziesięciu, za stu, za tysiące, wierny, najwierniejszy syn, a teraz ojciec Rzeczypospolitej! Gdy się inni zastanawiali, radzili, wahali i wątpili, on rzucał na ołtarz ojczyzny swoje mienie i życie, mknął naprzeciwko znojnej pracy bojowej, pozostawiając umiłowaną żonę i swój własny los, przez wrogów i wichrzycieli zagrożony.
Ścisnął głowę rękami pan Jerzy i jęknął z bólu i wstydu, że okazał słabość swoją i zapomnienie powinności rycerskiej.
Nie uświadamiając sobie kiedy, znalazł się pod oknami pokoju panny Anieli i aż drgnął, gdy posłyszał jej niski, pełen utajonej pieszczoty głos:
— Jerzy, co ci jest?
Przypadł do okna młody rotmistrz i opowiedział jej wszystko, co zaszło od chwili, gdy się rozstali.
Anielka zbladła straszliwie, lecz nie zapłakała, a nawet nie westchnęła głębiej.
Przyciskając ręce do kołaczącego w piersi serca, powiedziała głosem przejmującym:
— Spełnij rozkaz! Inaczej nie można! A pamiętaj, że miłować cię będę aż do zgonu i nikogo innego mężem swoim nie nazwę! Czekać będę wiernie, bez narzekań i rozpaczy, i wiem, że sądzone nam jest życie szczęśliwe, bo tak długo i gorąco prosić o to będę Królowę Niebios, Matkę Zbawiciela, aż się zmiłuje nad nami i ciebie płaszczem swoim osłoni!
Przez chwil kilka rozmawiali jeszcze ze sobą i zamienili święte obrazki.
Takie to było proste, rycerskie pożegnanie dwojga ludzi rozumiejących, że nie masz nic ponad wolność, honor i szczęście ojczyzny.
Rotmistrz powrócił do domu i wraz z gospodarzem i gościem przegadali do północy, trącając się kielichami i patrząc jak Ślizień zajada jajecznicę z kiełbasą i pieczone pstrągi. Gdy się już udawali na spoczynek, rotmistrz powiedział ze spokojnym uśmiechem:
— No, to pożegnajmy się zarazem, bo jutro przed świtem wyruszam...
— Jakto? — zdumiał się pan Hieronim. — A zrękowiny? A ślub?
— Później, kiedy Bóg da, a Król Jegomość pozwoli! — uśmiechnął się rycerz.
— Tak to bywa w naszej doli żołnierskiej — przytaknął mały dragon, ziewając ukradkiem, bo trzy bodaj noce oka nie zmrużył.
Nikt jednak nie zapytał, gdzie i po co jedzie Jerzy, nie zwykli bowiem rycerze wypytywać o to, co może być tajemnicą. Uścisnęli sobie dłonie przyjaźnie i rozstali się w sieni.
Rotmistrz obudził śpiącego na ławie pacholika służbowego.
— Hej, Olko — mruknął do wystraszonego i nieprzytomnego jeszcze ze snu chłopaka — ledwie świtać pocznie, konie osiodłasz, na luzaka terkyły[4] włożysz i będziesz czekał przed bramą. Jedziemy!
— Dokąd, jegomościu! — zdumiał się pacholik.
— W świat — szeroki i daleki! — zaśmiał się rotmistrz, patrząc w jego wybałuszone oczy. — Ale się nie bój, nie bój! Zostaniesz na Wierchowinie. Gdziebym tam znów brał ze sobą takiego malca, dzieciucha!
Pacholik z tupotem bosych nóg podbiegł do rotmistrza i padł przed nim na kolana, skamląc:
— Jakżeż tak być może, wasza miłość?! Ta jakiż ja dzieciuch, kiedy w zimie o, jakiego to ja kudłacza z Sywuli do Berezowa na łańcuchu przywiódł! Sam go w hawrze[5] odnalazł, wykurzył i związał...
Z czarnych oczu Olka kapać poczęły łzy. Chlipał głośno i mruczał jak ten niedźwiedź, którego aż na Sywuli ucapił, a potem Cyganom z Wołoszy, co z taborem koczowali nad Prutem, za dziesięć złotych piastrów tureckich sprzedał i... przehulał na wieczornicach z dziewczętami, bo lgnęły do udałego łeginia[6].
Pan Berezowski śmiał się głośno i klepał Olka po potężnym karku mówiąc:
— No, jeżeliś taki, to może i pojedziesz ze mną... do sułtana na gorzałkę!
— Pojadę, panie rotmistrzu, choćby do sułtana, a jak każecie, to go do Berezowa za brodę przywlokę...
— Cyganom sprzedam, upiję się i chłopakom żebra połamię nie wiedzieć za co i dlaczego... — zakończył pan Jerzy, który niejedno już słyszał o przygodach i sile pachołka.
— Juści że tak! Połamię im ziobra, bo przygadują mi, że Bóg zamiast w głowie mi rozum umieścić, włożył mi go w pięści — usprawiedliwiał się Olko.
— A może to i prawda, chłopaku? — spytał rotmistrz. — W niejednej przeprawie Bogu za to podziękujesz. A teraz śpij i przed świtem bądź gotów, bo inaczej ci ten łeb kosmaty urwę!
— Ostawajcie z Bogiem, wasza miłość!
— I ty takoż, chłopcze!
Za chwilą woskowa świeca w izbie rotmistrza zgasła.
Cisza zapanowała w całej „fortalicji“. Z rzadka tylko rozlegał się okrzyk:
— Warta! — na co z drugiej strony czworoboku budowli odpowiadał przeciągle inny głos:
— Wa-a-a-rta!
Poszczekiwały psy. Za piecem grały świerszcze. Pod podłogą chrobotały myszy i nagle poczęły się miotać z piskiem i cienkim zgrzytem ostrych zębów. Widać łasica znalazła przejście do tajnych legowisk mysich...