Pod sztandarami Sobieskiego/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pod sztandarami Sobieskiego | |
Podtytuł | Powieść | |
Wydawca | Wydawnictwo „Pobudka“ | |
Data wyd. | 1938 | |
Druk | J. Jankowski i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Ilustrator | Stanisław Haykowski (1902-1943) | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
F. A. OSSENDOWSKI
POD SZTANDARAMI
SOBIESKIEGO
POWIEŚĆ
WARSZAWA 1938
WYDAWNICTWO „POBUDKA“.
Prawa przedruku zastrzeżone.
Druk. J. Jankowski i S-ka, Warszawa, Zielna 20. Tel. 519-77.
|
Było to w piękny wieczór majowy, tuż nad Prutem, gdzie spieniona rzeka górska wdzierała się zuchwale w zielone roztocza pomiędzy Makowicą a Jawornikiem! O niczym innym myśleć się nie chciało, ino o tych górach świeżą zielenią spowitych, o różowiejącym już niebie, o szkarłatnym licu słonka, co to za zębatą granią zapadać już poczynało na krótki spoczynek nocny. Turkały i jeszcze jak gdyby wstydliwie kląskały słowiki. Coś jakby wzdychało i szeptało cichutko, a były to westchnienia i poszepty wiosenne ziemi, traw, kwiecia, drzew, ptaszyny każdej i każdego zwierza — małego jak mysz polna i wielkiego jak bury kosmacz lub ponury odyniec — słowem, wszystkiego, co marzyło o miłowaniu gorącym od zmierzchu do północka i od północka do rumianego brzasku!
Było to w piękny wieczór majowy w owym pamiętnym roku pańskim tysiącznym sześćsetnym siedemdziesiątym szóstym, gdy to na ziemi, na wielkich wodach i na niebie ludzie starzy i doświadczeni ważnych i niepokojących dopatrywali się znamion i znaków. Gadali, że poprzedzają one pożogę wojenną, krwi przelew, łzy jasyru[1] i nowe kopce, kurhany, mogiły, co to od nie wiedzieć ilu wieków ciągnęły się od Lwowa poprzez Zborów, Beresteczko, Ostróg aż po rozwidliny leniwej Prypeci i Górny Dniepr, po Szkłów i Orszę.
Ale tego wieczora majowego nie mieściły się te wróżby i przepowiednie w bujnej, świeżo podgolonej głowie pana Jerzego Berezowskiego. Dopiero przed dwiema godzinami kurtę łosiową — całą w pręgach po rzemykach i sprzączkach pancerza — zwlókł rycerz z szerokich ramion i granatowy żupanik wdział na srebrne guzy zapinany, przyczepiwszy do pasa krzywą szablę turecką. Lubował się w niej pan Jerzy, bo w podhajeckiej zdobył ją bitwie, pod wodzą miłościwie panującego króla Jana III, który wonczas jeszcze jako hetman wielki dzielnie stawał, sławę oręża polskiego na cały świat rozgłaszając.
Dziwne było owo zapomnienie o wszystkim, bo w bujnej rycerskiej głowie pana rotmistrza Berezowskiego kotłowało się zawsze i wichrzyło od planów i myśli. W tej wszakże chwili różowego zmierzchu pan Jerzy wszystkiego zaniechał i wszystko odrzucił.Czuł tylko jedno, że musi teraz serce swoje otworzyć szeroko, by siedząca przy nim kruczowłosa Anielka Kolankowska z Nadwornej, jakaś tam daleka po kądzieli krewniaczka, mogła pojąć i wyczuć, że w sercu rycerskim rozgościła się, sama tego nie wiedząc, jak najmożniejsza na swojej włości pani.
Pan Jerzy, gładząc się po gęstej, płowej czuprynie i pobrzękując ostrogami, spoglądał na panienkę zachwyconym wzrokiem i mówił choć cichym, ale tak przenikliwym głosem, że syk, plusk i warkot Prutu nie mógł słów jego zagłuszyć. Toteż panna Anielka, ciemną główkę pochyliwszy w lekkim zawstydzeniu i namarszczywszy szerokie brwi, słuchała z natężoną uwagą, gdyż oczekiwała tej rozmowy już od dawna.
— Ty wiesz, jakie to nasze życie rycerskie na tych ziemiach... — mówił. — Ani dnia, ani godziny nie ma człek pewności... Dziś tu, a jutro Bóg jeden wie, gdzie poniosą losy... Na strażnicy żyjemy... Czasy nadchodzą niespokojne, wojenne... Na nową zawieruchę się zanosi i to zawieruchę wielką, bo, słyszysz, król jegomość zamierza raz na zawsze kres położyć potędze tureckiej i tatarskiej, gdyż ona na wolność ojczyzny naszej nastaje...
Urwał i westchnął, bo na pamięć mu przyszły krwawe i zda się rozpaczliwe dni obozu podhajeckiego, krzykliwe sejmy warszawskie i puste, nierycerskie gardłowanie sejmików.
Anielka podniosła na niego rozpłomienione oczy i uderzyła nimi weń, jak gdyby mówiąc:
— To nie wszystko! Dalej, dalej, mów jeszcze.
Wyprostował się pan Jerzy ni to zrzucając z siebie ciężkie brzemię, ni to przygotowując się do jakiejś stanowczej rozprawy i ciągnął dalej:
— Tedy nieporęcznie mi było myśleć o własnym gnieździe, choć to już trzydziesty trzeci roczek życia mija i na czwarty przebrnęło się krzyżyk, hę? Nasze rzemiosło wojenne to twarda sztuka i człeka niczym żarnami przeciera!.. Swoje strony, rodzina — takie to dalekie wszystko się staje... mgliste!.. Na tęsknotę nawet nie pozostawi czasu wojenka... Surowa to pani! Całego bierze człowieka i albo go zgubi, albo hojnie nagrodzi, pod niebiosa, jak wielkiego hetmana a teraz króla naszego, wyniesie i rozsławi! Tak to mijają lata... Czasem się jeno coś przytrafi, czego nawet wojna, a może nawet i śmierć nie wyrwie z serca człowieczego...
Westchnął rotmistrz wymownie i gorącym spojrzeniem ogarnął wdzięczną a w tej chwili dziwnie pokorną postać panienki.
— Tak też i mnie się przydarzyło, dziewczyno moja luba! — szepnął. — Od czasu, jakeś przed dwoma laty do naszego Berezowa Wyżnego z panią matką do wujostwa Skulskich przyjechała, nie miałem już chwili spokoju i ino o tobie myślałem, ino za tobą tęskniłem! Może źle robię i nierozumnie, ale choć wojenne znów i znojne nadciągają dni, muszę powiedzieć, że już dłużej żyć bez ciebie nie mogę i udręką się truję, by ktoś inny mi ciebie nie porwał! Nic by mi bowiem wtedy na tej ziemi nie pozostało, ino żal gorzki, żem szczęścia własnego i swej miłości nie upilnował... Nie umiem ja mówić gładko i krętymi chadzać ścieżkami, przeto o jedno tylko spytam — chceszli być moją żoną?
Panna Aniela natychmiast podniosła główkę i odpowiedziała bez wahania:
— Tak!
Pan Jerzy począł jej rączki do swego serca przyciskać, a potem ramieniem ogarnąwszy do szerokiej piersi dziewczynę przytulił i młode, świeże jej usta bez pamięci całował, że aż mu w rękach zwisła.
Siedzieli potem jeszcze długo nad brzegiem Prutu i przy wtórze jego plusku i syku rycerz niczym na spowiedzi całe życie swoje przed Anielką jak na dłoni rozłożył, nic nie ukrywając, a te wyznania swoje zakończył tak:
— Osiedliśmy na naszej schedzie z woli króla od wieków na ziemi jego. Nie przelewa się tam u nas i tak myślę, iż nigdy przelewać się nie będzie, lecz i biedy ze mną nie zaznasz... Uciułało się tam różnego dobra zdobycznego, bo to się raz po raz tłukło po wojenkach i zawsze coś nieprzyjacielowi uszczknęło... Niewolników mamy z półsetki... Trochę Turków, więcej Tatarów budziackich... Pracowity to, chętny lud... z nimi rodzic spory szmat ziemi wykarczował i popiołami pozasypywał ugory. Teraz rodną tam mamy ziemię... Chudoby jest też sporo, i konie, i woły, i owce, i swoją połoninę mamy nad Czeremoszem... Młodszy brat Janko watahą-bacą chadza, gdyż do rycerskiego stanu niezdolny jest... W dzieciństwie uschła mu prawa ręka, którą bachmat tatarski, przez rodzica zdobyty, pogryzł mu okrutnie. Tak ot żyjemy, luba moja! W pracy, po bożemu... Niewielka jest nasza włość drobnoszlachecka, zaściankowa i niewielka zostanie, ale pamiętaj, że gdyby się ze mną coś stało, pozostawię ci w spuściźnie uczciwe, a jeżeli Najwyższy dopuści, to i sławne imię rycerskie...
Anielka rozpłakała się nagle...
— Co ci jest, najdroższa? — spytał troskliwie.
— Tak smutno mówisz, jak gdybyś się żegnał przed długą rozłąką i... nie wiedział... czy... czy powrócisz... — szeptała przez łzy.
Przytulił ją do siebie i jął uspokajać... pocałunkami.
Poszli wreszcie ku domowi, trzymając się za ręce.
Stał on tuż przy przełomie Prutu. Obszerny, z ciosanych kamieni zbudowany i wysokim murem ze strzelnicami obniesiony, zdawał się być warownią postawioną na drodze nieznanym wrogom.
Była też to drobna warownia, na rozkaz Potockich z Delatyna i Stanisławowa wzniesiona i opatrzona, a przez Kossakowskich niewielką załogą obsadzona, nad którą komendę sprawował pan Hieronim Sulatycki z Hucułówki, towarzysz chorągwi pancernej kasztelana Potockiego, wojownik znający jak nikt inny tę górską krainę. Ów pan Sulatycki wujem był Anielki i jej opiekunem po śmierci ojca, którego Tatarzy, przedostawszy się przez Czarną Połoninę, usiekli przed dziesięcioma laty pod zamkiem pniowskim panów Kuropatwów.
Pan Hieronim siedział właśnie w sieni, gdzie w wielkim kominie potężny kloc świerkowy płonął oświetlając całą izbę. W sile wieku, o siwiejącej już brodzie rycerz miał wesołe, roześmiane oczy. Spojrzawszy na wchodzącą młodą parę, w palce trzasnął i zanucił:
— Jasyr, jasyr, słodki jasyr!... — i parsknął śmiechem, a rotmistrz i Anielka wziąwszy się za ręce zawtórowali mu.
— A przecież stanął pomiędzy nami układ, ojcze Hieronimie! — zawołał rotmistrz.
— Chwała niech będzie Najwyższemu i Najświętszej Panience! — odpowiedział pan Sulatycki radośnie. — Ucieszy się siostra, bo martwiła się, że niesporo wam to szło...
Usiedli we troje na ławie i popijając mleko gwarzyli o tym i owym, jak to zawsze bywa w półciemnej izbie przy migotliwych połyskach płomienia w kominku. Niebawem Anielka udała się na spoczynek, pożegnawszy obu serdecznie.
Rycerze pozostali sami.
Rotmistrz namyślał się nad ustaleniem dnia zrękowin i ślubu, wyrażając nadzieję, że tym razem już nic mu nie stanie na przeszkodzie i że przed wystąpieniem w pole zdąży się ożenić i młodą żonę w Berezowie Wyżnym osadzić na ojcowiźnie.
Pan Hieronim słuchał i milczał, ale w końcu się odezwał:
— Ino radzę, Jerzy, śpiesz się, bracie, bo z Kosowa dochodzą mnie różne wieści...
— Co nowego? Gadajcież, ojcze Hieronimie! — zaniepokoił się rotmistrz.
— Słysz, z Warszawy przybyli do Lwowa gońce od Króla Jegomości do hetmana Potockiego z rozkazem, by pod Szczercem obóz zatoczył dla wojsk koronnych. Pan strażnik wojskowy zaś...
— Pan Zbrożek?!
— Ano, już przybiegł pod Beresteczko, gdzie ma się zbierać wojsko litewskie hetmana polnego Michała Paca, a stamtąd do Lwowa wpadł z listem do wojewody, by ten grodu pilnował i pospolite ruszenie zbierał, bo ponoć opornie się gromadzi...
— Jabym z takich synów pasy darł! — zasyczał rotmistrz Berezowski. — Co nowa wojna — zawsze to samo... czekają, zwlekają, oczajduszom wszelkim wierzą, że to niby sułtan i chan nie myślą o wojnie, i siedzą bracia-szlachta na przypieckach, jak te staruchy stuletnie!
Pan Sulatycki wzruszył ramionami i mruknął:
— Nasza to przywara! Za szablę się chwytamy, gdy wraża już grzmoci nas po karku. I tu na Wierchowinie[2] niedobrze jest... — westchnął — komendant kołomyjski opieszale sobie poczyna i może teraz, gdy wojewoda głos ma i wgląd, inaczej do sprawy się weźmie... Ja tam bez komendanta, za zezwoleniem państwa Kossakowskich i Kuropatwów, na własną rękę zaciąg robię śród szlachty, co się rozsiadła w Beskidzie, pod Czarnohorą i Czywczynem, a do piechoty i taborów — gazdów z grażd i juhasów z połonin kuszę i wstępować namawiam, bo to, powiadam wam, lud bitny a na Tatara osobliwie cięty!
— Ważne macie wieści, ojcze Hieronimie... — przerwał mu pan Jerzy, niespokojny i nachmurzony. — Jeżeli obóz mają już zatoczyć, tedy i król ino patrzeć do obozu zjedzie, bo to wódz, co zwlekać nie lubi! Kto wie zatem, czy i tym razem sądzone mi jest założyć stadło?...
Ledwie pan Hieronim usta otworzył, żeby uspokoić stroskanego rotmistrza, gdy rozległo się wściekłe ujadanie psów, głosy ludzkie, a po chwili do sieni wpadł wartownik od bramy i zawołał:
— Goniec przybył od strażnika wojskowego!
— Do mnie? — rzucił pytanie pan Sulatycki, zrywając się z ławy.
— Do pana rotmistrza łanowego Jerzego Berezowskiego, panie komendancie — odpowiedział wartownik.
Do sieni wchodził już jakiś mały, zwinny człowiek w żółtych zabłoconych butach z ostrogami, szarej kurcie i takim też kołpaku z orlim piórem.
— Czołem waszmościom! — powitał rycerzy. — Niech będzie pochwalony Chrystus...
— Na wieki, czołem... czołem... przepraszamy, że po ciemku nie rozpoznać szarży... — usprawiedliwiał się pan Hieronim, idąc na spotkanie gościa.
— Towarzysz dragonów pułkownika Wojdźbuna Witold Ślizień, do usług! — odpowiedział przybyły, zdejmując kołpak i wyciągając rękę do gospodarza. — Czy widzę przed sobą pana Hieronima Sulatyckiego we własnej osobie?
— Jam ci jest Sulatycki, a ten oto kawaler — rotmistrz Berezowski — objaśnił go rycerz.
— No, to chwalić Boga w Trójcy Świętej jedynego! — zawołał Ślizień. — Pędzę za waszmość panem z Rohatyna do Stanisławowa, ze Stanisławowa do Śniatynia, stamtąd do Kołomyi, potem do Berezowa, a macie ich tam aż trzy czy cztery, to mi się w głowie kołować poczęło, aż rodziciel waszmości do tej dziwnej „fortalicji“[3] jechać mi poradził, jakoże się domyślał, iż tu właśnie należy szukać pana rotmistrza. Najeździłem się, aż mi nogi pokrzywiło niczym bisurmanowi!... — śmiał się rozgadany i wesoły towarzysz dragonów.
Po chwili wyprostował się służbiście i wyjąwszy z kołpaka papier podał panu Jerzemu.
— Od pana Zbrożka, strażnika wojskowego, pismo do pana rotmistrza łanowego Jerzego Berezowskiego — oznajmił.
— Dziękuję waszmość panu! — odrzekł rotmistrz.
— Proszę do kompanii — zapraszał komendant.
Goniec szybko zrzucił z siebie ciepłą kurtę, odpiął broń i umywszy ręce i twarz usiadł z głębokim westchnieniem ulgi na ławie.
— Zdrożony jestem! — uśmiechnął się z lekka.
Pan Hieronim już się krzątał po domu.
W sąsiedniej izbie służba nakrywała stół, gdyż należało gościa nakarmić i napoić polskim zwyczajem nie samym tylko mlekiem czy żentycą. Dwie hoże, dorodne huculskie krasawice przygotowywały tymczasem pościel dla gońca i chichotały po cichu z ciekawością przyglądając mu się przez półzamknięte drzwi.
Pan Jerzy złamał pieczęć strażnika wojskowego i rozwinął pismo.
Krótkie było i tylko dla młodego rotmistrza zrozumiałe.
Pan Zbrożek pisał:
„Sercu memu miły Jerzy! W pamięci mi zapadła narada nasza rohatyńska, a że nastała godzina, przeto, nie zwlekając, wylecisz szlakiem żurawi i spod obłoków rozejrzysz wszystko: kto, gdzie, jak, ile, z kim i z czym? Gdyby zaszła potrzeba, zaleć choć najdalej — bodaj nawet do Stambułu — ino wracaj co rychlej i szukaj mnie, by czym prędzej stroskane serce naszego orła ukoić, bo mocno się on troska, aż patrzeć na to trudno bez łez. Opiece boskiej ciebie, druhu, polecam. Sercem przychylny i przyjazny — Zbrożek“.
I tyle tylko tego pisma było, ale w mig wniwecz obróciło plany, zamiary i marzenia rotmistrza.
Zaciął zęby i zacisnął pięści aż mu się paznokcie w skórę wpiły.
Wyszedł na dwór i patrząc w gwiaździste niebo syczał:
— Wojewodowie zwlekają, starostowie nic sobie z uniwersałów hetmańskich nie robią, a ty, człowiecze, zrywaj się, porzucaj całe swoje szczęście i leć na złamanie karku, na niedolę, trudy, śmierć, by za innych, co się należy, odrobić! Czy ja ogar tropiący czy sokół łowczy, co to je ze smyczy czy tam z berła ledwie spuść, a już o wszystkim w mig zapomną — ino tropią i ścigają, krwi chciwe i zdobyczy?!
Nie dokończył, bo słowa te, gdy sam je posłyszał, wydały mu się bluźnierstwem.
Przypomniał sobie nagle wielkiego hetmana Sobieskiego, jak to przyszły król na derce końskiej na deszczu sypiał w wyprawie pod Batoh, sam okopy sypał pod Podhajcami, sam chorągwie w bój prowadził, sam był wszędzie za dziesięciu, za stu, za tysiące, wierny, najwierniejszy syn, a teraz ojciec Rzeczypospolitej! Gdy się inni zastanawiali, radzili, wahali i wątpili, on rzucał na ołtarz ojczyzny swoje mienie i życie, mknął naprzeciwko znojnej pracy bojowej, pozostawiając umiłowaną żonę i swój własny los, przez wrogów i wichrzycieli zagrożony.
Ścisnął głowę rękami pan Jerzy i jęknął z bólu i wstydu, że okazał słabość swoją i zapomnienie powinności rycerskiej.
Nie uświadamiając sobie kiedy, znalazł się pod oknami pokoju panny Anieli i aż drgnął, gdy posłyszał jej niski, pełen utajonej pieszczoty głos:
— Jerzy, co ci jest?
Przypadł do okna młody rotmistrz i opowiedział jej wszystko, co zaszło od chwili, gdy się rozstali.
Anielka zbladła straszliwie, lecz nie zapłakała, a nawet nie westchnęła głębiej.
Przyciskając ręce do kołaczącego w piersi serca, powiedziała głosem przejmującym:
— Spełnij rozkaz! Inaczej nie można! A pamiętaj, że miłować cię będę aż do zgonu i nikogo innego mężem swoim nie nazwę! Czekać będę wiernie, bez narzekań i rozpaczy, i wiem, że sądzone nam jest życie szczęśliwe, bo tak długo i gorąco prosić o to będę Królowę Niebios, Matkę Zbawiciela, aż się zmiłuje nad nami i ciebie płaszczem swoim osłoni!
Przez chwil kilka rozmawiali jeszcze ze sobą i zamienili święte obrazki.
Takie to było proste, rycerskie pożegnanie dwojga ludzi rozumiejących, że nie masz nic ponad wolność, honor i szczęście ojczyzny.
Rotmistrz powrócił do domu i wraz z gospodarzem i gościem przegadali do północy, trącając się kielichami i patrząc jak Ślizień zajada jajecznicę z kiełbasą i pieczone pstrągi. Gdy się już udawali na spoczynek, rotmistrz powiedział ze spokojnym uśmiechem:
— No, to pożegnajmy się zarazem, bo jutro przed świtem wyruszam...
— Jakto? — zdumiał się pan Hieronim. — A zrękowiny? A ślub?
— Później, kiedy Bóg da, a Król Jegomość pozwoli! — uśmiechnął się rycerz.
— Tak to bywa w naszej doli żołnierskiej — przytaknął mały dragon, ziewając ukradkiem, bo trzy bodaj noce oka nie zmrużył.
Nikt jednak nie zapytał, gdzie i po co jedzie Jerzy, nie zwykli bowiem rycerze wypytywać o to, co może być tajemnicą. Uścisnęli sobie dłonie przyjaźnie i rozstali się w sieni.
Rotmistrz obudził śpiącego na ławie pacholika służbowego.
— Hej, Olko — mruknął do wystraszonego i nieprzytomnego jeszcze ze snu chłopaka — ledwie świtać pocznie, konie osiodłasz, na luzaka terkyły[4] włożysz i będziesz czekał przed bramą. Jedziemy!
— Dokąd, jegomościu! — zdumiał się pacholik.
— W świat — szeroki i daleki! — zaśmiał się rotmistrz, patrząc w jego wybałuszone oczy. — Ale się nie bój, nie bój! Zostaniesz na Wierchowinie. Gdziebym tam znów brał ze sobą takiego malca, dzieciucha!
Pacholik z tupotem bosych nóg podbiegł do rotmistrza i padł przed nim na kolana, skamląc:
— Jakżeż tak być może, wasza miłość?! Ta jakiż ja dzieciuch, kiedy w zimie o, jakiego to ja kudłacza z Sywuli do Berezowa na łańcuchu przywiódł! Sam go w hawrze[5] odnalazł, wykurzył i związał...
Z czarnych oczu Olka kapać poczęły łzy. Chlipał głośno i mruczał jak ten niedźwiedź, którego aż na Sywuli ucapił, a potem Cyganom z Wołoszy, co z taborem koczowali nad Prutem, za dziesięć złotych piastrów tureckich sprzedał i... przehulał na wieczornicach z dziewczętami, bo lgnęły do udałego łeginia[6].
Pan Berezowski śmiał się głośno i klepał Olka po potężnym karku mówiąc:
— No, jeżeliś taki, to może i pojedziesz ze mną... do sułtana na gorzałkę!
— Pojadę, panie rotmistrzu, choćby do sułtana, a jak każecie, to go do Berezowa za brodę przywlokę...
— Cyganom sprzedam, upiję się i chłopakom żebra połamię nie wiedzieć za co i dlaczego... — zakończył pan Jerzy, który niejedno już słyszał o przygodach i sile pachołka.
— Juści że tak! Połamię im ziobra, bo przygadują mi, że Bóg zamiast w głowie mi rozum umieścić, włożył mi go w pięści — usprawiedliwiał się Olko.
— A może to i prawda, chłopaku? — spytał rotmistrz. — W niejednej przeprawie Bogu za to podziękujesz. A teraz śpij i przed świtem bądź gotów, bo inaczej ci ten łeb kosmaty urwę!
— Ostawajcie z Bogiem, wasza miłość!
— I ty takoż, chłopcze!
Za chwilą woskowa świeca w izbie rotmistrza zgasła.
Cisza zapanowała w całej „fortalicji“. Z rzadka tylko rozlegał się okrzyk:
— Warta! — na co z drugiej strony czworoboku budowli odpowiadał przeciągle inny głos:
— Wa-a-a-rta!
Poszczekiwały psy. Za piecem grały świerszcze. Pod podłogą chrobotały myszy i nagle poczęły się miotać z piskiem i cienkim zgrzytem ostrych zębów. Widać łasica znalazła przejście do tajnych legowisk mysich...
Długo opowiadali sobie gazdowie i gazdynie, spotykając się na „chramie“[7] koło cerkwi, że młody gazda Jerzy Berezowski z Berezowa Wyżnego — ten co to w wojsku królewskim jako rotmistrz łanowymi dowodził pod Batohem i w podhajeckim obozie — knuje teraz coś potajemnie. Wieść o tym pobiegła również i na wysokie połoniny. Przyniosły ją tam mołodycie i dziewuchy, odwiedzające krowiny swoje na „litowyszczach“[8], gdzie opiekowali się nimi watahowie i juhasi — wrogowie wilków i niedźwiedzi. Tam wiedzieli już, że Jerzy z Berezowa uprowadził dwu starych gazdów-dukarów[9], co wołami na Węgrzech i Wołoszy handlowali, jednego watahę z połoniny Regieskiej i dwóch najjurniejszych juhasów z Hnitesy, gdzie niemal dzień nie mijał bez potyczek ze zbójnikami spoza rubieży. Nikt z nich ani słówkiem jednak nie pisnął, gdzie i po co prowadzi ich rotmistrz łanowy, jak też i o tym, o czym sami się szeptem naradzali z młodymi łeginiami po łąkach za woryniami i na skraju puszczy.
Te sprawy nieznane, tajemne ciekawiły ludzi i niepokoiły, budząc jakieś przeczucia i obawy, że coś strasznego lada dzień spaść ma na zieloną, umajoną Wierchowinę.
Tymczasem ci, co posieli ziarna niepokoju, byli już daleko.
Drogą ciągnącą się brzegiem Prutu, co już bukowińskie przecinał góry, sunęła malutka i dziwna karawana. Siedmiu jeźdźców w czerwonych „kraszenyciach“ — portkach, skórzanych kierpcach i starych keptarach[10], w wysokich stożkowatych kołpakach wojłokowych na głowach trzęsło się na wąskich siodłach, pędząc przed sobą stadko wołów z pięćdziesięciu sztuk złożone. Żółty kudłaty kundel oganiał woły i trzymał je w kupie. Minęli małą mieścinę Pergu-Mizila, gdzie ich asłan[11] miejscowy długo i podejrzliwie wypytywał, kto zacz są i po co jadą?
Stary gazda potrząsając głową, z której spadała czupryna w drobne upleciona warkoczyki, objaśniał po wołosku i turecku, że pędzą partię bydła zakupionego u nich w górach przez kupca Arałowicza w Jassach. Urzędnik graniczny, uśmiechając się dość zagadkowo, puścił ich wolno, mrucząc coś do wartownika stojącego przy drzwiach jego biura.
Karawana ruszyła dalej, ale nie ujechała jeszcze i dwu mil, gdy nagle opadła ją wataha Tatarów.
Siekąc woły nahajami spędzili je z drogi i uprowadzać poczęli ku szopie widniejącej na zboczu góry.
— Dobra nasza, nadziali się bisurmanowie jak kiełbie na hak! — uśmiechając się pod wąsem mruknął do jednego z gazdów młody Hucuł o podgolonej czuprynie i błysnął chytrze szarymi oczyma.
Stary gazda kiwnął głową i odpowiedział:
— Teraz to szybciej pojedziemy, panie rotmistrzu...
— Cichaj, ty!... — ofuknął go surowo młodzian. — Hryć ja tu dla ciebie i tyle!
— Kiej mi przez gębę ten Hryć nie przechodzi — usprawiedliwiał się stary, drapiąc się w głowę.
Tymczasem dopędzili Tatarów i jęli skamłać:
— Oddajcie nasze woły! My je do Jass gonimy.
Jeden z Tatarów zdzielił batem przez kark pucołowatego pacholika i krzyknął coś po tatarsku.
Wtedy ów młodzian o podgolonej czuprynie, przekręcając mowę tatarską, jął prosić, by wydano mu pokwitowanie.
— Dajcie nam papier! — wołał z udaną rozpaczą. — My — ludzie najemni, więc co powiemy gospodarzom w górach, gdy się dowiedzą, że zabrano nam stado?!
Tatar zaśmiał się szyderczo i krzyknął chrapliwie:
— Powiedz psie, że zabrali wam woły ludzie ajmakana Bodruga!
— Gdzie jest ów Bodrug? — dopytywał się młodzieniec.
— W Jassach... albo tam, gdzie jest! — wycharkotał opasły Tatar z blizną biegnącą przez wygolony łeb.
— W Krymie? — spytał młody Hucuł.
— Tam powróci on po wojnie, gdy my będziemy już w Białogrodzie, a teraz szukaj wiatru w polu — odpowiedział skośnooki jeździec i popędził za oddalającym się stadem.
— Patrzcie, patrzcie, to już Tatarzy z Budziaku aż za Jassy się posunęli! — mruknął młody Hucuł, który kazał gaździe Hryciem siebie nazywać.
Huculi powrócili na drogę i jechali na południe ku Jassom. Jeden z łeginiów zaśpiewał znaną piosenkę:
Oj, dywit si lude dobri
Jakyj ja, jakyj ja!
Wid nedili do nedili
Pianyj ja, pianyj ja!
Oj, zahrajże my muzyka
Teji kołomyjki,
Naj ja sobi pohulaju
Z weczera do dnynki!
Inni przyłączyli się do śpiewaka i tak jechali niby chór wędrowny zdążający na jarmark. Od czasu do czasu przypadali do nich jacyś jeźdźcy, lecz nie spostrzegłszy nic podejrzanego odjeżdżali.
W pobliżu Jass wszystkie drogi były straszliwie zatłoczone. Ciągnęły nimi oddziały konne i piesze, armaty, tabory, poczty i powozy znaczniejszych dowódców tureckich i tatarskich. Szły zaprzężone do ciężkich wozów ponure bawoły i wielbłądy, wszędzie widniały sklecone na poczekaniu stragany i kramiki, gdzie przedsiębiorczy Żydowiny, Ormianie i Wołosi handlowali czym mogli.
Karawana huculska wraz z tłumami żołnierstwa i taborami wjechała do Jass i poczęła szukać znajomego kupca Arałowicza, Ormianina stanisławowskiego. Znaleźli go wreszcie w składzie handlowym, a Hucuł Hryć pozostawszy z nim sam na sam powiedział jedno tylko słowo:
— Szreniawa!
— Ach! — ucieszył się Arałowicz. — To widzę pan rotmistrz Berezowski, przez pana strażnika wojskowego zapowiedziany?! Cóż to za ludzie przybyli z waszmością! Czy aby pewni, bo tu aż się roi od szpiegów agi Berlibeja?
— Możesz waść polegać na nich, jak na Zawiszy! — uspokoił go rycerz. — Poza Olkiem, pacholikiem moim, który pary z gęby nie puści, choćby zeń pasy darli pohańce, mam ze sobą dwóch braci Osipuków — Dymitra i Ołeksę; watahę połoninnego, dawnego szlachcica, Jana Budurowicza, któremu wszystkie nadania ogień strawił przed laty, no i dwóch juhasów, chłopaków na schwał, Hucułów z krwi i kości Hrymaluka Kościę i Skryblaka Andryjkę. Zgodna to, zubasta zgraja, co już nieraz Tatarom kły ukazywała na naszych płajach górskich! Ho, ho! Zubaste, powiadam wam, są to szczuki albo zgoła wilki i rysie...
— Sądzę, że teraz w tej zgrai rysiem chadza waszmość, panie rotmistrzu — uśmiechnął się Ormianin, ale pan Jerzy głową potrząsnął i odrzekł:
— Jestem tu teraz nie dla rysiej roboty, ino dla lisiej, kiedy liszka tropi, podchodzi, skrada się i pomyka, aż wszystko wypatrzy, wywęszy, wysłucha, wymaca i... uderzy... No, ale to nie zaraz... Ludzi moich trza po różnych kwaterach rozrzucić, bo takowa kupa ludu nowego łatwo ukryć się nie może...
— Pewno... pewno — potakiwał Arałowicz — już ja o tym myślałem i czeladź waszmości po różnych kątach porozpycham... Pan rotmistrz u mnie stanie z pacholikiem! Proszę się rozgościć. Niebawem na stół podadzą... Czym chata bogata, tym rada...
— Dziękuję! — zawołał rotmistrz i przeciągnął się rozkosznie. — Pilno mi tę mazankę — koszulę smołą nasiąkniętą — z karku zwlec, obmyć się jak się patrzy i po posiłku wreszcie wyspać się setnie!
— Zaiste, tym bardziej że jechać wypadnie dalej...
— Dalej? Dokądżeż to? Wszak widzę, że przez Jassy właśnie wszystka potęga sułtańska przeciąga? — pytał zaniepokojony pan Jerzy.
— Przeciągała i przeciąga jeszcze, ale zastępca serdara[12] posunął się już dalej i na cecorskim obozuje polu — tłumaczył Ormianin. — Trza tam mądrej głowy, by w onym wrażym mrowisku obracać się bez przeszkód...
— Rozumiem — kiwnął głową rotmistrz i jął rozpinać rzemyki szerokiego jak półpancerzyk pasa huculskiego. — Pojmuję i coś obmyślę, ino wpierw wody na siebie z pół studni wychlusnąć każę Olkowi i cokolwiek do gęby włożę, bo z głodu aż mi się w dołku ckni, panie Arałowicz!
Zaśmiali się obaj, po czym gospodarz wyszedł z izby, rotmistrz zaś krzyknął na pacholika, by z pięć kubłów wody przygotował i czekał na niego koło żurawia studziennego.
W godzinę po tej rozmowie na rynku, koło wieży ratuszowej stał młody Hucuł i rozglądając się bacznie na wszystkie strony wołał do przechodzących Turków i Tatarów.
— Tabiwki[13], terkyły, bariwoczki[14] z gór...
Stojący obok niego Olek miał przerzucone przez ramię dwie pary skórzanych worów jucznych i kilka torb nabijanych mosiężnymi gwoździami, a na rzemyku, niby wielkie paciorki, pięknie wypalane baryłki bukowe do gorzałki w podróży.
Pan Jerzy żądał takich cen, że nikt nie chciał kupić jego towaru, a stojący obok pacholik usta tylko wydymał i mruczał:
— Na Przeczystą Macierz, toż to tedy za jedną tabiwkę osedok zacny pobudować można! Nie sprzedamy nic!
— To i dobrze, głuptaku! Cobyśmy robili, gdyby rozkupiono w mig nasz towar?
— Hi-hi-hi! — roześmiał się Olko, ogromną dłonią zasłaniając usta.
Rotmistrz nic na to nie odpowiedział, gdyż cały był przejęty wypatrywaniem tego, po co tu przybył.
W tłumie przelewającym się przez plac i ulice miasta odróżniał janczarów czerwonej i żółtej chorągwi, oficerów spahów różnych pułków i roty piesze, nie licząc Tatarów kręcących się wszędzie i ciurów obozowych.
Ujrzawszy jakiegoś znacznego Tatara jadącego pod buńczukiem, pan Jerzy podbiegł do niego i jął wołać:
— Ajmakan Bodrug zabrał mi woły...
Tatar spytał o coś swoich jeźdźców i trącając nogą w pierś „Hucuła“ warknął po swojemu.
Rotmistrz zrozumiał jednak, że namiot Bodruga stoi na polu cecorskim i że ów niby to poszukiwany przezeń ajmakan jest „dżandżynem“, co oznaczało wodza wysokiego stopnia. Jeszcze żałośniejszym głosem jął prosić Tatara, by dał mu „jarłyk“ — przepustkę do obozu. Na poparcie swych słów wyrwał z rąk Olka najpiękniejszą tabiwkę i podał ją skośnookiemu dostojnikowi. Ten obejrzał dar, cmoknął sinymi wargami i krzyknął coś do swoich ludzi. Jeden z nich pogrzebał za pazuchą, wydobył skrawek skórzany z jakimś znakiem na nim i rzucił go panu Jerzemu.
Ordyńcy odjechali i znikli w tłumie.
Rotmistrz schował pozyskaną przepustkę i chytrym okiem zezując w stronę pachołka szepnął radośnie:
— Jutro będziemy się przechadzali po bisurmańskim obozie niby po naszym Berezowie Wyżnym, chłopie!
— Hi-hi-hi! — odpowiedział mu chichot Olka.
— Przebiorę się za cygana i ciebie niby niedźwiedzia pokazywać będę! — dodał rycerz.
— Hi-hi-hi! — śmiał się chłopak.
Powrócili do domu już o zmroku. Rotmistrz nie rozbierając się padł na ławę i usnął jak zabity. Nie zdołały go obudzić nawet straszliwe wrzaski, rozlegające się w mieście. To różna hołota, czepiająca się wojska, próbowała grabić kupców wołoskich i żydowskich i biła się z patrolami i strażą miejską. Wycie, strzelanina, brzęk tłuczonych szyb i wyłamywanych okiennic, tupot nóg, wycie rozbiegającego się tłumu, tętent koni spahisów płazujących szablami rabusiów — wszystko to zlewało się w jeden nieopisany hałas i tumult. Młody rotmistrz nie słyszał tego, bo spał kamiennym snem. Olko też chrapał w sieni i tylko półdziki rudy owczarek huculski, zabrany przez chłopca z Berezowa, wciskał się coraz głębiej pod ławę i warczał, szczerząc białe kły i jeżąc brudne, pełne ostów kudły na karku.
Słyszał to w tym domu jedynie kupiec ormiański i wziąwszy pistolet wyszedł na dwór, by sprawdzić, czy czuwają wynajęci przez niego strażnicy miejscy. Uspokojony, powrócił wkrótce i układał się do snu, szepcząc słowa ormiańskiej modlitwy do Bogarodzicy, wreszcie zamknął oczy, by w skupieniu obliczyć dochody szczęśliwie zakończonego dnia.
Przez całą noc skrzypiały koła i osie wozów taborowych przeciągających główną ulicą Jass, dudniały armaty, rozlegały się senne słowa komendy tureckiej, tupot maszerującej piechoty, żałosny jęk wielbłądów i parskanie koni spahisów.
Serdar — wódz naczelny, który wyruszył już był ze Stambułu, otrzymywał coraz to nowe posiłki. W tym samym czasie król polski w Jaworowie i hetmani we Lwowie gorzko żalili się na „zwleczone i zmalone podatki wojenne“ oraz na „słabe i kuse chorągwie“. Działo się to w chwili gdy przeciwko Rzeczypospolitej podnosił na nowo zbrojną dłoń Półksiężyc krwawy, w pochodzie swym zwycięskim już tyle razy wstrzymany męstwem rycerstwa polskiego.
Na pola cecorskie przybywały wciąż zaciągi wojsk regularnych z podbitych przez Turków krajów bałkańskich i naddunajskich, a szczególnie licznie stawiły się ordy Tatarów nogajskich, oczakowskich i budziackich. Przybyli też Lipkowie koczujący na prawym brzegu Dniestru i raz po raz, mimo wytknięte w Buczaczu granice, wpadali bezprawnie do Mohylowa podolskiego, Jampola i Jahorlika.
Chciwi łupu i jasyru jeźdźcy stepowi niecierpliwili się, marząc o dalekich zagonach w głąb Rzeczypospolitej, gdzie jeszcze Czarny i Kuczmański Szlak trawą zarosnąć nie zdążył.
Tatarzy musieli jednak czekać na rozkaz chana krymskiego Selim Gireja, który się nie śpieszył wyglądając nadciągnięcia serdara z główną potęgą turecką, sam bowiem nie odważał się stawić czoła „lwu Lechistanu“. Tym lwem był przesławny i dla bisurmanów straszny Jan Sobieski, który obrany został królem, a przeto, jak się zdawało, większą jeszcze miał w rękach siłę całego narodu rycerskiego.
Na te pola cecorskie, gdzie się gromadziły wojska Półksiężyca, nazajutrz wczesnym rankiem wyruszył pan Jerzy Berezowski wraz z kupcem Arałowiczem i swymi Hucułami. Piernacz[15], jaki miał Ormianin, i tatarska przepustka, posiadana przez rotmistrza, pomogły im. Nikt ich nie zatrzymywał, gdyż co prawda moc wszelkiego ludu przybyłego z olbrzymiego imperium otomańskiego kręciło się po obozie.
Była tu służba taborowa, jeńcy pędzeni do robót fortyfikacyjnych, budowania dróg i mostów, poganiacze wielbłądów i bawołów, czabani[16], rzeźnicy i rzemieślnicy, i całe tłumy zniszczonych pochodem armii wieśniaków, dążących za wojskiem, jak te wilki węszące zdobycz.
Udając poszukiwanie Bodruga, rotmistrz zwiedził cały obóz i wszędzie zajrzał, na sznurkach, przywiązanych do pasa, supełkami oznaczając ciężkie i lekkie działa, chorągwie, czambuły, drużyny piesze i tabory. Wreszcie postanowił owego niepotrzebnego mu zresztą zupełnie ajmakana zobaczyć. Począł wpierw zbierać o nim wiadomości. Dowiedział się rychło, że Bodrug był wychowawcą młodego Gałgi, syna chana krymskiego, i dowodził małą ordą idącą w straży przedniej.
Różnych wybiegów używał pan Jerzy, by się dostać do strzeżonej pilnie kwatery „dżandżyna“, ale wszystko było na próżno. Warta odpędzała Hucułów od przeciągniętych sznurów z włosia końskiego, za którymi stały namioty Bodruga z powiewającym nad nimi czerwonym buńczukiem.
Wreszcie przemyślny rotmistrz uciekł się do innego sposobu. Zobaczywszy stado dzikich byków dobruckich, które batami z surowca pędzili na rzeź czabani rumelijscy, pan Jerzy skinął na Olka i mruknął do niego:
— Zacznij, chłopie, swoje igraszki!
Chłopak zrzucił na ziemię torby z towarem i podbiegłszy do ogromnego płowego byka, który sapiąc i pochylając rogaty łeb ciskał się na pastuchów, pięścią grzmotnął go między rogi. Buhaj zatoczył się jak pijany i zaryczał głucho, przeciągle. Po chwili runął na śmiałka.
Pastuchy ujrzawszy to umknęli czym prędzej i stanęli na uboczu.
Od majdanu nadbiegać poczęli Tatarzy, chciwi widowiska. Olko tymczasem uskoczył zręcznie na bok i wparł się nogami w ziemię. Płowe cielsko zwierzęcia toczyło się właśnie ku niemu, więc się pochylił, ugiął nogi w kolanach i wyciągnąwszy ręce czekał. Gdy byk dobiegł i zdumiony na chwilę przystanął, Olko schwycił go za rogi, szarpnął potężnie ku sobie i nacisnął. Łeb buhaja już prawie dotykał ziemi, lecz silne zwierzę poczęło się szamotać. Wtedy stało się coś dziwnego. Olko w jednej chwili przełożył ręce i nacisnął prawym ramieniem bok byka. Z chrzęstem pękły kości w karku. Z głuchym rykiem buhaj runął na ziemię.
Pastuchy poczęli hałłakować, Tatarzy podnieśli krzyk:
— Bohadyr! Bohadyr!
Od strony namiotów zbliżała się mała grupka ludzi, otaczająca jakiegoś grubego, siwobrodego Tatara o krzywym nosie i bliźnie na wypukłym czole.
Rotmistrz z opisu poznał Bodruga.
Ordyniec zapytawszy, co się stało, kazał przyprowadzić do siebie osiłka. Po chwili stał już przed nim pan Jerzy i mówił, ręką wskazując na Olka:
— Wielki i sławny dżandżyn chciał widzieć mego młodszego brata? Oto jest, wielki panie, człowiek, któremu Niebo dało wielką moc.
Bodrug przyjrzał się Olkowi i mruknął coś do swej świty. Rozległ się wesoły śmiech i po chwili dwóch Tatarów skoczyło ku namiotom.
— Poczekajcie, chcę wypróbować siłę tego młodzieńca — rzucił chrapliwym głosem wódz.
W kilka minut potem pan Jerzy zobaczył sześciu koniuchów prowadzących na rzemiennych arkanach czarnego jak noc ogiera. Koń stawał dęba, wierzgał, rżał i usiłował zębami dosięgnąć prowadzących go ludzi, tocząc dziko na biegłymi krwią oczami i roniąc pianę.
— Jeśliś taki mocny, daj sobie radę z tym dzianetem[17] i osiodłaj go! — zamruczał Bodrug, siadając w kucki na ziemi i przygotowując się być świadkiem ciekawego widowiska.
— Czy aby podołasz? — szepnął rotmistrz do pacholika.
— Zaś tam!... — mruknął Olko. — Oby tylko nóg nie przeciągnęła owa szkapina, bo widzę, że zacna...
To mówiąc począł się zbliżać do ogiera, aż nagle podniósł rękę dając znak, by puszczono arkany.
Koń stanął dęba i na tylnych nogach szedł ku śmiałkowi wymachując przednimi kopytami, trzęsąc łbem i kwicząc wściekle. Wyprężył potężne mięśnie i już miał skoczyć naprzód, gdy Olko go uprzedził. Przypadł do ogiera i ucapiwszy lewą ręką za pysk, prawym ramieniem otoczył mu szyję. Dzianet opadł na cztery nogi i szarpnął się, lecz nie mógł już oderwać od ziemi przednich kopyt. Podrzucał tylko tyłem i chrapał, lecz i to trwało niedługo, gdyż Olko szarpnął, trącił i przekręciwszy mu łeb nacisnął. Ogier padł na ziemię i leżał jak nieżywy.
— Siodło! — krzyknął chłopiec, a gdy mu je podano, zwolnił pysk koniowi i włożył mu siodło na grzbiet.
Po chwili zluźnił uścisk i pozwolił ogierowi wstać. Jak tylko jednak uczuł, że koń zaczyna się prężyć do skoku, na nowo ściskał okrytą pianą szyję.
Kilka minut upłynęło na tych zmaganiach człowieka ze zwierzęciem, a gdy z boków ogiera poczęły spadać płaty piany i dreszcz przebiegał mu po grzbiecie i nogach, Olko zdjął ramię z jego szyi i spokojnie już go osiodłał.
— Wsiądź, wsiądź na niego! — krzyknął Bodrug w zachwycie cmokając i mlaszcząc wargami.
Olko dość niezgrabnie wgramolił się na siodło i wyciągnął ręce po cugle.
Zdawało się, że ogier tylko czekał tej chwili. Zagryzłszy wędzidło stanął dęba raz i drugi, zrobił kilka szalonych skoków na wszystkie strony i nagle, przesadziwszy sznury ogrodzenia, pomknął w step. Wkrótce zniknął wraz z jeźdźcem w żółtawej kurzawie.
Tatarzy dosiadłszy koni popędzili za nim.
Żółty obłok długo krążył po stepie, aż nagłe opadł i rozwiał się.
Jeźdźcy zdzierając wierzchowce stali z wybałuszonymi oczyma.
Czarny ogier, cały spieniony, zamarł na miejscu z szeroko rozwartym pyskiem, dygotał na całym ciele i rzęził ciężko. Barczysty chłopak w czerwonych kraszenycach i zasmolonym keptarze siedział na siodle spokojnie i ospale drapał się pod pachami.
— Bohadyr! Bohadyr! — powitały go pełne podziwu i szacunku okrzyki ordyńców.
— Hi-hi-hi! — odpowiedział im cichym chichotem Olko i nie zwracając żadnej uwagi na Tatarów ruszył w stronę nadążających ku niemu Bodruga, kupca ormiańskiego i kroczącego za nimi rotmistrza.
— Skąd jesteś i co tu robisz? — spytał chłopca dżandżyn.
— To mój młodszy brat — przemówił za niego pan Jerzy. — Nazywa się Olko. Z gór my, spod Czywczyna, panie! Pędziliśmy stado wołów kupionych przez tego oto kupca, ale je nam twoi ludzie zabrali, spłazowali nas kańczugami i nic nie zapłacili. My tu do ciebie na skargę przyszli i po zapłatę, bo krzywda nam się stała, ludziom cichym i biednym!
Bodrug przyglądał się z lubością Olkowi, aż wreszcie spytał:
— Jakeś ujarzmił tego ogiera, który się nikomu nie daje?...
Tatarzy ryknęli wielkim śmiechem, rzekłbyś — zarżał naraz cały tabun koni — i poczęli hałłakować zrozumiawszy, co powiedział chichoczący ciągle chłopak.
Arałowicz widząc dobrą sposobność przekonywał Bodruga, że powinien zapłacić za zamówione przez niego dla wojska woły, odebrane na Bukowinie przez Tatarów z jego ordy. Ordyniec kiwnął głową i kazał jednemu ze swoich ludzi wydać żądaną sumę a innemu pojechać na miejsce wypadku i starszyznę tatarską batami pokarać. Wreszcie rzuciwszy Olkowi parę sztuk srebra odszedł do namiotu.
Huculi i Arałowicz wycofawszy się poza granicę jego majdanu wsiedli na konie i ruszyli ku Jassom.
W drodze dogonił ich dostojny Tatar, którego rotmistrz widział w otoczeniu Bodruga, i zaczął namawiać Olka, by wstąpił do świty dżandżyna.
Pan Jerzy wypytawszy dobrze Tatara dowiedział się, że jest on bratem wodza i przyjacielem Gałgi, więc w głowie rotmistrza powstał od razu nowy a śmiały plan.
— Ja bym ci oddał brata, lecz musisz przed tym pomówić z naszym ojcem i coś mu za takiego robotnika zapłacić — powiedział. — Dżandżyn Bodrug jest sprawiedliwym człowiekiem, więc chciałbym, żeby miał pewnego brońcę[18] przy swoim boku, a pewniejszego od mego brata nie znajdzie, choćby szukał po całym świecie!
— Mam ja tu woreczek ze złotymi cekinami za tego chłopaka! — mruknął Tatar kusząco.
— Tedy dobra! — zawołał ucieszony pan Jerzy. — Jeżeli, panie, dostaniesz dla nas rącze konie, bo nasze szkapy zmarniały zupełnie, dziś jeszcze przed wieczorem staniemy w naszym domu i targu dobijemy. Jak mam nazywać ciebie, panie?
— Nazywam się Bermat, jestem komendantem Bachczisaraju![19] — odparł z dumą Tatar. — W stolicy chana przezwali mnie „postrachem Siczy“! Dałem się tam we znaki, kiedy Kozacy na czajkach odważyli się wypłynąć na Morze Azowskie i palić osady nadbrzeżne. Konie dla was dostanę i jedźmy nie zwlekając, bo brat mój, dżandżyn Bodrug, zapalił się do tego chłopaka i niczego dlań nie pożałuje!
— Dżandżyn jest sprawiedliwym człowiekiem, radbym mu dogodzić — powtórzył rotmistrz, dziwnym wzrokiem patrząc na Bermata.
Dwa dni minęło od czasu, gdy rotmistrz Jerzy Berezowski zwiedził Jassy i rozejrzał się po polu cecorskim, gdzie stanęły namioty tureckie i kosze tatarskie.
Oddziałek jego, mając śmigłe bachmaty tatarskie, szybko sunął gościńcem, który biegł na Husiatyn. Minąwszy Klewanówkę, pan Jerzy począł się rozglądać, raz po raz stając w strzemionach i oczy dłonią przed słońcem przykrywając.
— Jeżeli mnie nie puścisz wolno, brat mój skórę z was zedrzeć każe, diable! — zacharczał po tatarsku jadący obok niego „Hucuł“ w czarnej jak noc mazance i w dziurawym kołpaku.
Rotmistrz jak gdyby nie słyszał tego odezwania się i skinąwszy na starego gazdę Dymitra Osipuka spytał go:
— Chyba wataha z moim pacholikiem dobiegli już do Buczacza?....
Stary z przyzwyczajenia spojrzał na niebo, pociągnął nosem i mruknął:
— A Pan Bóg ich tam wie! Jeżeli się im poszczęściło, tedy dobiegli chyba, bo konie mają szparkie...
Nie uspokoiła jednak rotmistrza taka odpowiedź gazdy. Wczoraj rano wysłał pan Jerzy Olka z Osipukiem naprzód. Mieli oni czym prędzej dostarczyć jego list strażnikowi wojskowemu Zbrożkowi. Doradzał mu rotmistrz wypaść z dwiema chorągwiami na Bukowinę i przetrzepać Tatarów budziackich nie spodziewających się napadu. Należało się jednak śpieszyć z taką wyprawą. Tymczasem nic o Olku i watasze nie wiedział, cicho zaklął tedy pan Jerzy i nagle przypomniał sobie, co mu przed chwilą charkotał Tatar.
Zwrócił więc do niego surową twarz i warknął:
— Stul gębę, Bermat, bo jak nie stulisz, to ci ją każe onucami omotać! Nie groź mi swym bratem, bo ja go sam przy sposobności poszukam. Wiedzże, skośnooki wole, że to nie pastuch górski porwał cię sprzed nosa całej waszej potęgi, ino rotmistrz królewski i królowi swemu ciebie podaruje... No, widzę, że piorun w ciebie trząsł i zaniemówiłeś, bisurmańska trąbo!
Istotnie, wiadomość ta przeraziła Bermata, gdyż zrozumiał, że to nie szaleństwo jakichś tam dzikich bandytów, lecz z góry obmyślony plan sprawił, iż dostał się przed bitwą do niewoli.
Oddziałek tymczasem zaczął zjeżdżać na dno jaru, gdzie biegła ku Dniestrowi mała rzeczka.
Z krzaków wiklin i tarniny wypadły nagle dwa wilki i pomknęły w górę jaru.
— Hej, co tu robiły siromachy[20]? — ze zdumieniem spytał barczysty juhas Andrijko Skryblak i konia swego w haszcze wparł.
Po chwili już wołał:
— Panie rotmistrzu, bywajcie!
Pan Jerzy podjechał natychmiast i zatrzymał konia przy góralu.
W krzakach leżało pięciu Tatarów-Lipków. Z jednego rzutu oka rotmistrz zrozumiał, co się tu stało. Wysoko podnosząc ramiona rzucił przez zęby:
— Tych trzech — to już Olkowa robota! Poznałbym ją wszędzie! Patrz, mają twarze rozbite niby ktoś w nie młotem kowalskim prasnął. To mój Olko pięścią między skośne oczy ich zdzielił i życia pozbawił, a resztę to już wykończył pan Jan Budurowicz... Majster on niedźwiedziom łby bartką łupać, no, to i Lipkom rozłupał głowy niby arbuzy przejrzałe...
— Dziw! Dziw! — szeptał juhas, drapieżnie błyskając białymi kłami. — Dziw! Cichcem się bili, bo przecież nic słychać nie było!
— Skądżeż słychać?! — zawołał rotmistrz — po pierwsze Jan z Olkiem wysforował się hen przed nas, a po wtóre — jar każden krzyk i strzał nawet utai. To ci, chłopie, nie nasze górskie izwory, co niosą tysiąc głosów — od świerka do świerka i od wiercha do wiercha! Tu, szyto-kryto, wszystko w jarze pozostaje!
Zaśmiał się cicho i wyjechał z krzaków, mówiąc do swych ludzi półgłosem:
— Jak widzę, za Mohylów już posunęli się Lipki, przeto na baczności mieć się należy. Wydobywajcie broń, chłopcy!
Juhasi zdjęli z luzaka długie juki. Były tam wojłoki i drągi do stawiania namiotów, parę saganów[21] miedzianych, worek z kaszą i inny, mniejszy, z solą. Ze zwiniętych wojłoków szybko wydobyli ukryte w nich bartki o ciężkich ostrzach, szable i dwa pistolety. Pan Jerzy zatknął je natychmiast za szeroki pas huculski i przyczepił jeszcze do niego szablę na krótkich rapciach.
Bachmaty szły, rozdymając chrapy i strzygąc uszami.
Nagle jeden z nich uniósł łeb, zarżał krótko ale zamilkł, bo siedzący na nim Ołeksa Osipuk gunię mu natychmiast na głowę zarzucił.
Ostrożnie wjeżdżali krętą ścieżką na przeciwległy brzeg jaru skracając sobie drogę, aż wreszcie wynurzyli się na step.
O sto staj przed nimi trzęsąc się na małych, oszerszeniałych, długogrzywych szkapach, jechała w jedną z nimi stronę niewielka wataha Lipków.
Rotmistrz poznał ich po uszatych czapach-małachajach, po długich łukach, przerzuconych przez plecy, i krótkich spisach.
Rozejrzawszy się dookoła i przekonawszy, że innych podjazdów w okolicy nie widać, rotmistrz poprawił się na siodle i powiedział:
— Doganiajmy Tatarów! A baczcie na Bermata, by w zawierusze, jaka na pewno powstanie, nie umknął nam!
— Nie umknie, panie rotmistrzu, bo ja jego bachmatowi pęta długie nałożył. Tropotą iść może, a niech ino w skok spróbuje, uwikła się i zwali — mruknął Dymitr spluwając.
Oddziałek szybko doganiał podjazd tatarski.
Lipki posłyszeli tupot koni i jęli się oglądać. Widząc dziwnych jeźdźców i poznawszy w nich Hucułów, do których nieraz zaglądały czambuły i luźne watahy tatarskie, zawrócili nagle i widząc łatwą zdobycz popędzili ku jeźdźcom wymachując nahajami.
Obskoczyli oddziałek ze wszystkich stron, ale spostrzegłszy szable i głownie pistoletów cofać się poczęli, lecz za późno, bo rotmistrz wypuścił już ku nim konia i błysnął szablą. Za nim skoczyli wnet gazdowie i juhasi, bijąc bachmaty piętami i potrząsając bartkami.
Zderzyli się niebawem i dłużej wilki obalają osaczonego jelenia, niż ci ludzie w kraszenycach i keptarach zrzucali Tatarów z siodeł; posiekawszy ich pojechali dalej, nic do siebie nie mówiąc.
Tylko przerażony Bermat, przed którym zaświtała już prawie nadzieja na uwolnienie z jasyru, dzwonił zębami i urywanym szeptem modlił się do swego Allacha.
Rotmistrz, przebywszy w bród Żwańczyk, puścił konie w skok i wkrótce przeprawiać się począł przez Zbrucz tuż przed zamkiem w Skale, mocno już poszczerbionym i nie opatrzonym należycie.
Spoza murów wyłoniło się wnet kilku jeźdźców i skoczyło ku rzece.
Pan Jerzy przyjrzał im się bacznie i zakrzyknął uradowany:
— Przecież to towarzysze z chorągwi rotmistrza Modrzejowskiego, która z panem strażnikiem Zbrożkiem chadza! Ha, psubraty! Patrzcie! Biegną ku nam Olko i wataha Budurowicz! To widzę, do kupy się znów zbieramy!
Bachmaty wygramoliły się na urwisty i błotnisty brzeg i wnet otoczyło ich rycerstwo z załogi Skały, a do kolan rotmistrza przypadł już Olko ucieszony powrotem pana.
Jan Budurowicz uśmiechał się i tłumaczył:
— My dalej nie jechali, panie rotmistrzu, bo jutro pan strażnik do zamku zjeżdża!
Pan Jerzy począł witać znajomych rycerzy.
Ci się śmiali wesoło, dworując z „Hucuła“ i przyglądając się przebranemu za górala przerażonemu Bermatowi, który nie mógł mówić, dzwoniąc zębami i dygocąc na siodle. Towarzysze oglądali wierzchowce i kręcili głowami mrucząc:
— Przednie bachmaty, setne! Czy zdobyczne?
— Nie! Darowane przez tego oto znacznego Tatara — uśmiechał się pan Jerzy. — Bardzo nas sobie upodobał i z nami razem do Rzeczypospolitej aż spod Cecory się wybrał.
— Piaskiem sypiesz nam w oczy, jak liszka ogarom kitą, panie rotmistrzu! — wołał jeden z towarzyszy. — Gdyby tak było, pocóżbyś pęta jego bachmatowi na pęciny nałożył?
— Bo widzicie, panie bracie, Bermat pragnął jechać do nas, ale jego bachmat — za nic i ciągle wracał, tedy my mu nogi spętali — zaśmiał się rotmistrz. — Ale cierpliwości! O wszystkim wam opowiem, niech ino wpierw relacji mojej pan strażnik wysłucha... bom przywiózł rzeczy ważne i wodzom potrzebne.
— Tedy chodźcie do zamku, bo widzę, że na gębach sczernieliście okrutnie — zapraszał jakiś starszy rycerz, biorąc pana Jerzego pod ramię.
Niedługo wszakże wypoczywał rotmistrz na zamku, gdyż pan Zbrożek tego dnia jeszcze przed zachodem słońca z niedużym komunikiem dragońskim wpadł do Skały i natychmiast do siebie pana Jerzego wołać rozkazał.
— Bywajże, druhu miły! — witał rotmistrza zrywając mu się na spotkanie, gdy rycerz przybiegł do jego kwatery. — W dzień i w nocy troskałem się o ciebie, ba, śniłeś mi się nawet!
Długo i serdecznie się ściskali, dziwnie do siebie podobni: wysokiego wzrostu, chudzi, w barach rozrośnięci nad podziw, o twarzach surowych i oczach sokolich — bystrych i śmiałych.
Wreszcie pan Jerzy spoważniał i zameldował:
— Wieści ważne przywożę i ścisłe... Przedtem jednak pan strażnik raczy przesłuchać języka. Człek to znaczny i świadom wszystkiego, co się dzieje i dziać będzie w obozie cecorskim.
— Dawajże mi go, na rany Chrystusowe! — zakrzyknął uradowany pan strażnik wojskowy.
Gdy stawiono przed nim zupełnie struchlałego Bermata, pan Zbrożek jął go sam wypytywać, gdyż stojąc wciąż na południowych rubieżach mówił po tatarsku jak ordyniec urodzony.
Do słów Bermata, który z przerażenia nic ukrywać nie śmiał, pan Jerzy Berezowski, rozglądając supełki na swoim pasie, dorzucał liczby wojska, armat, taborów, koszów i referując to, co mu donieść polecił przebiegły kupiec Arałowicz.
— Hm... hm... — pomrukiwał pan Zbrożek — patrzcie no, już takie wojsko się zebrało bliz naszej rubieży, a u nas wciąż leniwie, opieszale idą zaciągi. Musiał nawet hetman wielki koronny Dymitr Wiśniowiecki surowo nakazać rotmistrzom łanowym piechotę oporządzić i być w pogotowiu.
Rotmistrz słuchał i milczał, gdyż sam dawno już te sprawy przemyślał i przebolał.
Odprawiwszy Bermata strażnik długo chodził po komnacie i marszczył czoło. W końcu strzepnął palcami i powiedział:
— Tego języka do Jaworowa Królowi Jegomości odeślę, a sam tak myślę, że skoro Tatarzy budziaccy przodem idą, a Lipki już za Mohylowem wietrzą, to znaczy czambułów trza się już rychło spodziewać na naszych ziemiach. Miałem ja już takie wieści, a i od króla przyszły rozkazy, by rotmistrz Dymidecki i starosta chełmski pan Rzewuski bacznie strzegli Wołynia i Polesia. Mnie zaś wypadło nad tymi ziemiami rubieżnymi oko nieusypne mieć i baczenie. Trudno mi takowy rozkaz spełnić, bo wojska mam mało, chyba że pan Hieronim Lubomirski nadciągnie, ale i to niepewna jeszcze... Tedy tak sobie ułożyłem, ciebie mając, Jurku, na myśli...
Rotmistrz podniósł głowę, a w oczach jego zapaliły się jakieś gwałtowne ognie.
Spostrzegł to w mig pan Zbrożek i spytał:
— Coś masz na sercu, bracie, ale co?
Pan Jerzy westchnął ciężko i odparł cichym, smutnym głosem:
— Oderwałem się od umiłowanej dziewczyny... Pismo twoje doszło mnie, kiedym chciał do ołtarza z nią iść... a teraz znowu...
— O-o-o — przeciągnął pan Zbrożek — to taka cię gryzie troska serdeczna?!
Począł chodzić po izbie i w palce trzaskać.
— To kubek w kubek jak ja! — odezwał się wreszcie. — Trzyletnie obozy, podjazdy, bitwy, dalekie zagony, a dla serca, dla własnego życia nie masz upustu, nigdy nie znajdujesz radowania! Buntowało się to serce niepokorne, szczęścia chciwe i głodne, mierzło mu to życie w wielkiej, coraz większej płynące potrzebie... I moja też czeka i czeka dziewczyna... i ja czekam, tęsknię i niby piołun z octem piję... Hejże nasza dola rycerska! Ino...
Urwał i zatrzymawszy się przed przyjacielem a patrząc nań płonącym wzrokiem, szeptem przenikliwym ciągnął dalej:
— ...ino jak rozważę, że na doli tej zbudowaliśmy przetrwanie potopu, kozaczyzny i nieudolnych rządów słabego króla Michała, jak wspomnę, że nasz król, wielki wódz, ma na myśli złamanie całej potęgi turecko-tatarskiej i obronę chrześcijaństwa, zapominam o wszystkim! To, co moje tylko jest, wydaje się nikłe, drobne... i znowu żyję... I żyć będę, dopóki bije to serce skołatane, a w nim nie gasnąca troska o ojczyzny szczęście i wielkość. Inne bowiem bije serce pod pancerzem żołnierskim, a inne pod kontuszem, kurtą i siermięgą, bracie miły... Inaczej ono miłuje, inaczej boli... i o inne, większe troska się rzeczy.
— I ja to wiem — szepnął rotmistrz — ino słyszeć chciałeś, co się ze mną dzieje... Pojmuję, że nie czas teraz o swoich sprawach myśleć, kiedy ojczyzna w potrzebie... Już nie myślę... nie myślę! Cóżeś, druhu, miał tam dla mnie?... Zacząłeś mówić, ale przerwałeś...
— Prawda! — uśmiechnął się pan Zbrożek, przyciskając towarzysza do piersi. — Prawda! Otóż tak ułożyłem i już do zgody doszedłem z Danemarkiem, komendantem twierdzy stanisławowskiej. Zamierzam wystawić ciebie na samo czoło do obrony Pokucia i Wierchowiny, żeby czambuły nie okrążyły Stanisławowa, gdyż mocno król o tę twierdzę się troska.
— A wojsko? Jakie będę miał siły? — ożywił się od razu rycerz, a nozdrza mu latać zaczęły.
— Z tym to sprawa niełatwa, ale coś wszakże się zrobi... Od łowczego lwowskiego dwie chorągwie dragońskie pchnę ci do Kołomyi, bo tam o kwatery i prowianty łatwiej, dam ci też dwa pułki kozackie z mojego wojska, a resztę sam sobie zdobądź...
Rotmistrz milczał, obliczając coś w myśli i kiwając głową.
— Niewielka to potęga, ale wszelako i z nią coś zrobić można... Zgoda! Będę z tamtej strony kły pokazywał i osaczyć Stanisławowa nie pozwolę!...
— No, to ciężar mi z serca zdjąłeś, Jurku! — odetchnął z ulgą pan strażnik wojskowy.
— A ty mnie, bracie — odpowiedział rotmistrz — bo wszakże dla znacznej sprawy tęsknicę swoją wtłoczę teraz na samo dno serca.
— Hej! Będziesz miał radosne dni, bojowe — uśmiechnął się pan Zbrożek.
— Daj Boże!
— Tedy tak postanowimy! — już służbowym głosem przemówił strażnik. — Pojedziesz w swoje strony i uczynisz wszystko, by wojska zebrać co najwięcej, a ja ci w dwie niedziele owe chorągwie przerzucę!
Po tej rozmowie rozstali się przyjaciele.
Rotmistrz nie popasał długo w Skale, nazajutrz o świcie ludzi swoich zebrał i ruszył na Kołomyję.
Ludzie najstarsi nawet nie pamiętali takiej ruchawki na Wierchowinie, jaka się zaczęła, gdy rotmistrz Berezowski zjechał do Krzyworówni. Wszystko zostało poruszone.
Na początku zwołał pan Jerzy do siebie Przygrodzkich, Uruskich, Milewskich, Skalskich, Łojowskich, Malinowskich, Popowiczów, Terleckich, Stankiewiczów, Grzymałów-Grabowieckich, Jaworowskich, Tymińskich, Skwarczyńskich, Urbańskich, Czarneckich, Rutkowskich, Zwierzańskich, Bołkowskich, Ryczewskich, Czajkowskich, Jasińskich, Mazurkiewiczów, Dąbrowskich, Kluczewskich, Baczyńskich, Hajtałowiczów, Krasowskich, Łopuskich, Olechowskich, Ryglewskich, Walichnewskich, Orłowskich, Piotrowskich, Bidzińskich, Kolankowskich, Antoniewiczów, Sokołowskich, Januszewskich, Przybyłowskich, Rozwadowskich, Ilnickich, Laskowskich, Sawickich, Tarnowieckich, Jeleńskich, Skoreckich, Skowrońskich, Kamińskich i Berezowskich wszystkich gniazd, ludu bitnego kupę niemałą, i tak do nich przemówił:
— Słyszę, bracia, że ociągacie się i do wojska nieochoczo idziecie? Ponoć oglądacie się za innymi, możniejszymi, a tymczasem sam król nasz miłościwy nie zwlekając do obozu pośpiesza na trudy, niewygody i znój wojenny! Czyżby miał czekać na rycerstwo, na obrońców ojczyzny, na towarzyszy bojowych? Wiem, co mi odpowiecie, więc od razu rozkaz wydaję! Pierwsze — rodziny ukryć macie po puszczach; wtóre — stada na dalekich rozmieścić połoninach; trzecie — przy płajach[22] zasieki pobudować; czwarte — nad izworami[23] i berdami[24] kamieni nagromadzić, by sypać je na głowę wroga; piąte — stawić się w rynsztunku i z koniem do Kołomyi; szóste — na to wszystko daję wam tydzień czasu! Idźcie teraz z Bogiem, a pamiętajcie — za tydzień czekam was w Kołomyi!
No i taka się wówczas zaczęła krzątanina i robota, że aż najwyższe wierchy posłyszały jej odgłosy!
Pan rotmistrz tymczasem wraz z pacholikiem Olkiem grażdy i osedki[25] huculskie objeżdżał, a gdzie go tylko nie widziano: na Czarnym i Białym Czeremoszu, na Prucie, na obu Bystrzycach, na Beskidzie, Czarnohorze, pod Czywczynem i Sywulą!
Wszędzie rozmowy tajne z gazdami i watahami prowadził, doradzał i pouczał, a gdy powrócił do Kołomyi i spotkał się tam z rotmistrzem pancernym Szelągowskim, co ze Lwowa przybył, zaśmiał się wesoło i trącając się z nim kubkiem rzekł:
— Teraz na Wierchowinie ani jedna ścieżka, płaj, przesmyk bez obrony nie zostanie, a strzec ich będą znamienici strzelcy — nasi łowcy, zbójnicy, na Wołoszę i madziarskie ziemie wyprawy czyniący, ludek na schwał, śmiały, przebiegły i nieustępliwy. Pociągnąłem wszystkich do bojowej roboty. Siła dokazać mogą w swoich górach, a nad nimi postawiłem kilku naszej szlachty rycerskiej, co to choć biedna, ale dumna, ostrzelana i już nie z jednego pieca chleb jadła przez te długie wieki, od kiedy w górach, na pustoszach osadzili mądrzy królowie naszą brać rycerską!
Pan Zbrożek też swoje zrobił. W niespełna dwa tygodnie do Kołomyi przybyły dwie chorągwie dragońskie pod pułkownikami Łyskowskim i Strzetelskim, a za nimi w ślad nadciągnęły dwa pułki kozackie.
Ale i Wierchowina i Pokucie dopisały znakomicie. Tłumy ludu konnego i pieszego, długie sznury wozów ładownych bronią i żywnością przybywały codziennie z Berezowa, Tekuczy, Słobody Rungurskiej, Peczeniżyna, Akreszor, Kniażdworu, Załucza Dolnego, Jabłonowa, Pistynia, Szeszor, Brustur, Żabiego, Krzyworówni, Kosmacza, Bystrzca, Tatarowa, Jaremcza, Riczki, Hryniawy, Kosowa, Mikuliczyna, Szybenego i Krasnoiły, a wszystko z pieśniami i wielką ochotą.
Rotmistrz Berezowski nie pozwolił ludziom marnować czasu i po mieście się włóczyć, lecz nie zwlekając wcielał ich do rot i na przeszkolenie natychmiast posyłał. Oboźnym zaś nad wszystkimi postawił pan Jerzy Macieja Januszewskiego z Żabiego, bo szlachcic ów bitny odznaczył się swymi podchodami Turków pod Podhajcami. Mrukliwy to był i surowy rycerz, a służbisty nad podziw. Ten wnet do pomocy sobie dobrał panów Walichnowskiego, Kamińskiego z Mykietyniec i Grzegorza Przybyłowskiego z Krzyworówni, a ci brać szlachtę, która po domach już się nieco rozwałkoniła i zardzewiała, z miejsca wzięli w obroty.
Hucułów, gazdów i juhasów w inne znów oddał ręce przezorny pan Jerzy. Starszyną nad nimi naznaczył sławnego watahę Jana Budurowicza, co to niegdyś u Turków w jasyrze kilka lat przesiedział i wielu rzeczy wojennych od nich się nauczył; do pomocy mu dał wypróbowanych chłopów na schwał — Kościę Hrymaliuka i Andrijkę Szkryblaka, strzelców znamienitych i ludzi zuchwałych do szaleństwa.
Chodziło panu rotmistrzowi, by nauczyć górali nie w pojedynkę, jak to w zwyczaju mieli, lecz zgraną kupą występować bitewnie, a potem szańczyki kopać i wszelkie zasieki, zastawy i zawały budować.
Oczy paliły się panu Jerzemu do szlachty z Wierchowiny, gdyż większa jej część konno przybyła, więc mógł z tych ludzi stworzyć niemal chorągiew całą. Toteż o swoim życzeniu panu Maciejowi Januszewskiemu tego samego jeszcze dnia szepnął dodawszy, by jakieś znaki dla nich na czapy obmyślił dla rozpoznania. Oboźny długo się nie namyślał, a że był gorliwy katolik, więc krzyże mosiężne kazał towarzyszom z piersi zdjąć i na kołpaki wojłokowe naszyć.
Potem, gdy już z wojskiem koronnym chadzali pod wodzą samego króla, pancerni i usarze „krzyżakami“ tych jezdnych przezwali albo też „półpancernymi“. To znów dlatego, że pod białymi keptarami nosili wysokie, szyte ze skóry pasy huculskie, których nie tylko strzała tatarska, ale nawet kule janczarskie przebić nie mogły.
Pułkownicy dragonów panowie Strzetelski i Łyskowski i pułkownicy kozaccy Hrebeńko i Mizunok, ze starostwa samego króla pochodzący i pod jego wodzą we wszystkich stający bojowych potrzebach, głowami tylko potrząsali, widząc ład, który od razu w obozie zapanował. Do późnej bowiem nocy odbywało się szkolenie tych ludzi oderwanych od radła, stad i karczowania puszczy, nie tylko drobnej szlachty zagrodowej, co to do korda i pistoletu we krwi swej miała pociąg i nawyk odwieczny, ale i tych wszystkich rybaków, drwali, flisaków-kermanyczów, smolarzy, zdziczałych na połoninach juhasów i łowców tropiących jelenie, niedźwiedzie i dziki.
W rękach o wszystko dbałego rotmistrza Berezowskiego i surowych, umiejących trzymać ludzi w karbach panów Walichnowskiego, Kamińskiego, Przybyłowskiego i szlachcica w watahach chodzącego Budurowicza, to zbiorowisko ludzi wolnych, żadnej nad sobą władzy nie uznających, w oka mgnieniu niemal stawało się wojskiem karnym, niebywale szybkim w ruchach i sprawnym.
O tych z niczego, zda się, sformowanych regimentach[26] cuda niebawem opowiadał w obozie hetmana polnego pułkownik Mizunok.
Było to już pod koniec czerwca, gdy do Kołomyi dotarła wieść, że serdar Ibrahim Szyszman przybył wreszcie do obozu cecorskiego i połączył się z chanem Selim Girejem, po czym syn chański Gałga, zebrawszy kilka tysięcy ordyńców, ruszył gdzieś czambułem.
Czujny i ostrożny rotmistrz Berezowski posłał pułkownika Mizunka z trzema setniami na zwiady ku Horodnicy, sam zaś z trzystu swoimi „krzyżakami“ skoczył aż pod Czernelicę. Tam właśnie przedarł się przez Dniestr jakiś znaczny czambuł Lipków, który zmusiwszy kozaków cofać się ku północy i idąc za nimi wpadł na rotmistrza. Nie zdążyli Tatarzy rozsypać się swoim zwyczajem, gdy pan Jerzy już z chorągwią ruszył do bitwy. Szlachta wierchowinna szła za nim niby usaria zwartym szykiem, milcząca, a co raz większego nabierając rozpędu. Jak klinem rozsadził rotmistrz zaskoczony tym czambuł, rozbił go na dwie części, zawrócił, przepołowił po raz wtóry i drapieżnie się uśmiechnął, spostrzegłszy ochoczą robotę swoich żołnierzy. Wypróbowana, doświadczona w bitwie na białą broń i zacięta szlachta górska roznosiła Lipków na szablach, a gdy nadążył wreszcie pułkownik Mizunok ze swymi kozakami — z krwawej zawieruchy ani jeden bodaj nie wymknął się Tatar. Dopiero od jeńców dowiedział się pan Jerzy, że sam Gałga na Wołyń poszedł zagonem, na Pokucie mniejsze rzuciwszy czambuły.
Powróciło tedy wojsko do Kołomyi, lecz niedługo tu popasało, gdyż ordyńcy raz po raz zapuszczali się na Pokucie, pustosząc bezbronne miasta i paląc wsie, chociaż nikt nic nie wiedział o tym, czy wojna została już wypowiedziana. Król rozkazał uważać Tatarów przekraczających Dniestr za opryszków zbrojnych. Opierając się na tym stróżujący na rubieży rotmistrz Dymidecki, pan Zbrożek i starosta chełmski Rzewuski, skoro tylko udawało im się dogonić uchodzące czambuły, znosili je, nie żywiąc nikogo.
Podczas takich pościgów i utarczek schwytano kilku „samsondzilewszów“ tureckich. Byli to dowódcy pułków janczarskich, ludzie młodzi, którzy zapragnęli przed rozpoczęciem wojny przyjrzeć się bliżej bitewnej robocie Polaków i w tym celu z czambułami wyruszyli za Dniestr.
Od tych to oficerów janczarskich dowiedziano się po raz pierwszy, że wojna się nieco odwlekła, gdyż zmarł nagle serdar Ibrahim Szyszman, a chan rozchorował się poważnie.
Wkrótce nadeszły inne wieści z obozu na polu cecorskim, gdzie przybył nowy serdar — stary, ale rześki Ibrahim Szejtan-Diabeł, pasza Damaszku, i że ruszył już ku granicy Rzeczypospolitej, prowadząc sto tysięcy Turków i Tatarów.
Wojna więc musiała już lada dzień naprawdę rozgorzeć.
Rotmistrz Berezowski w oczekiwaniu nieproszonych gości rozmieścił swoje wojsko na wszystkich drogach prowadzących spoza Dniestru na Wierchowinę, objechał, zbadał raz jeszcze cały kraj, wszystko sprawdził i powrócił do Kołomyi, by bliżej być głównego szlaku.
Tam właśnie spotkał się ze strażnikiem wojskowym Zbrożkiem, który z rozkazu króla zapuścił się był pod Chocim, zburzył most na Dniestrze i na przeprawie tej przez cztery dni wstrzymywał całe wojsko „Diabła“. Teraz cofał się ku twierdzy stanisławowskiej, mając na karku przednie straże tureckie, a po bokach zagony drugiego syna chańskiego Nurydyna.
— Tak mi się widzi, bracie, że teraz ty właśnie poczujesz na sobie wraży młot, bo muszą o ciebie zahaczyć... — mówił pan Zbrożek, siedząc w kwaterze rotmistrza.
— Ja i sam pod ten młot się podstawię! — uśmiechnął się pan Jerzy, błysnąwszy spod wąsa białymi zębami.
— Ale, ale! — przypomniał sobie strażnik — dziwy o twoim wojsku referował mi pułkownik Mizunok.
Pan Jerzy wzruszył ramionami i odparł spokojnie:
— Wojsko, jak to wojsko, gdy jest w ręku wodza, swoje zrobi. I my też zrobimy, na co nas stać!
— Oby Bóg wam poszczęścił!... — westchnął z uczuciem pan Zbrożek. — Nie wolno nam oddać Stanisławowa, bo Turcy pozostaliby na Pokuciu, a Tatarzy swobodnie by zapuścili zagony po Przemyśl, Jarosław a może aż po samą Wisłę. Na pewno zaczną od obejścia i otoczenia twierdzy stanisławowskiej, a tedy przez wasze połacie pójdzie część wojska wrażego!
— Czekamy tu na gości, bracie miły! — zatarł ręce pan Jerzy. — Tak mi się widzi, że jeżeli Ibrahim Diabeł ma sto tysięcy ludu, to za mało ma, żeby przejść przez nasze góry!
— Daj Boże! — westchnął raz jeszcze strażnik i począł żegnać gospodarza.
Na progu zatrzymał się na chwilę i szepnął panu Jerzemu do ucha:
— A jak tam z owymi zgryzotami serdecznymi?
Rotmistrz nachmurzył z lekka czoło, lecz odpowiedział natychmiast:
— Odłożyłem je na później, jeśli Bóg da wojnę tę przeżyć szczęśliwie. Teraz inne mam myśli w głowie, inne troski i zgryzoty w sercu...
— Wiadomo, wojna dobra lekarka! — zaśmiał się pan Zbrożek.
— A pewne, że najlepsza! — odpowiedział spokojnym już głosem rotmistrz.
Tego samego wieczora przybiegł do Kołomyi goniec od pana Walichnowskiego, którego pan Jerzy wysunął naprzód, ku Jasieniowi Polnemu. Rycerz donosił, że znaczny oddział janczarów po zdobyciu Horodenki sunie ku rzece Okno.
— Można Turków po nocy napaść i poszczypać, choć nie bardzo, bo jak na nas — wielka ich siła dąży. Tedy proszę pana komendanta o rozkaz — pisał pan Walichnowski.
Rotmistrz tedy poradził podkomendnemu, by nawiązawszy bitwę cofał się, naprowadzając Turków pod Kołomyję.
Walichnowski rozkaz spełnił ściśle.
10 lipca rotmistrz Berezowski zaczajony ze swoimi „krzyżakami“ i dragonami pułkownika Strzetelskiego pod Kułaczkowcami posłyszał dalekie strzały, a wkrótce dojrzał cofający się oddział Walichnowskiego.
W dwie godziny potem zaczęli nadciągać janczarowie. Jechali na wozach, zaprzężonych w woły zrabowane ludności. Przed taborem szedł oddział, dwa inne ochraniały boki pochodu.
W pewnej chwili rotmistrz wypalił z pistoletu, a wtedy z przeciwległej strony szlaku, spoza płaskich wzgórz wyłoniła się dragonia i ze zboczy pagórków pędziła ku taborowi. Wśród janczarów powstał zamęt i zgiełk, lecz trwał niedługo. Bojowy i sprawny żołnierz szybko uformował szyk, najeżył się dzidami i owinął dymem salw.
Rozpędzone konie dragońskie zmiotły niewielki oddziałek strażniczy, a ludzie pułkownika Strzetelskiego zaczęli się uwijać koło czworoboku tureckiego, ziejącego gęstym ogniem. Widać było, jak padali z siodeł dragoni, a wierzchowce z rozwianymi grzywami pędziły bez jeźdźców.
W tej właśnie chwili poprowadził swych ludzi pan Jerzy.
Pędził na czele „półpancernych“ i niby w szyku ciężkiej jazdy klinem się wbił w żelazną ścianę janczarską, roztrącając i przewracając wozy, którymi Turcy osłaniali sobie boki i tyły.
Ciężką miała przeprawę chorągiew rotmistrza Berezowskiego, napotykając na dzielny opór wyborowej piechoty tureckiej, głównej potęgi sił zbrojnych cesarstwa otomańskiego. W końcu jednak, gdy młody szlachcic z Zamuliniec Piotr Leszczowski wrąbał się w gąszcz Turków i szablą rozpłatał misiurkę jakiemuś brodatemu janczarowi, cały czworobok cofać się począł, straciwszy dowódcę, zabity był bowiem baszą orty[27] i dowódcą oddziału maszerującego na Stanisławów.
Ledwie się Turcy cofnęli o kilka kroków, z nową wściekłością natarli dragoni i szlachta z Wierchowiny, na razie wąskie przerąbując w ciżbie przesmyki, wkrótce coraz szersze, aż w jedną z nich runął Jędrzej Grzymała-Grabowiecki, chorąży szlachecki, i innych za sobą pociągnął. Wtedy rozpierzchli się Turcy, a przewaga i zwycięstwo przechyliły się na stronę Polaków.
Ścierano się już małymi kupami, potykano w pojedynkę, ścigano wzajemnie, przebiegano sobie drogę i znów rąbano zapamiętale, jedynie ośrodek czworoboku nie ustępował. Otoczywszy się wozami, rzygając ogniem i kulami, nie uchodził z placu boju.
O tę ruchomą twierdzę niby fale morskie o wystającą z jego dna skałę rozbijały się szeregi nacierających jeźdźców.
Wreszcie rozległa się komenda rotmistrza:
— Odciągać wozy! Odciągać wozy!
Szlachta poczęła dopadać taboru i uwiązywać rzemienie i sznury do osi. Niejeden z nich stracił wtedy życie, ugodzony kulą lub przebity dzidą, lecz w końcu rozciągnięto wozy. Zwarty czworobok janczarski stał teraz bez osłony, wystawiwszy naprzód żądła długich włóczni.
Rycerstwo z gór cofnęło się, by sprawić szyk i uderzyć na nowo, lecz nagle spoza odsuniętych na bok wozów wypadło czterech ludzi. Biegli trzymając nad głowami długie, grube, okute żelazem dyszle. W biegu, zrobiwszy potężny zamach, runęli na pierwszy szereg. Od ciosów ich pękały czaszki tureckie pod stalowymi hełmami, padali janczarowie niby rażeni piorunem, rozlegały się krzyki przerażenia, lecz wszystko to utonęło w wyciu, ryku, tętencie koni pędzącej już szlachty.
Rozpadły się ostatnie szeregi piechoty tureckiej i bitwa od tej chwili miała się już ku końcowi. Wkoło janczarów roiło się od jeźdźców polskich, lecz najbardziej srożyli się, wymachując dyszlami, barczysty Olek Czarnecki i trzech innych osiłków: Michał Berezowski-Genik, Paweł Skwarczyński i Konstanty Gruszczyński, na cały Beskid Huculski znane zawalidrogi, warchoły i wesołki.
Zabrawszy ze sobą trzydziestu jeńców i rozkazawszy zdobytą broń turecką złożyć na wozy, by podciągnąć ją do Kołomyi, rotmistrz wraz z pułkownikiem Strzetelskim powrócił do miasta nie czekając, aż chorągwie wykończą janczarów.
— Teraz to w naszą stronę poglądać będą pogańcy — zauważył pułkownik, strzemieniem dotykając stopy pana Jerzego.
— I ja tak sądzę, i życzę sobie tego! — odparł rotmistrz.
Zgadli rycerze.
Wieść o porażce janczarów pod Kołomyją tego jeszcze wieczora dobiegła do głównego obozu tureckiego.
Zastępca serdara pasza Daflet-Usulim pogniewał się bardzo, że całą ortę uszczknięto mu bez potrzeby, gdyż nieopatrznie poszła w pojedynkę, bez konnego patrolu spahów.
Uspokoiwszy się nieco, wydał rozkaz Nurydynowi, by pchnął ku górom czambuł i rzucił blady strach na cały kraj.
Nazajutrz jeszcze przed świtem trzy tysiące ordyńców pod wodzą dżandżyna agi Kasima ruszyły na Tyśmienicę, którą zajęły i podpaliły, a stamtąd rwały ku górom.
Wpadłszy do Nadwornej Tatarzy sprawili rzeź, nabrali jeńców, ale na Prucie, koło Łanczyna natknęli się na zastawę, gdzie straż dzierżył Kajetan Tymiński, wójt z Peczeniżyna.
Cały dzień wstrzymywał stary szlachcic ordyńców na przeprawie, a gdy noc zapadła kazał świerki co najwyższe podpalić od góry, aż zapłonęły jak pochodnie lub wici ogniste.
Ledwie sączyć się poczęła mętna poświata wschodzącego słońca jak pod ogniska śpiących Tatarów dotarł już rotmistrz Berezowski w dwie chorągwie dragonów i gromić począł nie oczekujących napadu ordyńców.
Sam pan Jerzy szukał wodza czambułu i poznał go po buńczuku i po tym, że stanąwszy na zboczu góry krzyczał coś wściekle i krzywą szablą dawał jakieś znaki setnikom.
Wypuściwszy ku niemu konia, pomknął rotmistrz na Tatarzyna, a za nim Olko-pacholik na rudej szkapinie.
Kilkunastu Tatarów otoczyło dżandżyna. Bzykać jęły strzały. Ujrzawszy pędzącego rotmistrza, pośpieszyli mu z pomocą dragoni Łyskowskiego.
Kasim spostrzegłszy to rzucił się do ucieczki, z tyłu osłaniany przez kilku ordyńców. Odsadził się od nich daleko, bo śmigłego miał bachmata i mocnego.
Rotmistrz, dognawszy rozciągniętych na wąskiej drodze Tatarów, począł płatać im głowy, ale wyprzedziła go ruda kobyłka Olka, chrapiąca i zasapana.
Pacholik raz po raz dopadał któregoś z umykających ordyńców, lecz nie ciął szablą. Przechylając się z siodła chwytał Tatara za ramię wzniesione do cięcia, zrywał z konia i ciskał na ziemię.
W pościgu tym przelecieli przez Delatyn i Łojową i wypadli wreszcie na drogę do Pniowa i Nadwornej.
Wódz tatarski biegł przodem i oddalał się coraz bardziej. Pan Jerzy rozumiał, że jeżeli nie zajdzie jakiś wypadek, nigdy nie dogoni ściganego ordyńca.
Sam nie wiedząc dlaczego, uwziął się na tego bisurmańca w żółtym chałacie i spiczastej czapie okolonej futrem.
Wbijając ostrogi w boki konia i wpatrując się w coraz to malejącego w oddali jeźdźca, nie spostrzegł nawet, że srokaty bachmat Tatara potknął się dwa razy, lecz smagnięty przez pysk sadził teraz rozpaczliwymi susami, chociaż przestrzeń między nim a pościgiem jak gdyby zmniejszać się poczęła.
— Wasza miłość! Wasza miłość! Tatarowi bachmat zakulał! — posłyszał poprzez chrapanie koni radosny krzyk pędzącego Olka.
— Dobra nasza! — odkrzyknął mu pan Jerzy, ściskając wierzchowca nogami.
Mignęły pierwsze zabudowania pniowskie.
Na pagórku zamajaczyły nagle mury zamku możnych Kuropatwów.
Zatętniły kopyta koni na mostku koło kaplicy. Wpadli w główną ulicę Nadwornej.
Tatar pędził zaledwie o jakie trzysta kroków przed panem Jerzym. Rotmistrz sięgnął więc do olstr i wyciągnął pistolet.
— Daleko jeszcze... — mruknął do siebie opuszczając lufę.
I w tej samej chwili krzyknął radosnym głosem.
Jakiś człowiek wybiegł z bramy zagrody i z rozmachem cisnął pod nogi cwałującemu bachmatowi długi, ciężki kloc świerkowy.
Koń runął na ziemię, podnosząc obłok kurzu.
Kasim upadł, lecz zerwał się i odbiegłszy kilka kroków stanął pod dębem, gotowy do obrony.
Zbliżał się już do niego rotmistrz z szablą w ręku.
— Poddaj się! — zamruczał do Tatarzyna.
Ten błysnął szablą, lecz po chwili cisnął ją na ziemię.
Olko zeskoczył natychmiast ze swej szkapiny i związał ordyńcowi ręce.
Rotmistrz tymczasem ściskał starego szlachcica nadwórniańskiego, który obaliwszy konia zatrzymał zbiega.
— Nigdy wam tego nie zapomnę, panie Bidziński! — mówił, patrząc serdecznie w blade oczy staruszka. — Co u was słychać... i u Kolankowskich?
— Eh, bieda, nieszczęście! — odparł stary z westchnieniem. — Tatary, przechodząc, porąbali moc ludu... kościół spalili i domów też ze trzydzieści... Wszystkie niewiasty i chłopaków małych w jasyr wzięli i uprowadzili do Tyśmienicy, bo już ponoć zdobyli ją i podpalili...
— Jasyr tu brali?! — krzyknął rotmistrz. — Czy i... Anielka Kolankowska?...
— I ona w ręce Tatarów wpadła... Nieszczęście!...
Rotmistrz zaniemówił.
Stał blady jak śmierć, szczękał i zgrzytał zębami. Obłędnym wzrokiem patrzał dokoła i usiłował powiedzieć coś drżącymi ustami.
Wreszcie skoczył na siodło i pomknął ku mostowi.
Nie dojeżdżając, skręcił w lewo i wjechał w uliczkę przecinającą zaścianek, gdzie mieszkali towarzysze z chorągwi Kuropatwów: Kolankowscy, Rogińscy, Bidzińscy, Skowrońscy i Bednarscy.
Koło parkanów leżało kilku posiekanych straszliwie parobków; małe, schludne dworki dopalały się już; dymiły wszędzie zgliszcza; opadały z szelestem zwinięte od żaru ognia liście grabów i buków. Gdzieś w polu przeciągle i złowróżbnie wył pies; wysoko w zadymionym jeszcze powietrzu z krakaniem miotały się wrony.
— Zemsty! Krwi! — wyrzęził zrozpaczony pan Jerzy i pomknął z powrotem.
Już wyjeżdżał z zaścianka, gdy wzrok jego padł na kapliczkę przydrożną.
Różne strachy opowiadano o tym miejscu, gdzie ją zbudowano tuż nad potokiem.
Rotmistrz ujrzał posążek Zbawiciela.
Syn Boży w koronie cierniowej upadał pod ciężarem krzyża męki.
— Chryste! — jęknął rycerz, podbiegając do kapliczki. — Chryste! Oto i na mnie włożono wieniec udręki i krzyż cierpienia nieznośnego.
Padł na kolana i głowę przycisnął do kamieni muru.
— Czyż przetrzymam takową mękę, ja — słaby robak?
Łzy popłynęły mu z oczu, bił głową o mur i łkał głośno.
Nie wiedział, ile czasu to trwało, lecz opamiętał się, posłyszawszy cichy głos:
— Z męki rycerskiej chwała ojczyzny wyrasta!...
Obejrzał się.
Drogą przechodził, kulejąc mocno, siwy jak gołąb, pochylony pod brzemieniem lat sędziwy Wawrzyniec Bidziński.
Starzec przeszedł, jak gdyby nie spostrzegłszy klęczącego rycerza.
Jerzy Berezowski podniósł się i począł bić w piersi.
Gdy powrócił do Nadwornej, gdzie nadążyli już dragoni, nikt nie spostrzegł głębokiej bruzdy na czole rotmistrza i srebrnych nici, co od tej godziny bólu wielkiego niby szronem przyprószyły jego płową czuprynę.
— Wyprawić podjazd pod Tyśmienicę! Dowiedzieć się, co tam jest! — wydał rozkaz i zsiadł z konia, by zbadać jeńca.
Niełatwo z nim poszło, gdyż aga Kasim hardo sobie poczynał z rotmistrzem, usiłując przerazić go zemstą chana, którego, jak oznajmił, był druhem serdecznym.
Pan Jerzy długo nie mógł nic od niego wydobyć, ale gdy w gruby pysk Tatara po swojemu trzepnął, rozgadał się nagle przekonany tym ordyniec.
Dowiedział się wtedy rycerz, że Kasim swój czambuł podzielił na cztery oddziały i gdy sam skoczył aż pod Łanczyn, jeden doliną Łomnicy poszedł na Bohorodczany i Osmołodę, drugi — z Bohoradczan miał zawrócić na Starunię i Maniawę, a trzeci — pod wodzą syna Kasimowego Ujuka — miał dotrzeć aż pod Kołomyję.
Zamyślił się pan Jerzy Berezowski, posłyszawszy o szlakach zagonu tatarskiego i począł natychmiast plan układać, chociaż serce mu wyło, niby wilk na bagnisku, i łkało, jak dziecko małe. Zaciskał tylko zęby, czoło chmurzył, oczy mrużył i rozmyślał nad tym, że przecież tego czambułu zdrowo wypuścić nie może.
Zamknął się więc z pułkownikami Strzetelskim i Łyskowskim w jakimś niedopalonym domu i długo się z nimi naradzał.
O Kołomyję i Peczeniżyn pan Jerzy był spokojny.
Wiedział, że czujny i nieufny zawsze oboźny pan Maciej Januszewski zwęszy Tatarów, a mając pod ręką dzielnych, wypróbowanych pułkowników kozackich czambułu nie przepuści.
Natomiast dwa pozostałe szlaki nie mogły być dobrze przegrodzone, bo mało było na to dragonów, jako że kuso się przedstawiały te dwie chorągiewki, z wielkim opóźnieniem i trudem jako tako sklecone i opatrzone po ostatnim uniwersale królewskim.
Z taką siłą ani rusz nie mógł i nie śmiał doświadczony rycerz rozciągnąć się od Łomnicy aż po Bystrzycę Sołotwińską. Trzeba było innych imać się sposobów, a że pan Jerzy Berezowski, w twardej bitewnej szkole sławnego zagończyka Zbrożka wychowany, do wybiegów wojennych nawykły był od dawna, począł więc sprawę tak i owak ważyć. Wreszcie umyślił coś, bo począł plan swój obu pułkownikom tłumaczyć szepcząc tajemniczo i ostrzem szabli coś kreśląc na deskach podłogi, raz po raz powtarzając:
— Hej, szerokie tam pole pod Mołotkowem!
Panowie Łyskowski i Strzetelski tylko cmokali głośno i w szable trzaskali z wielkiej ochoty, ale po chwili posmutnieli i spytali:
— Ale jakżeż waszmość, panie rotmistrzu, ściągniesz tam ordyńców?
Pan Jerzy nic im na to nie odpowiedział, tylko w dłonie klasnął, a gdy wbiegł Olko Czarnecki, spytał go:
— Czy nie ma tu w bliskości jakiej zagrody szlacheckiej?
Pacholik pomyślał chwilę i odparł:
— A jest! W Bitkowie siedzą panowie Sitarscy — Klemens i Grzegorz, co to maź kołową warzyć umieją i po jarmarkach rozwożą...
— Dobra! — ucieszył się rotmistrz. — Skoczno, chłopie, do pana Bidzińskiego i powiedz mu, by duchem konia osiodłał i pędził do Bitkowa z rozkazem, by Sitarscy uzbroili czym tylko można górali i pod Mołotków pchnęli. Niech się wataha zaczai w zaroślach wiklinowych nad rzeką i niech Sitarscy komendę wezmą nad wierchowińcami, a gdy się bitwa zacznie, niech wnet wypadną. Po wiedz im, że całą zdobycz, jaka przy Tatarach się znajdzie, oddaję tym ludziom. — Ale muszą się pośpieszyć, bo sprawa jest tak pilna, że aż ziemia stopy pali. Pojąłeś?
— Uhu, jak na dłoni mam wszystko! — już spoza progu krzyknął Olko i w tej samej chwili zatupotały kopyta jego rudej kobyłki.
— Cóż pan rotmistrz umyślił? — z niedowierzaniem w głosie spytał pułkownik Strzetelski.
— Wyjdźcie-no na chwilę, waszmościowie, i każcie memu chorążemu Hieronimowi Spólnickiemu, by mi tu agę Kasima przywiódł... — odpowiedział marszcząc brwi rotmistrz.
Pułkownicy wyszli i z niepokojem i ciekawością oczekiwali wyniku planu obmyślonego przez pana Jerzego.
W tym samym czasie coś dziwnego się działo w małym domku ze spalonym dachem i połamanymi przez Tatarów stołami, ławami i skrzynią. Dragoni, którzy leżeli w pobliżu w sadzie za domem, opowiadali potem, że zdawało im się, iż słyszeli groźny głos rotmistrza Berezowskiego i urywającą się co chwila charczącą mowę ordyńca.
Nie wiadomo wszakże, co zaszło w izbie, gdzie rotmistrz Berezowski zamknął się z chorążym Spólnickim i agą Kasimem, ale w jakąś godzinę potem pułkownicy spostrzegli pana Jerzego, który szedł z opuszczoną głową, zwijając starannie długi skrawek papieru.
— No i co będzie, panie rotmistrzu? — spytał go pułkownik Łyskowski, wpatrując się w surową twarz rycerza.
— Każcie trąbić wsiadanego i ruszajcie pod Mołotków! Tam będziemy mieli bitwę z obydwoma czambułami. Półtora tysiąca spotkamy tam ordyńców, waszmościowie. Pierwsze uderzenie nastąpi od drogi, gdzie wybiega ona spomiędzy pagórków, by Tatarzy nie mogli się rozwinąć szeroką ławą. Ustawcie się tam i zaczajcie!
— Czy pan rotmistrz komendy nie obejmie? — spytali.
— Przyjdę pod Mołotków z Tatarami i komendę obejmę dopiero podczas bitwy... — odparł.
— To szaleństwo! — zawołali pułkownicy. — Narażasz się waść na pewną śmierć!
— Na śmierć?! — wzruszył ramionami obojętnie. — To mała rzecz, gdyż za to wy w pień wytniecie znaczny czambuł! Kilku Tatarów puśćcie wolno. Niech umkną i swoim opowiedzą, że kraj ten jest mocno i pilnie strzeżony. Wielka stąd korzyść wyniknie, bo nieprzyjaciel nie odważy się już okrążać Stanisławowa, a szturmem od czoła rychło go nie zdobędzie... No, bywajcie, waszmościowie! Gdy Olko powróci, powiedzcie mu tak:
„Skocz duchem na wielki płaj na Bystrzycy Sołotwińskiej i koło brodu się zaczaj dobrze!“ Niech ino ma dla mnie ze sobą bachmata tatarskiego i pistolety w olstrach... bo jeżeli mnie tam spotka, robotę będziemy mieli nie lada! Czołem, waszmościowie, a owego Kasima w pieczy miejcie, by wam nie uciekł!
Tyle tylko widzieli pułkownicy pana Jerzego.
W pół godziny potem umyślnie szukali go w Nadwornej i Pniowie. Okazało się, że rycerz znikł jak mgła w promieniach gorącego słońca.
Jeden z dragonów widział wszakże rotmistrza, kiedy w przebraniu tatarskim mostek mijał na kulawym srokaczu Kasima.
— Ale zuchwała sztuka! — kręcili głowami zdumieni pułkownicy.
Trębacz grał już wsiadanego.
Dragoni podciągali popręgi, oglądali siodła i broń, doprowadzali do porządku ubranie, pojadając suchą kiełbasę z podpłomykami, bo od północy nic w ustach nie mieli.
Chorągwie pociągnęły drogą na Mołotków, a za nimi skrzypiało kilka wozów z żywnością, lekko rannymi w potyczce dragonami i strzeżonym pilnie agą Kasimem, który leżał na sianie i jęczał żałośnie.
Słysząc to siedzący na przedzie człowiek dość stary już, ale jeszcze czerstwy mruczał:
— Jęcz, jęcz, kozi synu! My nie tak jęczeli na galerach tureckich...
Panowie Łyskowski i Strzetelski, mając przy sobie przewodnika, jakiegoś chłopaka z Nadwornej, cicho posuwali się ku polom mołotkowskim.
Gdy już przed wieczorem zbliżali się do miejsca, spostrzegać poczęli przekradające się z różnych stron mniejsze i większe kupki gazdów-górali.
Huculi szli niby wilki jednym tropem, a wszyscy zbrojni w siekiery drwalskie, bartki, oszczepy, ciężkie palice żelazem nabijane, a nawet u tego i owego widniał za plecami samopał lub janczarka o długiej, cienkiej lufie.
Im bliżej byli Bystrzycy Sołotwińskiej, tym więcej przybywało gazdów i juhasów, w sposób niepojęty w tak krótkim czasie skrzykniętych przez panów Sitarskich, którzy wielki mir mieli wśród ludności niepolskiej, bo zarobek ludziom dawali i udanie leczyli świerzb i liszaje mazią swego pomysłu z czarnego oleju skalnego.
Z bliższych osedków mieszkańcy gór szli przez granie i przesmykami przez puszczę, z dalszych — jechali konno, śpiesząc się bardzo a cicho, jak te wilczury na połoninach lub rysie w kniei, gdy polują na młode jelenie i sarny płochliwe.
Wreszcie dopadł pana Łyskowskiego zdyszany Olko Czarnecki.
— O la Boga! — zawołał niemal w rozpaczy. — To widzę, że nie ma mego pana przy wojsku? Czy aby nie przydarzyło mu się coś złego, wasza miłość?
Pułkownik uspokoił pacholika i powtórzył mu rozkaz pana Jerzego.
Olkowi oczy błysnęły pożądliwie. Nic już nie mówiąc popędził klacz ku Nadwornej, gdyż tam właśnie wszystkie zabrane Tatarom konie pozostały pod strażą kilku dragonów pod komendą rannego wachmistrza.
Wybrawszy dwa dobre bachmaty, w nocy już ruszył Olko dalej, jednego osiodłanego wierzchowca prowadząc luzem.
Pan Jerzy Berezowski jechał powolnie na kulawym srokaczu Kasima, gdyż bachmat przystawał od czasu do czasu, chrapał i dyszał ciężko.
Rotmistrz był tak przejęty swoim pomysłem, że, zdawało się, o wszystkim innym zapomniał i na wszystko, nawet na ból serdeczny i tęsknotę zobojętniał.
Nie myślał nawet o tym, co się dzieje pod Kołomyją, gdzie pan Maciej Januszewski ze swymi „krzyżakami“ musiał się już był spotkać z czambułem Ujuka.
Jakoż tego samego wieczora otrzymał czujny oboźny kołomyjski wiadomość o sunącym ku miastu nieprzyjacielu, który brał jasyr, zagarniał bydło, rabował dobytek, lecz nie palił wsi i zagród, gdyż zamierzał wyłonić się niepostrzeżenie tuż pod Kołomyją, miejscami idąc łożyskiem Prutu.
Młody, ambitny Ujuk prowadził wyborowe setnie, więc kozacy Mizunka i Hrebeńka, przyskoczywszy do nich, dostali takiego łupnia, że w nieładzie cofać się musieli, mając Tatarów na karku.
— Jak tak dalej będzie — myślał zrozpaczony Mizunok — na naszych plecach do Kołomyi wpadną!
Nie wpadli jednak, gdyż pułkownicy kozaccy spostrzegli przed miastem ludzi w szańczykach, a domyśliwszy się, co zamierza uczynić pan Januszewski, cofali się ku długiej linii tych żółtych kamienistych nasypów. Tuż przed nimi rozpuściwszy konie i rozsypując się szeroką ławą poczęli udawać ucieczkę, pociągając za sobą ścigających ich Tatarów.
Ujuk nie pojął tego manewru i kazał czambułowi dopaść wałów i tynów miejskich, ustawionych tam w kilka rzędów. Chciał odciąć kozaków od miasta i na oczach jego obrońców sprawić im krwawą łaźnię.
Tatarzy popędzili więc ku szańczykom, a wtedy to przemówił komendant nad góralami pan Jan Budurowicz.
Dwie roty najprzedniejszych strzelców Wierchowiny spotkały ordyńców gęstym i celnym ogniem. Przed szańczykami utworzył się nowy okalający je wał z trupów końskich i ludzkich, lecz Ujuk pędził nowe i nowe setnie. Szańczyki ziały ogniem muszkietowym i otulały się płachtami białych dymów; linia jeźdźców tatarskich przerywała się co chwila i zwijała niby przecięty potworną kosą kadłub olbrzymiego węża, odbiegała, łączyła się na nowo i pędziła naprzód z przeraźliwym wyciem ludzi, tupotem i chrapaniem przerażonych i oszalałych bachmatów.
Już tu i ówdzie piesi górale walczyli z Tatarami wręcz, śmigając bartkami, błyskając szablami i podsadzając pod brzuchy końskie krótkie oszczepy łowieckie, rohatyny, a nawet ościenie rybackie. Coraz rzadziej już grzmiały salwy, chyba pojedyncze tylko padały strzały z muszkietu lub pistoletu. Górale stłoczyli się w zwarty zwał i bronili się ze wszystkich stron przed nacierającymi jeźdźcami. Ludzie z obu stron padali gęsto.
Trafiony strzałą w gardło padł, rozkładając ręce szeroko, dzielny Andrijko Skryblak, osierocając swoją rotę, ale komendę nad nią wziął natychmiast wachmistrz Wasyl Derejuk i maczugą niezmiernie ciężką obalać począł ludzi i konie.
Malały jednak i kurczyły się szeregi obrońców w szańczykach.
Już Tatarzy, wysforowawszy się za nie, pędzili ku kozakom, gdy nagle oboźny wypuścił na nich chorągiew „krzyżaków“.
Pomknęła szlachta wierchowinna z okrzykiem:
— W imię Boże! Bij, zabij!
Modłą wprowadzoną przez rotmistrza wbiła się z furią konna brać dowodzona przez pana Grzegorza Przybyłowskiego, co miał starą grażdę obronną w Krzyworówni, ostrym klinem w zwartą na chwilę czarną ciżbę tatarską i jak klin rozłupuje gruby pień świerkowy, tak chorągiew szlachecka rozsadziła ordyńców, zawróciła, uderzyła raz jeszcze i rozproszyła po równinie, podając mniejsze kupy pod szable i spisy kozaków.
Pan Przybyłowski stanął wtedy w strzemionach i rozejrzał się wokół.
Bitwa wrzała na całym przedpolu kołomyjskim i nikt już nie wątpił, kto tam odniesie zwycięstwo.
Skoczył tedy pan Grzegorz za swoimi ludźmi w wir bitwy i jął pracować krwawo, lubił bowiem zgiełk walki i zwarę bitewną, gdy pierś walczyła z piersią a ramię odbijało cios ramienia.
Takim też wojownikiem był młody i odważny Ujuk. Wprowadziwszy w bitwę ostatnie setnie ordyńców, sam pośpieszył do boju, by wojennej doznać rozkoszy.
Z daleka już dojrzał był pana Przybyłowskiego i skrzyknąwszy swoich „brońców“ przebijał się ku niemu, przecinając mu drogę.
Spostrzegł go wnet pan Grzegorz i poznał po czerwonym buńczuku, z którym pędził przy nim jakiś olbrzymi Tatar.
Pan Przybyłowski obejrzał się i zobaczywszy dwóch towarzyszy Jana Semakowskiego i Nepomucena Orłowskiego krzyknął im, by podjechali do niego, i szablą wskazał im jeźdźca pod buńczukiem.
— Spotkamy się z nimi tutaj, bo tu nie tak tłoczno — powiedział do nich.
Stanęli przy nim gotowi do walki, a po chwili podjechał do nich jeszcze Kościa Hrymaliuk, który po ściągnięciu piechoty z szańczyka konia dosiadł i do bitwy pośpieszył, by duszy dać upust, pohulać i pomścić śmierć druha Skryblaka. Nie dziw, że się martwił, bo z nim bodaj pięć już lat pasali razem woły na najdalszych i najniebezpieczniejszych połoninach, z Wołochami się swarząc i luto bijąc.
Tak we czterech czekali, aż przebije się ku nim Ujuk ze swoimi ordyńcami.
Czekali długo, bo szlachta raz po raz, niby ogary dzika, osaczała oddziałek Tatara i szczypać go poczynała, nawołując się i pokrzykując ochoczo. Ujuk nie wdawał się jednak w większą z nimi potyczkę i pokazując kły przedzierał się na otwarte pole, gdzie, jak mu się zdawało, o niczym nie wiedząc stał wódz polskiej jazdy na czele trzech jeźdźców.
Wreszcie dwóch brońców Ujuka wypadło z ciżby, lecz do nich przyskoczył natychmiast juhas Kościa, a za nim podążył pan Semakowski mocniej w garści szablę zacisnąwszy.
Tatarzy popędzili ku nim, lecz prawie już dopadłszy zawrócili, a tak gwałtownie, że Hrymaliuk ze zdumienia aż rękami po lędźwiach się uderzył i spytał Semakowskiego:
— Co to? Umknęli bisurmańcy niczym „didka“[28]
ujrzały!
Szlachcic tylko ramionami wzruszył, bo i sam nic nie rozumiał, wszakże mruknął do juhasa:
— My tam do nich nie pojedziemy, niech skośnookie sobaki same tu do bitwy stają...
Zdziwionymi jeszcze oczyma przyglądając się Tatarom kręcącym się wokół Ujuka, zrozumiał wreszcie pan Jan, co obmyślili ordyńcy.
— Wiesz, Kościa, co bisurmanie chcieli nam zrobić?
— No, nie...
— Myśleli ordyńcy, że my jak cięte psy za wilkiem pogonimy za nimi, a tam za tymi kamieniami (widzisz?) trzech Tatarów zaczaiło się z muszkietami... Ha-ha-ha! Zdmuchnęliby oni nas jak świeczki w cerkwi!
— A psia ich wiara! — zaklął juhas. — To takie chytre ziele?
Zaczęli więc rozjeżdżać po polu, to oddalając się od siebie, to znów zbliżając, wabiąc tym Tatarów i drażniąc, jakoż dwóch najgorętszych z nich nie wytrzymało i wypuściło bachmaty za panem Semakowskim, który pochylając się nad karkiem swego konia udał ucieczkę. Ścigłe wierzchowce tatarskie zbliżały się szybko do umykającego szlachcica, a na to tylko czekał Kościa Hrymaliuk.
Uderzył swego siwosza piętami i skoczywszy naprzód odciął Tatarom odwrót, pędząc za nimi.
Pan Jan Semakowski obejrzał się i spostrzegłszy Hucuła nadążającego za ścigającymi go Tatarami zatoczył koniem małe koło i na przebiegających nieprzyjaciół uderzył z boku. Ponieważ dla stoczenia walki ordyńcy byli zmuszeni wstrzymać rozpędzone bachmaty, tedy po chwili wsiadł na nich ogromny Kościa, wznosząc ciężką szablicę.
Tę sławetną szablicę Hrymaliukową znano powszechnie na Wierchowinie.
Była ona niejako dumą i klejnotem całego rodu gazdowskiego. Szanowano ją, pielęgnowano, coraz to czymś ozdabiano.
Skąd do Hrymaliukowej grażdy i kiedy zawędrował ten nieprzyjacielski kord[29], o tym różne krążyły opowieści. Najpewniejsza jednak była ta, według której pradziad Kości Spirydon Hrymaliuk w zbójnikach chadzał i niegdyś z watahą swoją Munkacz węgierski ogniem nawiedził, mieszkańców porąbał moc wielką i zdobycz wziął bogatą. Wśród broni zdobycznej znalazła się właśnie i owa straszliwie długa i ciężka szablica o brzeszczocie znamienitym, połyskliwym jak lód i czarnymi robaczkami i centkami pokrytym.
Pan Hieronim Sulatycki i chorąży Kuropatwów z kasztelu pniowskiego Wincenty Kolankowski, jako że obaj się znali na broni wszelakiej, o tym mieczu mówili, że zapewne na Arabach został w stare czasy zdobyty, gdyż ze stali toledańskiej był wykuty „na zimno“.
Tatarzy popadłszy w dwa ognie i od razu oceniwszy srogość obu przeciwników już poczęli zawracać bachmaty, lecz nie zdążyli.
Czy widzieliście kiedykolwiek, jak spadają jastrzębie na parę nieopatrznych turkawek?
Zerwą się wylękłe ptaszyny, z łopotem skrzydeł wzbijać się poczną ponad ziemię, by śmignąć w popłochu w największy gąszcz bukowy, lecz próżne starania! Już zawisły nad nimi drapieżne jastrzębie, runęły ciemnymi cielskami i uderzyły... a potem odleciały ino trochę pierza na ziemi pozostawiwszy i krople krwi na pędach krzaków i traw szeleszczących.
Tak też spadli na Tatarów pan Jan Semakowski i jurny juhas z Bystrzca...
Spadli i przemknęli dalej, jak te jastrzębie, co z góry, w locie biją, nie zatrzymując się nawet.
Na polu kopali jeszcze nogami czarną ziemię najeźdźcy, co z Jajły krymskiej na utrapienie Polski przybyli niby szarańcza drapieżna. Bachmaty ich z rozwichrzonymi grzywami pędziły do nadjeżdżających z oddali Tatarów, którzy chcieli jednym zamachem osaczyć dwóch zuchwałych harcowników i roznieść na szablach. Rozpędzili więc konie i hałłakując ścigali umykających jeźdźców.
Pan Grzegorz Przybyłowski przyglądał się z radością pięknej grze harcowników i zrozumiawszy, że podprowadzają mu Tatarów umyślnie, mrugnął na pana Orłowskiego i powtórzył jedynie właściwy manewr, przecinając ordyńcom drogę od tyłu.
Wszystko odbyło się niby na musztrze.
Semakowski z Hrymaliukiem rozbiegli się na dwie strony, zakręcili konie młynkiem i z boków przypadli do Tatarów z trudem wstrzymujących rozpędzone bachmaty.
W jednej chwili zniknął czerwony buńczuk nad Ujukiem, a trzymający go jeździec dał nura tocząc się po ziemi z rozpłatanym łbem.
Po chwili trzech Polaków związało się z siedmiu Tatarami, gdyż pan Przybyłowski znowu zajeżdżał im od tyłu, marząc o bitwie z Ujukiem. Ten, odbijając ciosy nacierającego nań Orłowskiego, spostrzegł rycerza, którego dawno już miał na oku. Wycofał się więc z tłoku i wypadłszy na pole począł hamować bieg bachmata, by jak najpewniej uderzyć i nie narazić się na nagły napad.
Bachmat Ujuka szedł w lekkich podskokach, chrapiąc i szczerząc zęby, gdy tymczasem Tatar krzyczał w swojej charczącej mowie:
— Śmierć czarnemu diabłu!
Pan Grzegorz, istotnie mocno czarny na obliczu i o kruczych włosach, które mu spod kołpaka wysuwały się na czoło, nie zważał na mowę Ujuka i świdrując go wzrokiem zabiegał mu od lewego boku.
Dopadli do siebie wreszcie i związali się stalą. Dzwoniły i szczękały szable, zadając i odbijając ciosy, ciężko oddychały piersi walczących i obracając się dokoła siebie rżały i kwiczały gryzące się konie.
— No, no — pomyślał pan Przybyłowski — to widzę gracz z tego buńczucznego Tatarzyna!
Podwoił szybkość cięć i spostrzegł, że zaczyna spychać ordyńca z pola.
— Jeżeli tak dłużej potrwa, to go zrzucę z bachmatem do jaru — mignęła mu myśl.
Począł więc jeszcze raźniej uwijać się dokoła Tatara, zmuszając go tylko do samej obrony.
I tak sunęli ku głębokiemu jarowi potoczka wpadającego do Prutu, a gdy Ujuk zrozumiał nareszcie plan przeciwnika, nie mógł już zmienić przebiegu bitwy, chyba tylko ściągnąć wodze i cofnąć się na śmigłym bachmacie. Ale Ujuk był dzielnym wojownikiem i do Lechistanu[30] przybył po sławę bitewną, więc o ucieczce nie myślał.
Zaledwie kilka kroków pozostawało do krawędzi urwistego spychu, gdy Tatar zwinął się nagle z siodła i skoczywszy na ziemię zamierzał chwycić Polaka wpół i ściągnąć go z konia.
Mogłoby mu się to nawet udać, gdyż pan Grzegorz nie spodziewał się takiego wybiegu, lecz bachmat potrącił Ujuka. Potknął się więc ordyniec, a w tej samej chwili gwizdnęła nad nim szabla i pogrążyła się w ogolonej czaszce Tatara, zalewając mu oczy krwią.
Ujuk krzyknął coś jeszcze dziwnie cienkim, jak gdyby rozpaczliwym głosem i osunął się nagle jak te wory, które gazdowie nabiwszy wełną wiozą z dalekich połonin do Kut, Kołomyi, Kosowa i Żabiego.
Pan Przybyłowski spojrzał obojętnym już wzrokiem na leżącego Tatarzyna i wzrok zwrócił ku swoim ludziom.
Tam też już wszystko było skończone.
Pan Orłowski z juhasem zdejmowali z porąbanych ordyńców szable, noże i inną broń, a potem poczęli łapać bachmaty.
Tylko pan Jan Semakowski siedział na ziemi i trzymając w zębach jakąś szmatę, lewą ręką omotywał sobie prawą dłoń, gdyż mu szabla tatarska palec odrąbała.
Pan Grzegorz gwizdnął przeciągle, a gdy tamci się obejrzeli, szablą wskazał im na oddalającą się już bitwę, sam zaś czym prędzej do swoich ludzi pośpieszył.
Polacy spychali resztki Tatarów z przedpola, pracując w pocie czoła, a gdy oboźny wysłał na tyły nieprzyjaciół dwie świeże setnie kozaków Mizunka i resztę „krzyżaków“ wierchowinnych, bitwa rychło już przygasła. Pole usiane było poległymi; kozacy prowadzili do miasta tłum jeńców; dowódcy obliczać poczynali straty w szeregach swoich oddziałów.
Spore to były straty, szczególniej w rotach piechoty łanowej, na którą spadły pierwsze ciosy czambułu.
Pan Januszewski, oboźny kołomyjski, mocno się zafrasował i zatroskał z tego powodu, lecz nie na długo. Skoro tylko bowiem słuchy o bitwie pod Kołomyją oraz o stratach w chorągwi „krzyżaków“ i w rotach łanowych dobiegły do wsi, osad, przysiółków i grażd, sypnęło się bez liku ludu wojny chciwego i żądnego pomsty.
Szli gazdowie starzy i w sile wieku; przybiegała młodzież z pałającymi jak u rysi oczami; przekradali się nawet wyrostki, co mieli za całe uzbrojenie palice sękate, stare poszczerbione siekiery i kiścienie — kawał żelaza lub ciężki krzemień na rzemyku do krótkiego uwiązany kija.
Nie wiedzieć skąd tego ludu taka moc się zebrała!
Zdawać by się mogło, że sama wojna nowe ich zastępy zrodziła, by ojczystej broniły ziemi, co stała się twierdzą i ostoją całego świata, gdzie imię Chrystusa Zbawiciela z czcią i nabożeństwem powtarzano.
Toteż oboźny kołomyjski pan Maciej Januszewski rany swoje podgoił prędko, wojsko w broń zdobyczną zaopatrzył i szkolić je zaczął po swojemu — i w dzień, i w nocy.
Tak! Ucieszyłby się pan Jerzy Berezowski, gdyby się dowiedział o zwycięstwie swego wojska pod Kołomyją, lecz wonczas, kiedy to z Nadwornej ku górom podążał, nic o tym jeszcze nie słyszał.
Jechał nie bardzo się śpiesząc, by kulawego srokacza nie zagnać na śmierć.
Z Nadwornej małym płajem dotarł do Pasiecznej, spotykając w drodze ciągnących pod Mołotków gazdów, kermanyczów, pastuchów i drwali, poruszonych ze swych legowisk przez panów Sitarskich z Bitkowa.
Potem to już wielkim płajem, mając po lewej ręce spowitą chmurami Sywulę, zbliżał się do doliny Łomnicy, od czasu do czasu wyjmując z zanadrza chałata tatarskiego jakiś papier i przeczytując go po kilka razy, ni to kanonów katechizmu ucząc się na pamięć.
Do Osmołody sunął od północy, gdyż z wieczora ostrożnie wjechał do wsi Podlute, węsząc na wszystkie strony. Choć wieś została przez Tatarów spalona doszczętnie, ucieszył się jednak pan Jerzy przekonawszy się, że nikt z mieszkańców nie postradał życia, gdyż górale zawczasu, jak ich pouczał, dali nura do dzikich ostępów puszczy górzańskiej.
O świcie spotkał rotmistrza pierwszy podjazd tatarski. Zatrzymano go i prowadzono do „turu“, jak ordyńcy nazywali swego wodza. Był to gruby jednooki Tatar o ospowatej twarzy i ogromnym zwisającym brzuchu. Jedyne małe, czarne oko uważnie badało stojącego przed nim przybysza.
— Ałła! — wycharczał wreszcie — znam tego bachmata! Jeździ na nim aga Kasim... Skąd go masz?
— Aga dał mi swego konia, bym co rychlej doręczył ci, wanie[31] Czoroch, jego pismo z rozkazem — odpowiedział rycerz.
— Tedy jesteś jego gońcem? — padło nowe pytanie.
— Rzekłeś, waleczny wanie!
— Nie jesteś Tatarem z Krymu? — zauważył podejrzliwie Czoroch.
— Jestem Wołochem spod Bertada i sługą dżandżyna Bodruga, który ustąpił mię Kasimowi jako najwytrwalszego gońca mówiącego po wołosku, dobrucku, polsku i w mowie tutejszego ludu górskiego... Oto jest pismo agi, a to wydany mi żelazny list ochronny!
Powiedziawszy to, pan Jerzy zsiadł z bachmata i podał wanowi oba pisma własnoręcznie, lecz niedobrowolnie ułożone przez wziętego do niewoli agę.
Wan tymczasem odczytując je kręcił głową z podziwem i cmokał grubymi wargami.
— Skąd macie te wiadomości? — zapytał, błyskając chciwie jedynym okiem.
— Teremczi-Berglej, który bada jeńców, doniósł, że tabory hetmańskie z prowiantami i pieniędzmi idą z Kołomyi do Stanisławowa przez Mołotków, aby ominąć główny szlak, którym już przeszedł aga Kasim i dżandżyn Ujuk... W Mołotkowie mają zmieniać konie i woły, więc tabory będą miały tam długi postój.
— Jak liczny oddział osłania ten tabor? — dopytywał się Tatar.
— Donoszą nam, że zaledwie jedna chorągiew dragońska hetmana polnego, dwie setnie nadwornych kozaków i dwie roty łanowe — odpowiedział bez zająknięcia się goniec Kasima.
— Ałła! — westchnął z ulgą wan. — Tedy wpadniemy na nich jak wilki na kierdel owczy!
— Tak też kazał mi powiedzieć szlachetnemu wanowi sławny aga Kasim — przytaknął mu pan Jerzy.
— Sławny aga! — syknął Czoroch pogardliwie. — Nikt o nim nie słyszał, kiedy ja w Lechistanie siałem już pożogę i mord!
— Tak też mówił mi aga, chwaląc zasługi twoje, wanie! — odpowiedział rycerz. — W całym wojsku wielkiego serdara Ibrahima Szejtana znane jest sławne imię wana Czorocha.
Tatar, pochlebiony słowami gońca Kasimowego, wydymał wargi i głaskał się po opasłym brzuchu, posapując z zadowolenia i dumnie tocząc dokoła jedynym okiem.
Wan Czoroch, zarówno podniecony nowinami dostarczonymi mu przez posła agi jak też rozczarowany w swoich nadziejach na obfity jasyr w Gorganach, zawinął się szybko. Piszczałki setników w niespełna pół godziny zebrały i podniosły na nogi cały czambuł. Jeźdźcy w pośpiechu siodłali konie i przyłączali się do swoich oddziałów. Wkrótce potem długi wąż ordyńców ciągnął płajem na Porohy, skąd przez Maniawę miał się skierować na pola mołotkowskie.
Przebiegły, a jeszcze bardziej o sławę i zdobycz zazdrosny wan, gdy się czambuł zbliżał do Bystrzycy, skinął na rotmistrza.
— Słuchaj! Kiedy przejdę rzekę, ty przeczekaj godzinę i dopiero wtedy ruszaj do Maniawy. Krąży tam gdzieś czambulik Dżambałona spod Białogrodu. Pokażesz mu list ochronny podpisany przez Kasima i powiesz, że teraz dopiero masz jechać z rozkazem do mnie... Rozumiesz?
— Rozumiem! — odpowiedział pan Jerzy, gdyż istotnie zrozumiał, że wan chce nadążyć przed innymi pod Mołotków, żeby nabrać jak najwięcej zdobyczy i jeńców, gdyż dzielić się tym zapewne nie lubił. — Stanie się wedle twego rozkazu, szlachetny wanie, tylko każ mi dać dobrego konia, bo srokacz Kasimowy już ostatkiem sił goni...
Wkrótce rotmistrz miał już świeżego, rosłego bachmata o długiej grzywie i ogonie niemal do samej ziemi.
Pożegnawszy wana pozostał na przeprawie przez Bystrzycę, a gdy minęły go szeregi ordyńców, wjechał w haszcze olsz i zaczaił się w nich, od czasu do czasu kwiląc jak kania.
Długo nikt mu nie odpowiadał.
Gdzieś na zboczu porośniętej świerkami góry kukułka zaczynała kukać, lecz nagle urywała.
Dzwoniąc po kamykach wpadał do Bystrzycy jakiś wartki potoczek, nad którym latał połyskując barwnymi piórkami zimorodek, raz po raz spadał na wodę i chwytał małe, srebrzyste pstrążki, żerujące śród zielonych, śliskich wodorostów.
— Hm... hm... — mruczał do siebie rycerz. — Coś się, widać, dzieje w okolicy, że Olko głosu nie podaje, bo tak myślę, że przed nami zdążył do brodu...
Nie wychylał się więc z haszczy, słuchał, rozglądał się i czekał. Wkrótce ujrzał kilku jeźdźców. Poznał podjazd tatarski. Ordyńcy niby wilki szli tropem czambułu wana i nie chcieli widocznie, żeby ich tam spostrzeżono.
— Hę? — zdziwił się pan Jerzy. — Tatarzy tropią Tatarów? Jakieś niewidy na świecie dziać się poczynają...
Nie miał czasu na dalsze rozmyślanie, gdyż ledwie podjazd tatarski wjechał w zalesioną rozłogę, zupełnie blisko zakwiliła kania.
— Bywaj, Olko! — zawołał radośnie rotmistrz.
W krzakach rozległ się trzask, szczęknęły kopyta na kamieniach i na zdziar nadbrzeżny wyjechał pacholik w przebraniu tatarskim, prowadząc za sobą luzaka pod siodłem.
— Chwała Przeczystej Panience, że w dobrym zdrowiu oglądam waszą miłość — powiedział chłopak i do kolan pana Jerzego przypadł. — Troskałem się, że aż strach! Jechałem za czambułem i wypatrywałem coś, co mi się w głowie nie mieści... — ciągnął pacholik.
— Gadajże, bo nic nie wiem! — zachęcił go rotmistrz.
— Bo to tak było, mój jegomościu! — zaczął Olko. — Kiedy tamten czambuł, z którym wasza miłość jechali, ruszył płajem, bodaj pięć podjazdów tatarskich z Maniawy wypatrywało go i śledziło, gdzie idzie...
— A-a-a... — przypomniał sobie nagle rotmistrz — i ja widziałem jakiś podjazd sunący tropem wana Czorocha...
— O-o-o! — kiwnął głową Olko. — Tedym ja bachmaty w lesie uwiązał i skradałem się pod Maniawę... We wsi urządzili sobie majdan bisurmany. Jest ich tam z pięćset chłopa...
— No i co dalej? — dopytywał się zaciekawiony rycerz.
— Dalej, to ja powrócił, konie znalazł i czekał na waszą miłość — wzruszył ramionami chłopak.
— Niewiele się dowiedziałeś, bracie, ale to nic! Tak sądzę, iż wodzowie tatarscy prześcigają się wzajemnie i w zawiści jeden do drugiego żyją, stąd też ta nieufność i tropienie — zauważył pan Jerzy i spojrzawszy na słońce dodał: — Będziesz teraz po kryjomu szedł za mną (a nie zapomnij bachmatom pysków zawiązać, by nie zarżały!) i zaczaisz się koło rzeki pod samą Maniawą.
— Rozkaz, wasza miłość! — odpowiedział Olko podchodząc do koni.
Pan Jerzy wyjechał na płaj i ruszył w stronę wsi Maniawa.
Jechał śpiewając cienkim, zawodzącym głosem:
— La Illah Illa Allah u Mahomed rassul Allah, Allah Akbar! Bismillah, Bismillah, Mahomed rassul Allah!
Jakiś Tatar wychylił się z krzaków przydrożnych i spytał go pełnym szacunku głosem:
— Dokąd zdąża czcigodny muezin?[32]
— Muszę się widzieć z waszym wodzem Dżambałonem! — odpowiedział rotmistrz i znowu począł zawodzić od początku:
— La Illah Illa Allah...
Tatar doprowadził go do chaty, w której zamieszkał wódz czambułu.
Pan Jerzy na chwilę stał się znów gońcem agi Kasima, pokazywał swój list żelazny i rozkaz Kasima, ale gdy wspomniał, że wan Czoroch wyruszył już ku Mołotkowu, Dżambałon zerwał się z ławy i grożąc wysłańcowi nożem, zacharczał:
— Powinieneś był tutaj wpierw dostarczyć rozkaz, a nie wlec się do Osmołody, psie wołoski!
— Taki miałem rozkaz agi, który nazywa mnie swym przyjacielem — powiedział z naciskiem pan Jerzy i dodał z westchnieniem: — Allah Jaufhadhek!
Wódz się nieco uspokoił i począł dawać rozkazy setnikom.
W tej samej chwili za oknami chaty powstał ruch, rozległy się krzyki i do izby wpadł jeden z ordyńców wołając:
— Dżandżynie! Nasz podjazd znalazł w lesie rannego Tatara. Mówi, że brał udział w bitwie pod Łanczynem, gdzie został zabity aga Kasim, a cały jego czambuł poległ!...
Dżambałon spojrzał na gońca, a w jego oczach zapaliły się iskry wściekłości i strasznego domysłu.
— Dać tu tego jeźdźca! — wrzasnął.
Długo wypytywał słaniającego się na nogach Tatara, oglądał jego rany, nie spuszczając podejrzliwego spojrzenia ze spokojnej i groźnej twarzy tajemniczego gońca Kasimowego.
— Cóż ty powiesz na to? — spytał wreszcie rotmistrza, mrużąc oczy.
— Ten wojownik mówi prawdę — odparł bez wahania pan Berezowski. — Pod Łanczynem aga poniósł porażkę i omal sam nie zginął, gdyż zabito przy nim brońcę z buńczukiem, jednak Kasim zbiegł do Nadwornej, gdzie pozostawił część czambułu i ściągnął sobie na pomoc ludzi z Tyśmienicy. Ten człowiek widział zapewne padający buńczuk i myślał, że aga został zabity...
— Widziałem, że upadł czerwony buńczuk... — potwierdził ranny Tatar.
— Ale zabitego Kasima nie widziałeś przecież? — spytał rycerz.
— Nie, ale myślałem...
— Zabrać tego głupiego muła! — warknął Dżambałon a namyśliwszy się chwilę tupnął nogą i krzyknął:
— Związać psa wołoskiego i pilnować dobrze... aż do Mołotkowa!
Trzech ordyńców służebnych skoczyło ku panu Jerzemu.
Rotmistrz się nie sprzeciwiał, gdy mu rzemieniami związywano ręce i wsadzano na siodło.
Czambuł ruszył podpaliwszy uprzednio Maniawę i szedł płajem wyciągnięty w długi wąż jeźdźców uszykowanych trójkami.
Na samym końcu pod strażą pięciu zbrojnych w szable i łuki jechał pan Jerzy, mocno skrępowany rzemieniami. Zachowywał zupełny spokój i śpiewał swoją jękliwą modlitwę do Allaha i proroka Mahomeda, od czasu do czasu zmieniając ostatnie nuty tej pieśni pobożnej w głośne kwilenie kani.
Za każdym razem gdy się rozlegało to kwilenie, nadbiegała z puszczy odpowiedź zapewne dzikiej kani, a jej głos stawał się coraz bliższy, aż w końcu ptak umilkł.
— Olko sunie tuż za czambułem — uśmiechnął się do siebie pan Jerzy.
Tymczasem słońce zapadło już za górami, mrok wypełznął z ciemnej puszczy i jął niby gęsta, czarna ciecz pochłaniać wszystko dokoła.
Rotmistrz posłyszał mrukliwe głosy ciurów. Skarżyli się na to, że Dżambałon postanowił gnać czambuł przez całą noc nie dając ludziom ani chwili popasu.
Gdy się już zupełnie ściemniło, bo noc wypadła bezksiężycowa, a i chmury nadciągały od ponurych Gorganów, jakiś Tatar podjechał do ciurów konwojujących rotmistrza. Był chory zapewne, bo oddychał głośno i słaniał się na siodle. Nie mógł mówić i ruchami rąk domagał się wody, którą mieli ze sobą na luzakach wraz z różnymi zapasami dla Dżambałona i setników.
Kiedy dwóch z nich pozostało na chwilę w tyle, Tatar w jednej chwili przeciął rotmistrzowi więzy i szepnął:
— Wasza miłość niech uda, że spadli z konia, bo z ziemi poręczniej będzie bez szabli ubić pogańców!...
Rycerz bez namysłu zsunął się z siodła udając zemdlenie. Dwóch ciurów zeskoczyło natychmiast na ziemię i pochyliło się nad leżącym jeńcem, trzeci zaś, uderzony nagle, nie jęknąwszy nawet padł koniowi na kark i bezwładnie zwalił się na ziemię.
Olko jak żbik skoczył na ordyńców, zdejmujących wielki bakłag[33] z luzaka i rozdał między nich dwa potężne ciosy pięści, po czym nie oglądając nawet skutków swej napaści, zawlókł obu do krzaków i powrócił do rotmistrza. Ten siedział już na koniu macając palcem brzeszczot zabranej Tatarowi szabli. Olko w przelocie rzucił okiem na leżących na drodze ordyńców i mruknął:
— Niby po kośbie! Same tylko snopki pozostały na ściernisku...
Powiedziawszy to wprowadził bachmata rotmistrzowego do zarośli, gdzie odnalazł pozostawione konie. Wąskim płaikiem sunęli potem pobok idącego głównym szlakiem czambułu nic nie podejrzewającego Dżambałona.
W drodze jednak natrafili na patrol śledzący ruchy wana Czorocha i w mgnieniu oka znieśli go, nie żywiąc nikogo.
— Gdybyśmy z tobą, chłopie, rok po Krymie tak pobaraszkowali, to zbrakłoby tam ludzi, by ich z czambułami do Polski posyłać! — zaśmiał się z jakąś bujną radością rotmistrz.
— Jak wasza miłość rozkażą — odpowiedział Olko Czarnecki poprawiając rycerzowi strzemię.
O świcie wyjechali nad wąwóz wartkiej Maniawki i z góry ujrzeli obydwa czambuły, już połączone. Na uboczu widniała grupa starszyzny, wśród której bystre oczy rycerza rozeznały wana Czorocha i Dżambałona. Stłoczone w głębokim, coraz zwężającym się wąwozie setnie zostały tu zatrzymane przez setników, którzy wymachiwali rękami i wskazywali ku pagórkom, za którymi, jak doniósł im patrol, ciągnęły się pola Mołotkowa.
— Ech, teraz by choć jedną, bodaj najbardziej kusą chorągiew mieć, to byśmy dopiero narobili bigosu! — westchnął rycerz drapieżnie wpatrując się w szare mrowie tatarskie.
Po chwili drgnął, wyprostował się i oczy dłonią przed słońcem przykrył.
— A Słowo stało się Ciałem! — wyszeptał i schwyciwszy pacholika za ramię lewą ręką jął pokazywać mu coś na wysokiej polanie widocznej spoza lasu.
— Przebóg! — zawołał Olko. — Toż to nasze dragony, wasza miłość!
— Pana Strzetelskiego chorągiew! — kiwnął radośnie głową pan Jerzy.
Podsunęli się bliżej do szlaku, by móc co rychlej jak zające przez wyrąbany przesmyk śmignąć przez szeroki w tym miejscu płaj i z dragonami się połączyć.
Wan Czoroch uspokajające snadź otrzymawszy wieści od podjazdów ruszył pierwszy ku długiemu wąwozowi, przecinającemu gęsto zarośnięty buczyną łańcuch pagórków.
Gdy dwie pierwsze setnie ordyńców przebywszy wąską gardziel wąwozu wydostały się wreszcie na pole, które tuż za ujściem jaru od podnóża porośniętych lasem pagórków ciągnęło się do majaczących w oddali gór i jakichś zabudowań otoczonych sadem, zerwała się do lotu ukryta za załamaniem wzgórza chorągiew pana Łyskowskiego i przejechawszy się po Tatarach znowu zapadła nie wiedzieć jak i gdzie.
Natychmiast szeregi przerażonych ordyńców stłoczyły się w ciasnym wąwozie, a zamieszanie szerzyć się wśród nich poczęło. Zrozumiał Czoroch, że grozi mu tu niebezpieczeństwo, ale nie mogąc już zawrócić i cofnąć się, kazał setnikom, by za wszelką cenę wyprowadzali ludzi na pole.
Nie zdążyły jeszcze zamilknąć piszczałki setników, gdy spomiędzy drzew, z obu krawędzi wąwozu gruchnęły jedna po drugiej dwie salwy, furkotać poczęły strzały i gwizdać ciskane z proc kamienie.
— Naprzód! Naprzód! — wołali setnicy, widząc jak padają z siodeł ordyńcy niby młode świerczyny, które łamie i ze spychu górskiego strąca wicher halny.
— Na pole! Na pole! — ryczeli dziesiętnicy, lecz nic już nie pomagało.
W wąwozie zakotłowało się jak w kotle.
Jeźdźcy szablami torowali sobie drogę przez zwartą ciżbę przerażonych ludzi i kwiczących koni, nie słysząc jęków rannych i rzężenia konających.
Znowu huknęły salwy.
— Ałła! Ałła! — wyli Tatarzy.
Oszalałe bachmaty poczęły mknąć ku jedynemu wyjściu ze strasznej czeluści — na pole, gdzie chorągiew dragońska niby wielkie, ostre wahadło kosiła całe kupy tatarstwa, zamykając ujście wąwozu kurhanem drgających ciał.
— Ałła! Ałła! — rwały się coraz to przeraźliwiej głosy ordyńców miotających się w wąwozie i próżno szukających z niego wyjścia.
Wtedy to właśnie przemknęło dwu jeźdźców przez drogę i wpadło w haszcze po drugiej jej stronie. Za chwilę rozległ się strzał pistoletowy i gromka komenda rotmistrza:
— Pół chorągwi — w nich! Panie pułkowniku Strzetelski, prowadź w imię Boże! Pół chorągwi — za mną, w skok!
Gdy pułkownik Strzetelski ze swymi dragonami i zaczajeni w puszczy gazdowie, drwale, oryle, smolarze, juhasi, młodzi watahowie połoninni, łowcy i ludzie wolni, co to po drogach handlowych przy bandach zbójnickich się wieszali — gdy wszystko to stoczyło się z pagórków i runęło na czambuł wana Czorocha, a druga chorągiew pułkownika Łyskowskiego w pień wyciąwszy Tatarów na polu, niby górnicy nowy wyrąbujący chodnik w skale, poczęła się wdzierać do wąwozu i w jakimś zapamiętaniu siec wyjących z przerażenia wrogów, pan Jerzy Berezowski dopadł już uchodzącego czambułu Dżambałona. Dragoni, na wypoczętych siedzący koniach, dognali szybko Tatarów i jęli wycinać ich ostatnie szeregi.
Dżambałon, rozumiejąc klęskę Czorocha i chcąc uprowadzić swoich ludzi z matni, wydał rozkaz, żeby setnie poszły w rozsypkę. Tatarzy w jednej chwili wparli konie w gąszcz i jak widma znikli sprzed oczu goniących Polaków.
— Stój! Stać na miejscu! — rozległa się komenda rotmistrza i dragoni, choć niezadowoleni i zdumieni, jęli wstrzymywać rozgrzane wierzchowce.
— Co się stało, panie komendancie? Z życiem wypuszczamy bisurmanów! — zakrzyknął dopadając pana Jerzego jeden z towarzyszy.
— Do szeregu, waść, do szeregu! — odpowiedział mu rotmistrz. — Otoczyć las aż do potoku.
Pan Jerzy Berezowski znał Wierchowinę jak własną kieszeń i ujrzawszy manewr Dżambałona zatarł ręce drapieżnie. Tatar nieopatrznie wprowadził cały czambuł w najzdradliwszą zasadzkę. Wśród zarośli wiklinowych i olszowych, w gąszczu wysokich trzcin czaiło się głębokie, jak ludzie mówili — „bezdenne“ trzęsawisko. Zdawało się, że czekało ono tylko na to, aby się rozstąpić pod nogami tatarskich bachmatów i z głuchym, chciwym cmokaniem i bulgotem pękających bąbli wciągnąć konie i ludzi w czarną, cuchnącą zgnilizną otchłań.
Zaledwie około setki ordyńców wychyliło się ze zdradliwego bajorzyska, ale wnet przejęli ich dragoni i gasili życie najeźdźców, jak „płowa“[34]
w górach gasi ognisko przed stają pasterską.
Wan Czoroch wyrwał się wreszcie z wąwozu i zamierzał zmieść pędzący przeciwko Tatarom mały oddziałek dragonów, lecz na karkach czambułu jechali już pułkownicy Strzetelski i Łyskowski, więc ordyńcy myśleli tylko o ratunku, nie słuchając już jazgotu piszczałek setników wydających rozkazy. Nietrudna więc była, choć z powodu wielkiej ilości nieprzyjaciół długa jeszcze rozprawa z Krymcami.
Tu i ówdzie większe ich kupy stawiały jeszcze opór, lecz kiedy dopadł Czorocha rozrośnięty i mocny jak dąb towarzysz dragonów Władysław Siękowzięta-Stupnicki spod Sambora i cięciem ciężkiego pałasza odwalił mu ramię a z konia zrzucił, nikt się już nie opierał Polakom.
Szczególnie zajadle tępili Tatarów towarzysze z chorągwi pana Łyskowskiego, pod którym niemal sama tylko szlachta podkarpacka służyła, co to Sasem przeważnie się pieczętuje. Odbijała ona na tatarskich łbach niedawne zagony Lipków pod Sambor i Drohobycz i w tępieniu pogańców nie ustawała, aż do zmierzchu prawie ścigając niedobitków i szukając Tatarów ukrywających się po wertepach leśnych.
Chorągwie powracały drogą do Mołotkowa.
Górale zbierali obiecaną im zdobycz i obciążeni nią ciągnęli do swoich osedków, wsi i szałasów.
W Mołotkowie powitał rycerzy stary pan Gnoiński, bo rodzinne to było jego gniazdo, bodaj od Jagiełłowych jeszcze czasów, i na popas zapraszał, dragonów obiecując po wsi rozstasować i ugościć uczciwie.
Podczas wieczerzy pułkownicy i pan Jerzy opowiadali gospodarzowi i jego małżonce o przebiegu wyprawy przeciwko czambułowi agi Kasima i o chytrości wojennej rotmistrza.
Wszyscy byli weseli, oczy płonęły ogniem bojowej ochoty i dumy zwycięskiej; tylko pan Jerzy milknął nagle, a wtedy twarz jego stawała się smutna i oczy patrzyły z ponurą rozpaczą.
Spostrzegła to pani Gnoińska i wzrokiem wskazała sędziwemu proboszczowi mołotkowskiemu na młodego rycerza.
Ksiądz przysiadł się do niego i przyjrzawszy mu się uważnie szepnął:
— W trosce nieznośnej cóż jest lepszą ucieczką niż Dom Boży, synu?
Pan Jerzy podniósł na niego męczeńskie oczy i odparł głuchym głosem:
— Nie masz, księże, ucieczki przed moją troską!
— No, tedy chodź ze mną na plebanię, powiesz mi na osobności, co cię boli i dręczy; może pofolguje ci owa udręka — proszącym tonem ciągnął ksiądz dotykając dłoni rotmistrza.
Pan Jerzy bez sprzeciwu dał się księdzu zaprowadzić na plebanię, gdzie pachniało miodem, woskiem, rumiankiem i macierzanką. Prawie ciemno było w izbie, gdyż tylko przed krucyfiksem wiszącym na ścianie pełgało małe światełko w lampce oliwnej.
— Uklęknij, synu, przed Ukrzyżowanym i powiedz mu wszystko, co brzemieniem ciężkim leży ci na sercu... — szepnął ksiądz i opuściwszy się na kolana ręce wyciągnął do Krzyża Męki, szepcząc słowa modlitwy łacińskiej.
— Chryste... Synu Boży — szeptał — oto serce moje żołnierskie raduje się zwycięstwem, które ojczyźnie na zdrowie wypadnie i na chwałę, ale niech ino ochłonę krztynę, a już wyje mi coś w duszy: „ty się radujesz, a ona tam u bisurmanów w jasyrze, branka bezbronna, może już nie żywię, a może pohańbiona“... Hejże, Zbawicielu, Jezu dobrotliwy, hejże, nie zdzierży słaba dusza moja człowiecza!...
Rotmistrz czołem upadł na ziemię i korzył się przed umęczonym Chrystusem, dysząc ciężko i gwałtownie, bo z wielkiego wzruszenia tchu złapać nie mógł.
Po chwili podniósł głowę i począł nasłuchiwać.
Klęczący obok niego proboszcz szeptał gorącym głosem:
— Wysłuchaj skargi tego rycerza, Chryste Panie, któryś poznał całą mękę życia człowieczego, cały ból jego i troskę! Spójrz nań miłosiernym okiem, albowiem udręczon jest on wielkim udręczeniem, a wszelako powinności i wierności rycerskiej nie zaniechał i na straży kraju chrześcijańskiego trwa niezłomnie z imieniem Twoim najświętszym na ustach! Pociesz go, Synu Boży i Zbawicielu nasz, poślij mu ukojenie i radosną nowinę, by serce jego zmartwiałe wielką nadzieją rozgorzeć mogło!
Łzy napłynęły nagle do oczu pana Jerzego i ten surowy rycerz, sam tego nie czując, zapłakał wyciągając ręce ku krucyfiksowi, na którym bielała z kości wyrzeźbiona postać Chrystusa Pana.
Długo się tak modlili, klęcząc obok siebie, proboszcz mołotkowski i rotmistrz Berezowski, pogromca agi Kasima, wana Czorocha i Dżambałona.
Gdy powstali wreszcie, ksiądz przeżegnał rycerza i nic już do siebie nie mówiąc powrócili do dworu państwa Gnoińskich.
W nocy, gdy pan Jerzy, już rozebrany, leżał na ławie okrytej skórą niedźwiedzią, na dziedzińcu powstał jakiś ruch.
Ujadały i rwały się z łańcucha psy, stróż nocny grzmocił kołatką, z czeladnej wypadali ludzie i biegli gdzieś nawołując się trwożnie.
— Do pana rotmistrza Jerzego Berezowskiego z meldunkiem... — posłyszał rycerz jak gdyby znajomy głos i narzuciwszy na siebie czerwony altembasowy chałat tatarski wybiegł na ganek.
W ciemności nie mógł rozpoznać stojącego przed bramą jeźdźca, wybiegł więc za furtkę i aż w ręce klasnął, poznał bowiem wachmistrza swoich „krzyżaków“, Tomasza Zwierzańskiego, szlachcica z Załucza Dolnego, skąd przybył do chorągwi wraz z dwoma synami i całym taborem żywności, ubrania wszelakiego i innego dobra wojsku brakującego.
— Wachmistrzu Zwierzański, bywaj! — zawołał rotmistrz. — Otwierajcie migiem bramę, bo to mój człowiek!
Wkrótce siedzieli już w izbie, gdzie się rozgościł rotmistrz. Na stole palił się kaganek łojowy, kopcąc obficie.
— Siadaj, bracie, i mów, z czym cię tu przysłano! — niecierpliwym głosem zawołał rycerz.
Wachmistrz usiadł na brzeżku ławy i przykrywając usta dłonią meldował:
— Pan oboźny otrzymał w Kołomyi pismo od starego pana Bidzińskiego o napadzie tatarskim i waszej miłości nad bisurmanami zwycięstwie, a że w piśmie stało, iż pogańcy jasyr uprowadzili z Nadwornej, posłał mnie pan oboźny na podjazd, bym się wywiedział, co z naszymi ludźmi zrobili bisurmani... — rozwlekle opowiadał wachmistrz.
— Gadajże, czegoś się dowiedział? — coraz bardziej niecierpliwił się pan Jerzy, czując jak mu serce wali w piersi niby młotem.
— Spotkał ja pod Tyśmienicą podjazd dragoński z Nadwornej i razem my całą rzecz dokumentnie rozpoznali.
— Cożeście rozpoznali? — popędzał pan Jerzy wachmistrza.
— Tatarzy jasyr pozostawili w Tyśmienicy, a sami czterema poszli szlakami... — rozpowiadał Zwierzański, wlepiając oczy w mieniącą się ciągle twarz komendanta.
— Wiem o tym sam, bo na tych szlakach pobiłem Tatarów — przerwał mu rycerz. — Gadaj o jasyrze... boś od tego zaczął!
— Jasyr Tatarzy oddali wołoskiemu hospodarowi, by go w Jassach trzymał aż do końca wojny, panie rotmistrzu! — szybko zakończył wachmistrz, domyślając się, że wiadomość ta najwięcej obchodzi komendanta.
Jakoż istotnie rotmistrz zerwał się z ławy i biegać począł po izbie, aż zatrzymał się przed wiszącym w kącie nad stołem obrazem Bogarodzicy i ścisnąwszy sobie skronie palcami przez chwil kilka stał nieruchomo.
— Modli się komendant... — pomyślał wachmistrz i powstał z ławy.
Posłyszawszy za sobą ruch pan Jerzy obejrzał się i dławiąc ogarniające go wzruszenie spytał:
— Co słychać o wojsku koronnym, Zwierzański?
— Od pana chorążego Lubomirskiego przybiegł towarzysz Szymon Matkowski z gniazda turczańskiego, panie komendancie, i gadał, że Turcy i Tatarzy społem zdobyli Czortków, Jagielnicę, Jazłowiec, Buczacz i Potok, a teraz biją w Halicz, ino zamek tamtejszy broni się mocno. Ponoć mają go bisurmani osaczyć i zdobyć... Jegomość król do Żółkwi zjechał, gdzie mają przybyć też hetmani na naradę...
— Tedy wojna jak się patrzy!... — zatarł ręce rotmistrz. — Trudno nam tu będzie usiedzieć na naszej Wierchowinie, kiedy takie wielkie rozstrzygać się będą sprawy...
Westchnął i ciągnął dalej:
— Po Kasimowej porażce, tak mi się widzi, że nie rad będzie chan Selim Girej czambuły na nas nasyłać, bo mu sporo ludu uszczknęliśmy i zawsze uszczkniemy, jeśli tu Tatarzy jeszcze wpadną! Tak suponuję, że pan Zbrożek czy pan chorąży Koronny pchnie nas ku wołoskiej rubieży, by nieprzyjaciela na tyłach szczypać i niepokoić, taborom drogi przecinać i na mniejsze oddziały napadać...
Wachmistrz wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Ja się na tym nie znam, ino krajem ucha słyszałem, o czym się pan oboźny Januszewski z panem Walichowskim i Przybyłowskim naradzał, komu powierzyć komendę na Wierchowinie, kiedy pana komendanta z naszymi chorągwiami pan strażnik Zbrożek do wojska królewskiego przyłączy...
— Czyżby były już jakowe o tym wieści? — spytał ożywiając się nagle pan Jerzy.
— Nie wiem, ino takie mi się o uszy obiły rozhowory... — potrząsnąwszy głową, odparł Zwierzański.
Rozmowa się urwała.
— Wachmistrzu — powiedział, wstając pan Jerzy — spocznijcie tu u mnie na ławie, a jutro rano wracajcie do Kołomyi i powiedźcie panu oboźnemu, że za pięć dni będę z powrotem. Chorągwie muszą dobrze wypocząć i dopiero wtedy wyruszą do obozu, ja zaś skoczę do Stanisławowa. Muszę wiedzieć, co robić należy, żeby nam szable nie zardzewiały.
Wachmistrz uśmiechnął się tylko, pomyślawszy, że nie taki to lud Berezowscy, żeby im broń zardzewiała, ale nic nie powiedział.
Wyszedł na dwór, by konia rozsiodłać, a powróciwszy łyknął z bulgotem piwa, którego cały dzban kazał pan Gnoiński na stole dla rotmistrza postawić, po czym szablę odpiąwszy pasa popuścił i jął się układać, szepcząc słowa modlitwy.
Pan Jerzy zdmuchnął kaganek.
Z podwórza dobiegały stękania konia uwiązanego do słupka przy ganku, poszczekiwania psów, głuche pokrzyki lecących gęsi i klangor żórawi, bo to już jesień zagarniała świat i szkarłatem coraz to malowała las i łąki.
Rotmistrz nie mógł usnąć.
Serce mu się tłukło w piersi i w jego łomocie rycerz słyszał kojące słowa:
— Odzyskasz Anielkę, odzyskasz!
Począł myśleć o tym, co zaszło, i coraz większa pewność utrwalała się w nim, że ukochanej dziewczynie nie stanie się krzywda w niewoli.
— Bo i jakżeż inaczej? — rozważał. — Skoro Ibrahim Szejtan bije w Pokucie, to znaczy, że chodzi mu o zdobycie tego kraju dla hospodara Duki. Hospodar zaś wołoski, jeżeli chce tu panować z ramienia Turków, to nie będzie przecież dręczył ludzi tutejszych, żeby mu tego potem nie wypominali... Jeńcom i brankom pofolguje, bo nie wie jeszcze, jak ta wojna dla niego samego się skończy. Będzie się bał Duka króla naszego pogniewać...
To rozumowanie przeplatał rotmistrz gorącymi słowami modlitwy, a nadzieja, niby zorza wstająca, rozświetliła jego duszę strapioną.
Pan Jerzy Berezowski po powrocie ze Stanisławowa do Kołomyi miał nawał pracy. Do miasta bowiem ściągnęło tyle ludu z całej Wierchowiny, że jak mówił mu oboźny Januszewski, „niczym szarańcza zgłodzona snopki słomy ze strzech by pożarli“, gdyby nie to, że szlachta wierchowinna, gazdowie i prości górale przybywali z taborami, końmi obładowanymi terkyłami i worami z żywnością, żądając wcielenia ich do chorągwi.
Rotmistrz przeto był zmuszony rozejrzeć się w tłumie „ochotnych“, wybrać co najlepszych i do pracy wciągnąć, bo pan Maciej Januszewski a nawet bystry pan Grzegorz Przybyłowski głowy tracić poczęli i rady z bujnymi Wierchowińcami dać już sobie nie mogli.
Z trudem udało się rycerzowi młodzież zieloną, wyrostków jurnych, dzieciuchów zadzierżystych do domów wyprawić, na wiosnę dopiero obiecując do chorągwi i rot przyjąć.
Bractwo to się tak burzyło i buntowało, że gdyby nie powaga i stanowczość rotmistrza, do rozruchów by chyba doszło, lecz tym razem szczęśliwie się jakoś wszystko skończyło.
Dziwił się pan Berezowski, oglądając oporządzenie i konie przybyłych ochotników. Wszyscy ci panowie Uruscy, Podlesieccy, Urbanowicze, Malinowscy, Budurowicze, Jureccy, Leszczowscy, Drozdowscy, Bołkowscy, Mazurkiewicze, Badowscy, Kluczewscy, Ryglewscy, Bugelscy, Kuriańscy, Sienkiewicze, Narolscy, Kapuścińscy i ludzie z innych gniazd szlacheckich z Chomczyna, Rożniowa, Brustur, Szeszor, Jabłonowa, Tracza, Worochty, Akreszor, Ilci, Krasnoili — niezamożni byli, na roli, przy darabach[35] i w lesie na bosaka drałowali i od gazdów huculskich tylko się wiszącą przy boku szablą odróżniali.
Znał ich przecież wszystkich rotmistrz Berezowski, a z wieloma w pokrewieństwie nawet czy w powinowactwie był, lecz teraz nie poznawał tych ludzi, zawsze dawniej oszczędnych, nawet skąpych, nieufnych i niewylewnych.
Przybywali teraz prowadząc ze sobą po dwa lub trzy luzaki, pędząc woły i barany, wioząc dobytek z takim znojem i mozołem z kamienistej gleby Czarnohory i Beskidu wyciśnięty.
Nie mogąc ochłonąć ze zdumienia spytał pewnego razu najbiedniejszego bodaj z zebranych w Kołomyi ochotników, szlachcica z Bani a swego krewniaka, bo też Berezowskiego, z przezwiska Symczycz, jak się to stało, że z grażdy swojej wyruszył, konie i bydło zabrał i z różnym tam dobrem do wojska pociągnął.
Posłyszawszy to pytanie pan Błażej Berezowski-Symczycz uśmiechnął się spod mocno już szpakowatego wąsa i taką pełną fantazji rycerskiej dał odpowiedź:
— Hej tam! Dość się już naharowałem po uroczyskach naszych i izworach, panie bracie! Wieści różne jak muchy latają, wciąż gaworzą o bitwie to tu, to tam, więc człowiek nie usiedział! Raz przecież się żyje, no to choć ten raz jeden łyknąć trza radości bojowej! Nic dla niej nie pożałowałem, bo bez niej jak bez zdrowia — życia nie będzie!... Słyszę, że ten i ów sławą się okrył, to cóż, czy ja z innej gliny ulepiony?
Tak samo właśnie myślała wówczas cała szlachta, co z dawien dawna osiedliła się pomiędzy Łomnicą a Prutem i Czeremoszem Białym.
Tak myślała brać nadciągająca z Podhajczyk, Zahajpola, Rosochacza, Dżurkowa, Winogrodu, Sorok, Serafiniec, Głuszkowa, Żukowa i Obertyna — niezamożni a buńczuczni teraz panowie Krzyżanowscy, Krihiniccy, Firleje, Drohomireccy, Czernichowscy, Kosińscy, Korczakowscy, Tarnowieccy, Czarneccy, Wyszyńscy, Różyccy i jeszcze inni, porwani gorączką rycerską.
Rozglądając się po obozie, spostrzegł komendant, że niektórzy z braci szlachty, którzy za najbiedniejszych zawsze uchodzili i mieszkali po stajach, szałasach, obszarpańce, co przez rok cały w jednej mazance chodziły, bosaki zawsze głodne, co to jedne portki na trzech miały, teraz bractwo to stawiło się konno, z szablami, spisami, muszkietami lub janczarkami, nieraz na siodle, srebrem ozdobionym.
W głowę zachodził pan Jerzy, skąd się wziął ten przepych, parada i taki nagle dostatek w zbroi i odzieży, kazał przeto Olkowi Czarneckiemu owych „dukarów“ popytać.
Pacholik zawinął się szybko i chichocząc po swojemu rozpowiadał potem:
— Toż oni, wasza miłość, zanim się tu stawili, na własną rękę wojenkę małą prowadzili!
— Wojenkę? Cóż to za wojenka? — zdumiał się rycerz.
— Hi-hi-hi! Ci co pod Czarnohorą i Czywczynem siedzą, do Siedmiogrodu zagony zbójnickie zapuszczali po konie i broń wszelaką, a tamci znów, co bliżej Białego Czeremosza mają osedki, Wołochom sadła za skórę zalewali, łupiąc hospodarowych ludzi i tureckich askerów a biorąc co im tylko było potrzebne. Sporo ich tam przepadło, ale jeśli który z nich zdrowo powrócił, to obłowił się mocno i zaiste dukarem się stał całą gębą...
— No, no, no! — kręcił głową rotmistrz, lecz zdumienie jego doszło do szczytu, kiedy pewnej niedzieli zobaczył tłum szlachcianek, starych i młodych gazdyń i córek gazdowskich przybywających konno i na wozach z tobołami, terkyłami, kadziami i baryłkami.
— Dla wojska naszego wikt wieziemy — mówiły, spod oka przyglądając się ciekawie i kusząco tłoczącym się dokoła żołnierzom.
Pan Jerzy, zbadawszy to wszystko dokładnie, wojsko swoje nowymi ludźmi uzupełnił, roty łanowe wyszkolił i rozstawił je w dobrze obranych miejscach pomiędzy Nadworną, Kołomyją a Kutami, przegrodziwszy ludem zbrojnym wszystkie szlaki biegnące z Wołoszy, gdyż teraz tylko z tej strony oczekiwał wtargnięcia nieprzyjaciół.
Postawiwszy na czele rot panów Walichnowskiego Kamińskiego, Przybyłowskiego, Semakowskiego, Nepomucena Orłowskiego, Budurowicza i obu braci Sitarskich z Bitkowa, sam począł szkolić pełną, liczącą trzystu jeźdźców chorągiew swoich „krzyżaków“, namiestnikiem mianowawszy przybyłego w odwiedziny do krewnych w Kołomyi pana Stefana Baczyńskiego herbu Sas.
Szlachcic ten z Baczyny przedzierał się do chorągwi pancernej rotmistrza Husakowskiego, gdzie towarzyszem był brat jego Aleksander, lecz tak sobie upodobał wspaniale „sprawioną“ chorągiew pana Berezowskiego, że sercem i ciałem przylgnął do niej od razu.
Pan Jerzy, ćwicząc swoją jazdę, robił nieraz dalekie zagony aż za Horodenkę pod Złoty Potok i Beremiany, gdzie podszedł w nocy tabor artylerii tureckiej, kanonierów posiekał, ciężkie działa w Strypie potopił, a prochy posłał do Stanisławowa.
Namiestnik Baczyński na jego rozkaz skoczył poza Śniatyń i już na wołoskiej stronie, koło Kuczurmika, jakiś spóźniony oddział spahów przetrzepał tak, że bodaj dziesiąta część ino uszła.
Ale pan Jerzy Berezowski czuł się źle.
Dochodziły go słuchy o pochodzie króla i hetmanów, o pierwszych orężnych spotkaniach z siłą turecko-tatarską. Bolał więc nad tym, że nie bierze w tym udziału i bez potrzeby teraz marnuje się bezczynnie w swoim obozie.
W połowie września gruchnęła wieść, że król z dwudziestu tysiącami wojska polsko-litewskiego ruszył wreszcie na wroga, przekroczywszy Dniestr i kierując się na Kałusz, by od tyłu uderzyć na Ibrahima-Diabła i Selim Gireja zajętych zdobywaniem Halicza.
Potem wszelkie słuchy umilkły na długo i pan Jerzy nie mógł sobie miejsca znaleźć.
Nie chciał już na nic patrzeć — taka go ogarnęła gorączka i pragnienie iść do wojska królewskiego i stanąć w wielkiej bitwie.
Był to jednak prawdziwy, karny żołnierz, więc musiał dany mu rozkaz wykonać i bronić Wierchowiny, choćby nawet nic jej już nie zagrażało.
20 września do Kołomyi wpadł nagle goniec z rozkazem od strażnika wojskowego Zbrożka.
Rotmistrz odczytał pismo i zakrzyknął radosnym głosem:
— Olko! Skocz po oboźnego, a migiem, migiem!
Nie zdążył jeszcze pacholik wybiec z izby, gdy pan Jerzy wypadł już na dwór i huknął:
— Trębacza do mnie!
Za chwilę w obozie rozbrzmiała trąbka. Grano pobudkę. Towarzysze „krzyżacy“ na złamanie karku pędzili już do koni, siodłali je w najwyższym pośpiechu i wyjeżdżali na plac przed kwaterę komendanta.
Pan Januszewski chodził jak cień za rotmistrzem, nic nie rozumiejąc, co się stało, lecz pan Jerzy, zda się, nie spostrzegał go i tylko w palce trzaskał oczekując aż namiestnik sprawi chorągiew.
Wreszcie „krzyżacy“ stanęli w szeregach i w naprężonym milczeniu wpatrywali się w dziwnie rozradowaną promienną twarz rotmistrza.
Pan Jerzy zjawił się przed chorągwią i zawołał donośnym głosem:
— Towarzysze! cieszcie się, gdyż wielki nas zaiste spotkał zaszczyt! Z rozkazu miłościwego króla naszego pan strażnik wojskowy powołuje naszą chorągiew do hufców koronnych, pod sztandary wielkiego króla i przesławnego wodza!
— Niech żyje Król Jegomość! Niech żyje! — zagrzmiały okrzyki, a tak gromkie, że aż Żydowiny na rynku kramy swoje czym prędzej zamykać poczęły, złoto chować po skrytkach tajemnych i chyłkiem zmykać do domów.
— Panie namiestniku, za dwie godziny wyruszamy! — zwrócił się pan Jerzy do pana Baczyńskiego. — Taboru nie bierzemy. Każdy towarzysz ma wziąć żywności na pięć dni... Za dwie godziny wyprowadzić chorągiew za rogatki!
— Rozkaz, panie rotmistrzu — odpowiedział pan Baczyński i konia pchnąwszy ku komendantowi spytał półgłosem: — Dokąd idziemy?
— To się później pokaże! — mruknął rotmistrz nie nawykły do pytań tego rodzaju i poszedł na naradę do oboźnego, gdyż pana Macieja Januszewskiego zastępcą swoim tu pozostawić postanowił.
Po długiej rozmowie pan Jerzy wstąpił do kościoła, gdzie przed obrazem swego patrona żarliwie się modlił i bił w piersi, aż echo odpowiadać poczęło pod kopułą i po kaplicach bocznych.
Pan Jerzy Berezowski prowadził chorągiew krętymi drogami.
Zaczęło się to zresztą dopiero od Stanisławowa, który rotmistrz ominął przez Krechowce, dawszy tu swoim ludziom pierwszy popas. Po paru dniach ruszył na Ciężów, lecz dowiedziawszy się od podjazdów, że jest tam jakieś wojsko nieprzyjacielskie, cofnął się na Kałusz i przez Kopankę, podzieliwszy chorągiew na dwie części, począł się skradać ku Wojniłowu, gdyż w nocy widział łunę, która w tamtej stronie pełgała na niebie, rozżarzając się coraz jaśniej.
Koło wioski Mały Kryłoś na oddział pana Jerzego wpadła setnia Tatarów budziackich, uchodzących w wielkim popłochu.
„Krzyżacy“ milczkiem wygrzmocili ordyńców, nie czyniąc hałasu i zamieszania, po czym sunęli dalej.
Przed Wojniłowem spotkano pierwsze polskie podjazdy.
Byli to dragoni chorążego koronnego Lubomirskiego, który tu był przysłany z osiemnastoma chorągwiami, lecz się zatrzymał, gdyż kilka tysięcy Turków zdobywało miasteczko, gdzie dzielnie się bronili w zamku panowie Woyno-Wojniłowicz i Kossakowski z okolicznymi wieśniakami.
Ucieszył się pan Lubomirski ujrzawszy przybywającą chorągiew wierchowińców i spytał rotmistrza:
— Czy to Król Jegomość z pomocą waści mi posyła, bo o to pismem usilnie go prosiłem?
Dowiedziawszy się, że rotmistrz prowadzi swoich ludzi na połączenie się z wojskiem koronnym, pan chorąży, mrużąc oczy, spytał:
— A gdybyśmy tak spróbowali razem wpaść na Turków?
Panu Jerzemu nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, więc niebawem szedł już prowadząc swych „krzyżaków“ w przedniej straży i pierwszy bitwę rozpoczął.
Pan Lubomirski zaskoczywszy Turków rozgromił ich straszliwie.
Za uciekającymi pędziły polskie chorągwie, ścigając ich w lasach i haszczach, aż rozproszyły się i pod sam niemal Halicz, gdzie się mieścił wówczas główny obóz turecko-tatarski, zapuściły nieopatrznie.
Zaraz też obaj synowie chańscy, Gałga i Nuradyn, wybiegli na czele dziewięciu tysięcy ordy i spahisów i poczęli spędzać i cisnąć chorągwie polskie.
Chorąży koronny się cofał, lecz utrudniały mu to głębokie i grząskie przeprawy przez błotnistą Siwkę i jej dopływy.
Pan Jerzy, chociaż z chorągwią swoją brał udział w pościgu Turków, lecz ludzi od rozproszenia powstrzymał. Toteż pierwszy stanął przy panu Lubomirskim i idąc znów na czele wojska, krwawą mu torował drogę, gęsto znacząc ją trupami swoich „krzyżaków“.
Koło południa dopiero łowczy lwowski pan Strzałkowski wsparł swymi pancernymi osłaniające odwrót chorągwie i razem teraz cofali się naprowadzając Tatarów i Turków na samego króla, który pod Dołhem do spotkania wroga już się był przygotował.
Lubomirski doprowadził wreszcie swoje chorągwie do wojska królewskiego i nie mając nawet czasu na obliczenie ciężkich strat, natychmiast został posłany w inne miejsce.
Rotmistrz Berezowski odszukał pana Zbrożka. Strażnik ze swymi chorągwiami stał przy wąskiej przeprawie przez rzeczkę Bołochówkę, gdzie oczekiwano pierwszego natarcia ordy.
Ucieszył się pan Zbrożek na widok przyjaciela bojowego, wyściskał go, pozdrowił chorągiew i oznajmił, że „królowi wiadome zostało rycerskie poczynanie panów szlachty z Wierchowiny“. Ceremonia ta trwała krótko, bo wnet po tym pan strażnik wskazał rotmistrzowi odcinek, gdzie miał stanąć nad potokiem i Tatarów wstrzymywać. Na lewo od „krzyżaków“ stały chorągwie kasztelana kamienieckiego pana Silnickiego; dalej zaczynały się placówki, wystawione przez wojsko hetmana wielkiego litewskiego Michała Paca, który się opierał o Dołhe.
W tyle za chorągwiami pana Zbrożka widniały proporce i sztandary nad usarią i pancernymi. Tam ustawiono główne siły, którymi dowodził sam król, mając przy sobie Dymitra Wiśniowieckiego, hetmana wielkiego koronnego.
Już wieczór się zbliżał, gdy przed Bołochówką zaroiło się od ordyńców. Gałga i Nuradyn, prowadzący Tatarów, spostrzegli ustawione w bojowym szyku wojsko polskie, więc zatrzymali się, nie ośmielając się wdać w bitwę.
Zaczęli wyjeżdżać natychmiast harcownicy, ałłakując i szyjąc strzałami. Ze strony polskiej na harce wyjechała setnia kozaków Mizunka i z pięćdziesięciu towarzyszy „krzyżaków“ z tych, co to w poprzednich bojach nie brali jeszcze udziału. Puścił ich rotmistrz dla rozgrzewki i „serc podniesienia“. Istotnie serca rosły, patrząc na Olka Czarneckiego obalającego ludzi wraz z końmi, braci Sitarskich, graczy na szable, i nie gorszych od nich, a jeszcze bardziej gorących panów Spólnickiego, Czernichowskiego, Bołkowskiego i Narolskiego, którzy szli wśród ciżby tatarskiej ni to kosiarze wprawni, ni to drwale, co młodniak świerkowy walą jednym zamachem siekiery. Srożyli się też na tych harcach okrutnie zawzięty i sławy chciwy pan Berezowski-Symczycz i pan Firlej.
Niebawem przeraźliwe dźwięki piszczałek ściągnęły Tatarów z nad Bołochówki, a więc i polscy cofnęli się harcownicy.
Wodzowie wyczuwali już, że zbliża się jakaś ważna rozgrywka.
Tak też było istotnie.
Chan postanowił spróbować odciąć wojsko króla od głównego obozu w Żurawnie, gdzie pozostała piechota generała Łąckiego i artyleria, którą dowodził generał Kątski, stary i doświadczony wojownik.
— Allah jest wielki i sprawiedliwy! — mówił Selim Girej do nadwornego muezina. — Jeżeli orda otoczy wojsko króla polskiego, to nie serdar Ibrahim-Szejtan, ale ja wygram tę wojnę!
— Allah jest sędzią! — odpowiedział wymijająco muezin, przebierając palcami ziarnka bursztynowego różańca, poświęconego na grobie Proroka.
Selim Girej kazał ordzie przejść rzeczkę daleko poza Dołhem i całą potęgą uderzyć na czoło i lewe skrzydło wojska polskiego.
Król Jan Sobieski w mig przejrzał plan chana i zrozumiał grożące Polakom niebezpieczeństwo. Natychmiast w różne strony popędzili oficerowie ordynansowi z rozkazami do hetmanów.
Z wielkim impetem zerwał się niebawem ze swego stanowiska pan Zbrożek i wszystkimi chorągwiami natarł na Tatarów, usarią i pancernymi przebijając w mrowiu ordyńców szerokie, krwawe przesieki, przez które pędzili już dragoni i osobno na lewym skrzydle świeżo przybyli wierchowińscy pod rotmistrzem Berezowskim. Szarżę tę wsparł kasztelan kamieniecki, a gdy orda cofać się poczęła, ruszył naprzód cały szyk polski, a z takim rozpędem, że Tatarzy poczęli uchodzić jak kupa suchego listowia, gdy nadleci potężny podmuch wichru.
Korzystając z tego hetman polny koronny Jabłonowski zapędził się aż za przeprawy, podszedł pod Wojniłów, rozproszywszy podciągające tam oddziały janczarów i Tatarów i pole trupami wrażymi pokrywszy.
Na zoranej ziemi i na ugorach pozostało około dwu tysięcy porąbanych bisurmanów, a ciżba tatarska ni to fala odbita od skały odpłynęła aż pod Halicz.
Nikt wówczas nie zdawał sobie sprawy, jak wielka groźba zawisła nad całym wojskiem zagrożonym otoczeniem przez Tatarów.
Rozumiał to jednak sam wódz król Jan, bo tak do żony pisał owego pamiętnego dnia wrześniowego:
— Jakoż nie wiem, żeby kiedy mogło być większe niebezpieczeństwo, bo nas powinni byli Tatarzy ze wszystkich stron ogarnąć i od obozu odsaczyć!
Po zadanej Krymcom klęsce wojsko szybko ściągano ku Żurawnu...
Koło północy dokoła obozu polskiego miotać się poczęły krwawe płachty ognia.
To Tatarzy powróciwszy nad Bołochówkę podpalili wsie okoliczne, by przy krwawych odblaskach pożarów obdzierać trupy poległych.
Gdy o świcie chorągwie stanęły do porannej modlitwy na polu przeciętym rzeczką Krechówką o grząskich i urwistych brzegach, król w asyście hetmanów przejeżdżał przed szeregami wiwatujących towarzyszy i dotykając kołpaka z czaplim piórem mówił:
— Dziękuję waszmościom za wczorajszą pilną robotę bojową!
Przeglądając chorągwie Zbrożkowe Wódz od razu dojrzał „krzyżaków“ i konia swego przed nimi zatrzymał.
Strażnik wojskowy meldował królowi o sprowadzonej przez siebie chorągwi z Wierchowiny. Król słuchał uważnie, a potem podjechał do stojącego przed szeregiem rotmistrza Berezowskiego i uśmiechając się lekko powiedział:
— Pamiętam nazwisko waszmości z podhajeckiej potrzeby! Rad jestem i tu widzieć ciebie na służbie ojczyźnie...
— Żyć i umierać przy tobie, miłościwy panie! — odpowiedział pan Jerzy, wyprężony jak struna a w nieruchomości i skupieniu groźny.
Król przyjrzał się szlachcie górskiej i mruknąwszy do siebie:
— Wiłkołaki!... — odjechał, wydymając wargi, co było u niego oznaką zadowolenia.
Rotmistrz się obejrzał.
Ludzie jego jak gdyby zamarli w siodłach i nieruchomym wzrokiem wpatrywali się w wojennego pana.
Zdumiał się rycerz, ujrzawszy łzy na twarzach surowych ludzi gór i puszcz nieprzebytych. Były to łzy szczęścia, że oczy ich ujrzały największego wodza owego wieku i prawdziwego, szczerego króla-żołnierza, wzór cnót rycerskich, odwagi, miłości ojczyzny, ofiarności bezmiernej i poczucia obowiązku, przed którym wszystko — życie własne, zdrowie, wygody, szczęście i miłość stawały się niczym, jak niczym jest kropla wody wpadająca w bezmiar oceanu.
Dobre miejsce dla swego obozu wybrał Jan Sobieski.
Na północ od miasteczka Żurawna na polach ornych stanął król ze swoim szczupłym wojskiem. Broniły go z trzech stron bagnista dąbrowa, Dniestr, stawy i tylko z zachodniej strony leżała równina, przez którą przebiegało jak wąż koryto Krechówki, a dalej rzeki Świecy, aż horyzont zamykały lesiste wzgórza.
Gdyby nie upały tego lata, mogłoby wojsko polskie bezpiecznie się czuć w owym miejscu. Jednak woda w Dniestrze i Świecy tak opadła, że wszędzie się potworzyły łatwo dostępne brody, co osłabiło obronność upatrzonej przez wodza miejscowości.
W nocy na 25 września na wzgórzach za Świecą stanęli Gałga i Nuradyn z ordą Tatarów budziackich, oczakowskich i nogajskich. Szli w przedniej straży, za nimi zaś nadciągał sam chan z Krymcami.
Król, przewidując wszystko zawczasu, posłał ku dąbrowie za Świecą własną chorągiew pancerną, prowadzoną przez porucznika Jana Wronowskiego, dwie chorągwie dragonów Zbrożka i pułk kozaków generała Żebrowskiego. Wczesnym rankiem po krótkiej walce z Tatarami Polacy powrócili za rzekę i wtedy rozpoczęły się harce, które trwały przez cały piątek.
W sobotę nadciągnął Selim Girej i długo przyglądał się ze wzgórza obozowi królewskiemu otoczonemu pierścieniem wozów taborowych i stojącym w szyku bojowym chorągwiom na polu.
— Ałła! Czyż nie stratujemy tej garstki ludzi? — mruknął chan przebierając palcami rzadką, siwą brodę.
— Allah — sędzia! — westchnął świętobliwy muezin z Mekki. — On widzi, on rozsądza!
Selim Girej wysłał ordynansów z rozkazami.
Orda poczęła się przeprawiać przez Świecę i zbliżać do pułków polskich.
Trębacz królewski podniósł wtedy trąbkę do ust.
Pochylając kopie ruszyły natychmiast pancerne chorągwie hetmanów Jabłonowskiego, Wiśniowieckiego i Paca i niby potężnym taranem odrzuciły ordyńców za rzekę, chociaż na przeprawie trafiły w silny ogień i potraciły dużo koni.
Nad rzeką stanęły potem na straży chorągwie pancerne i usarskie, gdyż król, widząc słabą obronność terenu, inny już obmyślił plan.
— Niech sobie opasują nasz obóz, byle by się poza Świecę i Dniestr nie wyłaniali Tatarzy — mówił Sobieski do hetmana wielkiego koronnego marszcząc czoło, a w chwilę potem kazał wołać do siebie uczonego inżyniera Corazziego, którego lubił i cenił król-wojownik.
Po krótkiej z nim naradzie hetman Wiśniowiecki objeżdżać począł obóz i wydawać rozkazy.
Przez całą niedzielą i przez noc na poniedziałek od hetmanów począwszy aż do ostatniego ciury taborowego wszystko, co żyło w obozie, kopnęło się do gorączkowej pracy.
Sypano wały, szańce dla armat, budowano zasieki i ustawiano działa.
W tych pracach odznaczyła się chorągiew rotmistrza Berezowskiego, jako że służył w niej lud nawykły do rydla, walczący stale z kamienistą glebą górską. Toteż „krzyżacy“ piorunem wykonywali polecone im zadania, pomagali sąsiednim chorągwiom, aż widząc zwłokę na odcinku generała Kątskiego, gdzie kanonierom i wysłanym z pomocą kozakom niesporo szło na żwirowej płaszczyźnie, kopnęli się tam wierchowińscy, szańce obwałowali, podsypy dla dział i wyziory porobili, doły na prochy i kule wykopali z wymyślnymi nawisami dla obrony przed wybuchami pocisków nieprzyjacielskich. Przyglądali się ich robocie generałowie Kątski i Żebrowski, podziwiali szybkość i sprawność szlachty górskiej, chwaląc ochoczą brać rycerską i dziękując jej z duszy serca.
Tymczasem na wzgórza za Świecą wciąż napływali Tatarzy, a niebawem już i Turcy poczęli się tam rozkładać obozem.
Wieczorem wszystkie góry okoliczne rozjarzyły się ogniami wzdłuż olbrzymiego łuku nieprzyjacielskich pozycji.
— Właśnie taki bywa grób Zbawiciela robiony w Wielki Piątek u Bernardynów — opisywał to widowisko bohaterski król w liście do swej Marysieńki, ukochanej małżonki wciąż porzucanej dla spraw bojowych i rycerskich, gdy wszystko tonęło i znikało w trosce i pracy dla Ojczyzny.
W poniedziałek Selim Girej dowiedziawszy się, że serdar stanął już w Tomaszówce, raz jeszcze zapragnął wyrwać mu z rąk sławę zwycięstwa nad Sobieskim.
Ponieważ chan był najstarszym w tym dniu wodzem, zarządził natarcie na polski obóz.
Pasza Abdul Hamid, spełniając rozkaz chana, posłał piechotę turecką na zdobycie wysuniętych naprzód przedmości, lecz broniący ich łanowi, szczególnie jednak artyleria Kątskiego zdziesiątkowali pułki askerów i odparli je z wielkimi stratami.
Chorągwie hetmana litewskiego w szyku konnym zmiotły ordę, która jednocześnie z atakiem Turków rwała ku obozowi.
Nuradyn myśląc, że wszystkie siły polskie zostały wprowadzone do bitwy, gdyż o szczupłości wojsk polskich Turcy i Tatarzy od dawna przez szpiegów swoich byli powiadomieni, przeprawił się wraz ze swymi Tatarami przez Dniestr i tam, gdzie obóz pod Żurawnem nie miał jeszcze wałów i osłony, próbował wpaść niespodziewanie na tyły.
Skoczył natychmiast przeciwko nim strażnik wojskowy ze wszystkimi swymi chorągwiami, lecz pancernych i dragonów wyprzedzili „krzyżacy“ rotmistrza Berezowskiego, jako że na śmiglejszych, u Tatarów pobranych bachmatach siedzieli.
Pan Zbrożek po bitwie meldował w kwaterze królewskiej, że Tatarzy „zmacali wszystkie kąciki obozu“ i poznali słabe jego odcinki, a nie pominął sposobności wspomnieć o pięknej szarży wierchowińców.
— Miłościwy panie — mówił wzruszonym głosem — usarze nie przebiliby sobie lepiej drogi przez nieprzyjaciół zastępy jak owa szalona chorągiew rotmistrza Berezowskiego! I jacyż tam ludzie służą! Osiłki, niedźwiedzie, wilki, rysie wściekłe i bystre! Oglądałem ich szlak i dziwowałem się, miłościwy panie! Wydało mi się, że jadę przez bór, na który trzysta na raz spadło gromów! Ludzie posiekani okrutnie, konie bez łbów lub na wskroś włócznią przebite, rozwalone łby, odrąbane ramiona... aż nijako patrzeć było na takowe jatki!
Król słuchał w milczeniu i wydymał wargi.
Nic nie powiedział jednak, gdyż inne, ważniejsze miał troski, a jednak zapamiętał sobie meldunek pana Zbrożka, którego miłował sercem rycerskim i w chwilach dobrego humoru i krótkiego wypoczynku swoim „sokołem łowczym“ nazywał.
Przed wieczorem król rozpoczął nowe natarcie, by ostatecznie spędzić z pola siły nieprzyjacielskie.
Ruszyły więc pułki kozackie pod generałami Żebrowskim i Łąckim, za nimi szła artyleria i doszedłszy rzeki poczęła ziać celnym ogniem, szerząc klęskę.
Poruszone wreszcie ciężkie chorągwie przerzuciły cofających się w popłochu Tatarów i Turków poza Świecę, gdzie generał Kątski długo jeszcze ścigał swymi armatami ostatnie, osłaniające całe wojsko oddziały spahów.
Ledwie się skończyła ta bitwa, gdy się pojawił król przed Zbrożkowymi chorągwiami i wydał rozkaz, by wyparły Tatarów z Żurawna i zajęły miasteczko i zamek.
Stanął wonczas Sobieski nad stawem Krzywym i przyglądać się począł robocie swego „sokoła łowczego“.
Zgrane nad podziw miał chorągwie pan Zbrożek, znamienity zagończyk a wódz doświadczony i rozważny! Chorągwie jego wspierały się wzajemnie i rozumiały dokładnie cel każdego zadania.
Cieszyły się przeto oczy wojennego pana, widząc ich animusz[36] i dzielną robotę bojową.
W pewnej chwili jednak nawet taki wódz, jakim był król Jan III Sobieski, nawykły do bohaterstwa i porywu wojska, w dłonie klasnął i zakrzyknął do towarzyszącego mu kapelana polnego:
— A to ci, panie bracie, rarogi!
Gdy pan Zbrożek z chorągwiami był już przy stawach, z boku wyłoniła się nagle liczna wataha ordyńców i z tyłu zamierzała wsiąść na karki Polakom.
Tatarzy już rozpuścili konie, gdy nagle biegnąca na lewym skrzydle Zbrożkowym chorągiew, której w zmroku król rozpoznać nie mógł, niemal z miejsca zawróciła i w szyku zwykłym dla usarzy rwała już ku ordyńcom.
Szeregi pędzących jeźdźców zderzyły się z Tatarami z takim łoskotem, że nawet huk grzmiących jeszcze armat Kątskiego nie mógł go zagłuszyć. Chorągiew zgarnęła Tatarów, odrzuciła ich nad potoczek, za którym na małym pagórku stał król z oddziałem pancernych Wronowskiego, i po chwili otoczyła nieprzyjaciół ruchomym pierścieniem.
— Na miły Bóg, chciałbym z bliska widzieć tę robotę! — wołał król, lecz oddany mu i na zdrowie wodza baczny porucznik Wronowski błagać jął króla o pohamowanie niebezpiecznej ochoty.
Istotnie, było na co popatrzeć!
„Krzyżacy“ na swoją modłę rozsadziwszy szyki tatarskie stłoczyli je znowu w jeden zwał i poczęli siec ordyńców przerażonych strasznymi skutkami pierwszego zderzenia.
Rotmistrz Berezowski, mając przy sobie Olka Czarneckiego i Hieronima Spólnickiego, wdzierał się w gąszcz tatarski, jak się wdziera płomień w zarośla suchej świerczyny. Nic nie mogło powstrzymać tej groźnej trójki, co jak kosa śmierci gasiła życia ludzkie.
Za nią, rozszerzając błyskawicznie krwawą przesiekę, szli wierchowińcy, a między nimi chciwy sławy, cięty jak szerszeń pan Błażej Berezowski-Symczycz, Wojciech Drzewiecki z Zamuliniec, Szczepan Jurecki z Kniażdworu i Maksymilian Januszewski z Żabiego — chłopy ciężkie, straszne i mrukliwe, jak samotne kudłacze z Czarnohory.
Z drugiego boku przerąbywał się pan Stefan Baczyński-Sas wspierany z obu stron przez Jana Potopińskiego z Siemakowic, Pawła Drozdowskiego z Załucza Dolnego, Ambrożego Firleja z Obertyna i jednookiego Szymona Piotrowskiego z Prokurawy, którego namiestnik niedawno wachmistrzem mianował, gdyż szlachtę umiał pan Szymon trzymać w posłuchu, bo nawykli u siebie na Wierchowinie jednookiego pilnie słuchać, jako że rozważny był i jak o nim powszechnie mówiono — wszystko wiedział i wszystko umiał.
Z innych stron nacierali rąbiąc zamaszyście wachmistrz Gruszczyński z Utoropów, Bigalski z Szeszor i rożniowski Daniel Sienkiewicz, za którymi, prześcigając się wzajemnie, wdzierali się coraz to głębiej w czarne kłębowisko bisurmanów towarzysze wierchowińscy, nie zważając, że któryś tam osunął się z siodła i potoczył pod kopyta końskie lub sam coś oberwał krzywą szablą tatarską.
Dłużej głodna zgraja wilków rozprawia się z napadniętym w koszarze[37] kierdelem niż „krzyżacy“ wykończali watahę, pozostawiając za sobą trupy i kałuże krwi, i doganiać poczęli niewidzialne już w ciemności chorągwie strażnika wojskowego.
Późno w nocy, gdy pan Jerzy rozmieścił już był ludzi po domach Żurawna, do miasteczka raczył przybyć król z hetmanem Wiśniowieckim, inżynierem Carozzim, księdzem biskupem polowym i generałem Łąckim. Długo oglądali teren i widniejący na małym pagórku zameczek.
Król kazał Źurawno wałem otoczyć i piechotą obsadzić stary, lecz mocny jeszcze zamek, a potem rzekł do strażnika:
— Lekkie chorągwie zostawisz na obronę miasteczka, z ciężkimi zaś na moje stawisz się rozkazy.
Pan Zbrożek słuchał w postawie zasadniczej.
Sobieski tymczasem ciągnął dalej:
— Radowało się serce moje widząc, jakeś dziś prowadził chorągiew!...
— Miłościwy panie... — zaczął rycerz, lecz król przerwał mu.
— Widziałem takoż jakowąś chorągiew twoją, która na tyłach zgniotła Tatarów! — powiedział z uśmiechem. — Jakaż to była? Po nocy ino niby cienie od mroku czarniejsze w oczach mi migotała!
— Chorągiew z Wierchowiny, szlachta zagrodowa z Czarnohory i Beskidu, Wasza Królewska Mość. Prowadził ją rotmistrz Jerzy Berezowski.
— Hę? To oni właśnie?! — ucieszył się król. — Pragnąłbym w oczy dziś jeszcze zajrzeć tym „wilkołakom“ okrutnym.
— Rozkaz, miłościwy panie! — zawołał strażnik i wybiegł, by wydać natychmiast rozkazy.
Tym razem król był zmuszony jednak długo czekać, ludzie z chorągwi pana Berezowskiego bowiem pracowali już przy sypaniu wałów i dopiero po pewnym czasie udało się ich wszystkich ściągnąć, jako tako oporządzić i w konnym szyku przyprowadzić przed oczy wodza.
Za to Wierchowińcy stanęli z płonącymi pochodniami, oświetlając wspaniale orszak królewski.
Wielki wódz lubował się w ludziach wojennych, więc ujrzawszy chorągiew szlachty górskiej w mig zrozumiał, jaki lud ma przed sobą i orle oczy zapłonęły mu radością.
— Widziałem robotę waszmościów wczoraj wieczorem — mówił, objeżdżając szeregi „krzyżaków“ — i podziwiałem, zaiste — podziwiałem! Tak przypuszczam i mam w Bogu nadzieję, że nadarzy się wam niejedna jeszcze sposobność sławą się okryć i ojczyźnie dobrze się zasłużyć! Ze szczerego serca dziękuję waszmościom, panowie szlachta, mili rycerze z Czarnohory, Czywczynu, Beskidu i wysokich połonin zielonych!
Na wspomnienie króla i umiłowanego wodza o ich rodzinnym kraju, o którym snadź Sobieski dobrze wiedział, Wierchowińcy poczęli wiwatować na cześć swojego pana, a tak hucznie i długo, że na wysokim brzegu Dniestrowym poczęli się tłoczyć strwożeni ordyńcy myśląc, że „lew Lechistanu“ jakąś nową zsyła na nich klęskę.
Król tymczasem zwrócił się do stojącego bokiem do chorągwi rotmistrza i powiedział:
— A waść jutro po mszy, jeżeli spokój mieć będziemy, wraz z panem strażnikiem wojskowym zameldujesz się w moim namiocie!
Ręką żegnając wiwatującą brać rycerską król, mówiąc coś do hetmana, skierował się ku obozowi. Tuż przed nim jechał pan Jerzy Berezowski z Olkiem i Spólnickim, by pochodniami oświecać drogę.
Rano po skończonej mszy świętej pan Zbrożek z rotmistrzem Berezowskim prosili porucznika Wronowskiego, żeby oznajmił królowi, że stawili się na rozkaz.
Wkrótce wprowadzono obu do namiotu.
Król siedział na ławie obitej skórą końską i podpisywał papiery, marszcząc czoło i niecierpliwie tupiąc nogą.
Ujrzawszy obu rycerzy powitał ich uprzejmym uśmiechem i jak gdyby ciągnąc dawno już rozpoczętą rozmowę, mówił:
— Tedy z tym się już załatwiłem... Tak... tak... hetman polny koło moczarów... litewscy hetmani... na lewym skrzydle... Ty, Zbrożek, będziesz tyłów strzegł, a rotmistrza Berezowskiego z jego wilkołakami pod samą dąbrową umieścisz, bo nie inaczej, tylko tam spróbuje Ibrahim odciąć nas od obozu, gdy od wałów odejdziemy...
— Rozkaz, miłościwy panie! — w jeden głos odpowiedzieli obaj rycerze, chwytając każde słowo wodza.
We wtorek po raz pierwszy sam serdar Ibrahim Szejtan, zwycięski dotychczas we wszystkich bitwach wojownik, spróbował szczęścia w bitwie ze „lwem Lechistanu“.
Ostrożny jednak był to wódz, nie lubiący sławy swej narażać. Nie śmiał on natrzeć od czoła na Polaków w wałach opatrzonych w celnie strzelające działa i bronionych przez piechotę, o której w całym cesarstwie otomańskim opowiadano sobie cuda.
Nie wiedział Ibrahim-Diabeł, że król od dwu dni już, śledząc ruchy Tatarów, pojął, co ma na myśli jego przeciwnik, stary, wytrawny dowódca.
Nie podejrzewając tego, przyglądał się serdar trzem liniom wojsk polskich ustawionych za Krechówką poza wałami, już w polu, zacierał ręce i był prawie pewien zwycięstwa.
Po chwili janczarowie uderzyli na wojska litewskie i, cofnąwszy się po krótkiej walce, pociągnęli je za sobą poza przeprawę. Król widząc to posunął naprzód środek wojska, żeby nie przerwać łączności z lewym skrzydłem. Między wojskiem polskim a wałami obozu utworzyła się przeto szeroka luka.
Wtedy to od strony dąbrowy i moczarów ruszyła do bitwy orda.
Miała ona rozkaz spaść na prawe skrzydło, gdzie dowodził hetman polny Jabłonowski, odrzucić go i wdzierać się w utworzoną poprzednio lukę, aby się znaleźć na tyłach sił królewskich.
Manewr ten zrozumieli znajdujący się w pobliżu pułkownik Polanowski i rotmistrz Berezowski i zamknęli natychmiast wszystkie luki. Hetman polny mógł już całą siłą oprzeć się nacierającej ordzie, którą też powoli zaczął spychać z pola, wyglądając chwili, w której by mógł wypuścić usarzy i pancernych.
W tych zmaganiach zbrojnych zmierzch zaskoczył walczących przeciwników.
Tatarzy i Turcy poczęli się cofać, a wtedy król wysłał dziesięć lekkich chorągwi za nimi.
Przed rotmistrzem Berezowskim, walczącym koło dąbrowy, jak spod ziemi wyrósł ordynans hetmana koronnego z rozkazem wzięcia udziału w pościgu.
Pan Jerzy wycofał się na chwilę, ustąpiwszy miejsca kozakom generała Żebrowskiego, sprawił swoją chorągiew i poprowadził ją w pole.
Próżno usiłowały powstrzymać „krzyżaków“ wyborowe setnie tatarskie. Szlachta górska rwała naprzód, wysforowawszy się przed innymi chorągwiami, które uczestniczyły w pościgu.
W pewnej chwili, dopadając już koryta Świecy, spostrzegł rotmistrz wspaniałego Tatara na białym arabskim ogierze. Powiewały nad nim zielone i czerwone buńczuki, świta w jedwabnych chałatach i połyskujących złotem zbrojach otaczała tego młodego dostojnika o dumnej, drapieżnej twarzy.
— Hej, chyba to sam Gałga albo Nuradyn? — mignęła rycerzowi myśl i nie zastanawiając się nad tym, co czyni, poprowadził chorągiew za Świecę, pędząc w stronę pagórka, gdzie wiatr igrał barwnymi buńczukami.
Spostrzeżono tam zuchwalców, a gdy ci, nie zatrzymując się na chwilę, przejechali przez setnię usiłującą przegrodzić im drogę, Tatar na białym arabie i cała jego świta rzuciła się do ucieczki rozpuściwszy konie.
Rotmistrz mknął ze wzrokiem utkwionym w młodego Tatara, wbijając ostrogi w boki bachmata.
W zapamiętaniu nie spostrzegł pan Jerzy, że zapędził się zbyt daleko. Dopiero, gdy z jakiejś baterii dano do jego chorągwi dwa strzały, rotmistrz rozejrzał się i oprzytomniał. Zaczął hamować bachmata i zawracać chorągiew. Uchodzili teraz ku rzece, ścigani przez Tatarów. Przebrnął pan Jerzy Świecę, tracąc na przeprawie kilku ludzi, a między nimi Błażeja Berezowskiego-Symczycza, jednookiego wachmistrza Szymona Piotrowskiego i Jana Potopińskiego.
Późnym już wieczorem powróciła chorągiew do Żurawna.
Aż do 8 października bezczynnie prawie przesiedział pan Jerzy ze swymi „krzyżakami“.
„Bezczynność“ ta w rzeczywistości istniała tylko w zrozumieniu rotmistrza i jego „wilkołaków“, która to nazwa, nadana Wierchowińcom przez króla, utrwaliła się w całym wojsku.
Dokoła obozu polskiego przez ten czas powstał pas z wojsk serdara i chana, który od Żydaczowa zagrażał Żurawnu.
„Krzyżacy“ byli posłani do nowego szańca, zbudowanego na rozkaz króla przed mostem na Dniestrze.
Tam w dzień i w nocy trwały drobne a nieraz zacięte utarczki i harce, lecz rycerska szlachta nie uważała tego za wojnę, w polu tylko lubiąc stawiać czoło wrogom.
Pracowano też w samym obozie, kopiąc i budując zasłony ziemne dla ochrony przed pociskami, którymi zasypywały Polaków ciężkie armaty tureckie.
Kanonierzy tureccy, dowodzeni przez poturczonego Włocha Aretino, jak wściekli rzucali grad pocisków na obóz króla, usiłując dosięgnąć jego kwatery.
Ciężki pocisk strzaskał słupki, na których się opierał namiot królewski, poranił towarzysza pancernego Andrzeja Wichlińskiego, który stał na warcie, drugi znów zabił konia hetmana Dymitra Wiśniowieckiego, nie zadrasnąwszy nawet trzymającego go pachołka.
Wielkie kule i granaty padały wszędzie i wybuchały z przeraźliwym jazgotem i furkotem czerepów. Raz po raz padali dosięgnięci odłamkami ludzie i konie z wyprutymi wnętrznościami.
Straszny huk armat tureckich i odpowiadających im dział generała Kątskiego nie milknął ani w dzień, ani w nocy.
Nigdzie nie można się było schronić bezpiecznie i w każdej chwili w setkach miejsc na raz groziło niebezpieczeństwo.
Turcy, sami tego nie wiedząc, zasypali pociskami tabor a tak gęsto, że przez pół dnia nikt nie odważał się podejść do wozów, więc ludzie pozostawali bez żywności.
W wojsku rozpowszechniła się wreszcie wiadomość, że król obmyśla wycieczkę ochotników na baterie tureckie, które szczególnie dotkliwie szkodziły Polakom.
Skoro tylko wieść ta obiegła wojsko, przed królem stanęło kilku rycerzy prosząc, by owa wycieczka im została powierzona. Wśród ochotników pierwsi się zgłosili rotmistrzowie Cieński, Berezowski i pułkownicy Polanowski i Miączyński, lecz hetmani powstrzymali króla od tego zamiaru, doradzając mu, by zaczekał aż Turcy, którzy zaczęli już nowe przykopy, przybliżą się do wałów polskich.
Taka to była owa sławetna „bezczynność“, która ciążyła rotmistrzowi Berezowskiemu i jego „krzyżakom“, chociaż w nieprzerwanych utarczkach i harcach wyszczerbiła się już znacznie i zmalała chorągiew dzielnej szlachty wierchowinnej.
Wilkołaki jednak trwali w szańczyku koło przedmościa i w reducie pod dąbrową, wypadali z szablami do lasu, by zbierać liście i sitowie nadbrzeżne, gdyż koniom brakło już paszy w obozie. Snuły się wszędzie głodne, wychudzone szkapy, padały i ścierwem pokrywały cały majdan obozu, Żurawna i spychy pagórka zamkowego.
Tam i sam coraz częściej przebąkiwano, że rychło już soli nie stanie, a i amunicji szybko ubywało, gdyż tyle już dni jeno muszkiety grzechotały, a groźny basowy rozhowor dział ani na chwilę nie milknął.
Położenie pogorszyło się jeszcze bardziej, gdy Tatarzy tak się zbliżyli do wałów, że czeladź i chorągwiani nie mogli już zbierać listowia w dąbrowie ani ciąć wiszarów nad Dniestrem.
Kiedy się o tym dowiedział król, natychmiast posłał po strażnika wojskowego.
— Słuchaj — rzekł Sobieski stroskanym głosem do pana Zbrożka — weź dwanaście chorągwi, stań w dąbrowie na prawym skrzydle i trzymaj się tam, ile się da. Musimy paszy dostać, bo inaczej bez jazdy zostanę!
Długo odpierał pan Zbrożek wściekłe natarcia zaniepokojonych ruchem chorągwi Tatarów, którzy go w dąbrowie jak psy dzika opadli.
Bronił się pan strażnik na wszystkie strony, a w tych setkach na raz utarczek niejeden z towarzyszy chorągwi wierchowinnej sławnych czynów dokonał, jak ów Rafał Ilnicki z Chomczyna, który z towarzyszami Krzyżanowskim z Podhajczyk, Żybaczyńskim z Szeszor, Korczakowskim z Głuszkowa i Hajtałowiczem z Pistynia po nocy Dniestr przepłynąwszy na Tatarów ich własne napędzili bachmaty, strasząc konie płonącymi żagwiami.
Niejeden też poległ tam w wiernej, ofiarnej służbie dla ojczyzny, jak na rycerza przystało.
Tatarzy widząc, że nie poradzą sobie ze Zbrożkiem, który zresztą z dąbrowy nie wychodził, zaczaili się w łozach dniestrowych i podpalili wiszary, by widzieć, co zamierzają robić chorągwie polskie i czy aby nie zamyślają przedostać się na przeciwległy brzeg Dniestru i wpaść znienacka na nie oczekujące napadu kosze.
Otrzymawszy raport, że strażnik wojskowy utrzymał się w dąbrowie, ucieszył się Sobieski i posłał chorągwie pancerne hetmana Jabłonowskiego, aby stanęły między Zbrożkiem a wałami.
Dość długo stały tam chorągwie, nie wiedząc, po co je tu wódz postawił.
W końcu spostrzegli towarzysze, że z szańców nad Dniestrem generał Łącki wyprowadza biegiem piechotę i kozaków i zbliża się do łoziny nadbrzeżnej, gdzie wnet zatrajkotały muszkiety, rozległy się krzyki rzucających się do natarcia Polaków, ordyńcy zaś poczęli niebawem wypadać z haszczy i umykać.
Sypnęły się im z pomocą chmary Tatarów, a wtedy nadszedł rozkaz, by Zbrożek ruszył do szarży i spędził bisurmanów w dolinę, gdzie stały pancerne chorągwie hetmana polnego. Po chwili, gdy strażnik wojskowy już walczył, wsparł go swymi dragonami pułkownik Miączyński. Obaj słyszeli, jak zatętniła ziemia pod kopytami koni ciężkiej jazdy i jak od obozu tatarskiego dobiegł wielki krzyk, który przeszedł w pełne przerażenia wycie.
Orda na łeb, na szyję wsiadała na koń.
Chan był przekonany, że wały zostały przerwane i że się wszczyna bitwa w samym obozie polskim, otoczyli więc ordyńcy chorągwie Jabłonowskiego, odcinając go niemal od reszty sił polskich.
Pana Zbrożka dopadł ordynans polowy z rozkazem króla.
Strażnik natychmiast począł się cofać ku szańcowi nad Dniestrem, ciągnąc za sobą Tatarów. Piechota łanowa i artyleria rzygnęła nagle ogniem, dymem i kulami w zwartą ciżbę Tatarów.
Powstał zamęt i popłoch.
Ordyńcy cofali się umykając na oślep, ale wpadły na nich znów chorągwie Zbrożka i Jabłonowskiego, a na lewym skrzydle hetman litewski Michał Pac wyprowadzał już usarię.
Zdawało się wszystkim, że wyniknie wielka bitwa nocna, bo mrok zapadł na dobre, lecz Tatarzy i Turcy na całej linii schodzili już z pola, a gdy spadła nagle ulewa, nikt oprócz zabitych nie pozostał na skrwawionym i stratowanym pobojowisku.
Tylko pod łoziną nad brzegiem Dniestru, usianym ciałami Tatarów poległych w bitwie z piechotą łanową, trzymały straż od strony kosza ordyńców: chorągiew „krzyżaków“ i pułk kozaków Łąckiego, bo taki rozkaz przysłał na zagrożone skrzydło hetman polny.
Ostrożny i nieufny pan Stanisław Jan Jabłonowski nie na próżno czaty te wyprawił nad Dniestr, w nocy bowiem Tatarzy Gałgi w znacznej sile przekradli się przez rzekę; nie spostrzeżeni przez warty na przedmościu i w szańcach, przez dąbrowę sunęli ku obozowi polskiemu.
Podjazd pana Jerzego wypatrzył jednak ordyńców i doniósł o nich rotmistrzowi, który zawiadomiwszy o tym pułkownika kozackiego czekał na Tatarów, aż wychyną na pole.
Niedługie to było czekanie, gdyż setnie jedna po drugiej wyjeżdżały z dąbrowy, a gdy między nimi a lasem utworzył się już szeroki pas, pan Jerzy odciął im odwrót w tej samej chwili, kiedy pułkownik Zazula poprowadził kozaków do uderzenia.
Rąbano się więc w mroku tak czarnym, że swoich towarzyszy od Tatarów trudno było odróżnić i niejeden tam wierchowiniec czy kozak od polskiej oberwał szabli.
W końcu zepchnięto ordyńców do rzeki, a generał Łącki dla postrachu ze trzy razy z armat palnął, kierując pociski na wysoki brzeg dniestrowy.
Wreszcie dobrze już po północy dookoła obozu zaległa cisza. Chorągwie wystawiwszy czaty powróciły na kwatery — „krzyżacy“ do Żurawna, kozacy do szańców, gdzie owej doby walczyli w pieszym szyku obok łanowych.
Do 14 października trwała pod Żurawnem nieustająca bitwa.
Serdar nie odważał się już na żadne szturmy i walne bitwy w polu. Stary pasza postanowił zgnębić wojsko króla głodem i nieprzerwanym ogniem ciężkich, dalekonośnych dział.
Ten ogień stawał się coraz bardziej niszczący, ponieważ przełożony nad armatą turecką Ahmet Suliman Aretino-pasza zarządził podniesienie baterii, które od tego dnia skutecznie ostrzeliwały cały obóz. Jednocześnie Turcy kopali nowe rowy, aż się zbliżyły do wałów polskich na strzał z pistoletu. Nie przydały się one jednak Turkom, gdyż generał Kątski mając słabszą wprawdzie artylerię, ale za to lepszych kanonierów, wybijał ludzi w rowach nieprzyjacielskich.
Gorzej było w obozie polskim z amunicją, której lada dzień musiało zabraknąć, i z wyczerpaniem niedokarmianych od dawna koni.
12 października zaczęła się straszna ulewa, która zatopiła stanowiska tureckie. Siekący deszcz niszczył prochy, gasił lonty kanonierom i obezwładniał artylerię. Kiedy zaś w wezbranym Dniestrze znikły brody i wylały Krechówka oraz Świeca, a cała okolica zamieniać się poczęła w bagno, Ibrahim Szejtan przepędził ze swego namiotu chańskiego syna Nuradyna, doradzającego mu ogólny szturm na obóz królewski, który skurczył się tymczasem, gdyż wskutek ognia armat wypadło opuścić wysunięte na przód czołowe reduty.
Stary pasza upadł na duchu. Zrozumiał, że „lew Lechistanu“ okazał się i tym razem wodzem niezwyciężonym. Serdar pragnął więc jak najrychlejszego zawarcia pokoju.
Zniechęcony, przerażony ciężkimi stratami w ortach janczarskich i wieściami o zbliżających się od Lwowa posiłkach dla Sobieskiego, jak też wynikającymi coraz częściej gwałtownymi sporami z Selim Girejem, nie zamierzał upierać się dłużej przy artykułach traktatu buczackiego i ubocznie, przez dyplomatów zagranicznych, dał do zrozumienia królowi polskiemu, iż gotów jest do nawiązania układów.
Jan Sobieski przez cały czas bitwy pod Żurawnem ani na chwilę nie wątpił o zwycięstwie swego wojska. Oczekiwał tylko przybycia pospolitego ruszenia, by móc przypuścić szturm do mocno ufortyfikowanych pozycji serdara.
Tymczasem pospolite ruszenie nie kwapiło się bynajmniej i król nie wiedział nic pewnego, kiedy nadejdzie wreszcie ta niezbędna mu odsiecz.
Widząc, że jego wojsko choć znużone, pozbawione żywności i amunicji, mogłoby jeszcze cudów waleczności dokazywać w polu, lecz w przeciągającej się wojnie oblężniczej zmarnieje i wykruszy się bez pożytku dla wielkiego celu — obalenia potęgi sułtana — zgodził się w końcu na wysłanie komisarzy do prowadzenia rokowań pokojowych.
W dniu 14 października, kiedy Ibrahim Szejtan w imieniu sułtana podpisał traktat, według którego Turcja zwracała Polsce ziemie po Białą Cerkiew i Pawołocz i oddawała zagarnięty jasyr w ilości 12.000 ludzi, mężczyzn, kobiet i dzieci, rotmistrz Jerzy Berezowski trzymał straż koło mostu i w doszczętnie ogołoconej z liści dąbrowie.
Dziwił się rycerz, że jedna po drugiej milknąć zaczynają baterie tureckie i że z widzianych z daleka rowów strzeleckich wychodzą Turcy i zbliżają się do wałów polskich.
Pan Jerzy nie miał jednak czasu na rozmyślanie, gdyż spostrzegł coś znacznie ważniejszego.
Od kilku już dni Gałga z ordyńcami założył swój kosz[38] na tyłach Żurawna. Od tego czasu nikt z czeladzi w obozie polskim nie mógł już głowy wytknąć poza wały, by w jakikolwiek sposób zdobyć choć trochę paszy dla padających z głodu koni. Ciągle widziano w tamtej stronie tkwiących na czatach Krymców i Lipków, ale dziś niemal tuż pod zameczkiem żurawińskim rotmistrz spostrzegł jadącego spokojnie na białym arabie Tatara w uszatej czapie kuniej z bogatym, rozwiewającym się piórem i w złocistym chałacie. Z pięćdziesięciu jeźdźców również bogato i odświętnie odzianych stanowiło jego świtę.
— Cóż to, do diabła rogatego?! — żachnął się pan Jerzy. — Pod naszym bokiem takie harce i parada?
Skrzyknąwszy swoje czaty — a było tego ze dwudziestu chłopa — rotmistrz wskazał im Tatarów i nic nie mówiąc wypuścił konia, pędząc przez dąbrowę, żeby tamtych z boku spoza pagórka zamkowego niepostrzeżenie zajechać.
Gdy już gnali przez pole, ordyńcy poczęli coś krzyczeć i wymachiwać buńczukami i kołpakami, lecz widząc, że „krzyżacy“ nie zważając na nic mkną z szablami w ręku, poczęli umykać.
Śmigłe wierzchowce krymskie odsadziły się szybko od oszerszeniałych, głodnych koni szlachty beskidzkiej, lecz niektóre bachmaty ślizgać się poczęły na rozmokłej i grząskiej po ulewach glebie, potykać i zwalniać biegu. Tych to dopadły w końcu „wilkołaki“ z pędzącym na ich czele rotmistrzem Berezowskim.
Rycerz bódł ostrogami swego konia i klął w duchu myśląc:
— Po raz wtóry widzę tego Tatara na białym ogierze, a dosięgnąć go nie mogę!
Podniósłszy się w strzemionach opuścił płytką stal na gruby kark jakiegoś pochylonego na kulbace ordyńca i nagle wydał drapieżny krzyk. Jakiś starszy Tatar, słysząc za sobą tupot konia, obejrzał się przez ramię i znowu przywarł do wyciągniętej szyi bachmata. Tej krótkiej chwili starczyło jednak, żeby pan Jerzy poznał ajmakana Bodruga, z którym rozmawiał na polu cecorskim.
Smagnął więc konia płazem szabli i zrównawszy się z ordyńcem wczepił mu się niby rarog szponami w kark i zerwawszy z siodła przerzucił na swego bachmata.
Szlachta, od dawna nie mając sposobności potykania się z wrogiem w otwartym polu i zła za udręki obozowe, szalała. Sieczono Tatarów bez miłosierdzia.
Wściekle krzyczał, wznosząc szablę do cięcia, pan Hieronim Spólnicki; gwizdał po pastersku, doganiając ordyńca, Michał Gruszczyński z Utoropów; nie wiedzieć dla czego śmiał się dziko pan Topór-Jakubowski; Olko Czarnecki, pokrzykując: „wal! wal!“, opuszczał ciężką jak młot pięść, obalał człowieka czy konia, skoro dosięgła ich potężna prawica osiłka; inni pędzili krzycząc, klnąc, sapiąc i charcząc, byle prędzej dogonić ordyńców i zderzyć się z nimi.
Bóg jeden wie, jakby się skończył ten pościg szalony, gdyby nie przeciął drogi rozpędzonej szlachcie ordynansowy oficer oboźny i nie wrzasnął:
— Stójcie, stójcie, głuptaki oszalałe! Pokój, pokój podpisany!
— Pokój! — powtórzył jakiś głos w sercu rotmistrza.
Z kurzawy i oparów nad polem wynurzyła się nagle przed nim uśmiechnięta twarzyczka Anielki Kolankowskiej i jej krucze warkocze owinięte wieńcem dokoła główki.
— Pokój! Pokój! — krzyknął pan Jerzy i zdarł konia tak gwałtownie, że Bodrug niby terkył źle przytroczony potoczył się na ziemię.
Szlachta ciężko dysząc stanęła dokoła rycerza i wpatrywała się w jego rozpromienione oczy.
— Prawda, że jest pokój, bo armaty nie biją... — mruknął Olko nasłuchując.
— Pokój! Pokój! — powtórzył oficer oboźny, nie mogąc powstrzymać śmiechu na wspomnienie o tej ostatniej pod Żurawnem potyczce „wilkołaków“ z Tatarami.
Rotmistrz spojrzał na stojącego przed nim wystraszonego Bodruga i uśmiechając się do niego powiedział:
— Idź, stary, i dziękuj swemu Allahowi, że to już pokój mamy, bo gdyby nie, kazałbym z twojej skóry przedni bęben zrobić! A i z Gałgi też, gdybym tylko go mógł dogonić!
Pozostawiwszy Tatara w polu, zawrócili do obozu.
Wzmagał się tam gwar, rwały się wiwaty, wybuchały radosne okrzyki, rozlegały śpiewy...
Tego samego dnia rotmistrz wpadł do namiotu pana strażnika Zbrożka i padł przed nim na kolana, wołając:
— Druhu, ratuj!
— Co ci się przydarzyło? — spytał zaniepokojony rycerz.
— Słysz, jasyr będą odbierać od pogańców, a ci z Tyśmienicy, Nadwornej i Pniowa w Jassach są u hospodara. Wstaw się, bracie, za mną i króla proś, by mnie tam z komisarzami posłał. Muszę swoją dziewczynę co rychlej odnaleźć! Nikomu innemu tej sprawy powierzyć nie mogę!
— Pojmuję! — westchnął pan Zbrożek. — Zbieraj się tedy i bądź gotów. Tak myślę, że za godzinę już pismo do komisarzy dostaniesz, bo słysz, ponoć już wyjechali! Śpieszy się król jegomość do Wilanowa...
Pan Jerzy też się pośpieszył i w godzinę po tej rozmowie siedział już na koniu a za nim gotowi do drogi Olko Czarnecki, pan Hieronim Spólnicki i Wawrzyniec Skowroński z zaścianka szlacheckiego w Nadwornej. Niedługo czekali, gdyż przybiegł pachołek Zbrożkowy, pismo z kancelarii polowej rycerzowi doręczył i drugie z pieczęciami tureckimi.
Pan Jerzy w drogę ruszył niezwłocznie i gnał tak, jak gdyby niefortunnego dlań Gałgę raz jeszcze dogonić zamierzał.
Pędzili tak szybko, że przed Łomnicą jeszcze spotkali się na przeprawie z komisarzami królewskimi, a dalej już razem z nimi jechali i, jak się zdawało panu Jerzemu, strasznie powolnie.
Jednak tak się tylko zdawało niecierpliwemu rycerzowi, gdyż w sercu jego po uniesieniach bojowych znowu zapanowała niepodzielnie tęsknota miłosna, a obawy o umiłowaną dziewczynę z nową siłą trapić go poczęły.
W Kołomyi jak burza wpadł rotmistrz do pana Macieja Januszewskiego, zakomunikował mu wieść o pokoju, a potem szepnął:
— Bacz, druhu, by ksiądz był zawsze w pogotowiu, gdyż albo ślub będzie mi dawał, albo... egzekwie śpiewał!
— Hej, Bóg litościwy! — odpowiedział pan oboźny. — Tak mi się widzi, że weselisko raczej, i to rychło już mieć będziemy zacne w naszej stolicy wierchowinnej!
— Oby Bóg dał! — westchnął z otuchą pan Jerzy i już wymknął się z kwatery, by komisarzy do odjazdu przynaglić.
Dojechali wreszcie do Czerniowiec i tu właśnie jasyr agi Kasima znaleźli.
Okazało się, że hospodar Duka, by króla polskiego nie pogniewać, sam na własną rękę, o zawartym dowiedziawszy się pokoju, postanowił zagarniętych na Wierchowinie jeńców do Śniatynia przerzucić, by bliżej byli rubieży polskiej.
W Czerniowcach ze dwa tysiące jasyru zgromadził już Duka.
Wielka radość zapanowała wśród jeńców, gdy komisarze oznajmili im, że są wolni i bez zwłoki do ojczystych powrócą pieleszy, gdyż taki między jego królewską mością królem Janem III a sułtanem zapadł układ.
Pan Jerzy blady ze wzruszenia i nieprzytomny ze strachu szukał w tłumie zebranym na rynku swojej bogdanki.
— Anielko! Anielko Kolankowska! — wołał wielkim głosem, przeciskając się w tłumie płaczących i śmiejących się z radości ludzi.
Znalazł ją wreszcie.
Siedziała w podcieniu rynku murowanego, otoczona dziećmi, którymi się opiekowała troskliwie, gdyż były to sieroty.
Któż opisze radość tego spotkania?
Zbyt proste i gorące były te serca, żeby móc zrozumieć całą głębię ich szczęścia i potęgę radości bezmiernej.
Rycerz i dziewczyna długo stali trzymając się za ręce i w milczeniu wpatrując się sobie w oczy, pełne łez i błysków rzewnych.
Wreszcie rotmistrz wyszeptał jedno tylko słowo:
— Moja?
— Twoja do ostatniego tchu!... — jak echo padła natychmiast odpowiedź.
Pan Jerzy, nie zwlekając, zabrał dziewczynę i gromadkę przygarniętych przez nią dzieci do kwatery komisarzy i tego samego dnia, nabywszy wygodny wóz i konie, wyjechał na trakt biegnący do Śniatynia i dalej — na Kołomyję, Stanisławów, Lwów...
Marzył tylko o Kołomyi, gdzie w kościele miał czekać na młodą parę ksiądz w srebrnej kapie i wierny druh, oboźny Maciej Januszewski.
Tak się też stało.
Świadkami pana młodego była szlachta górska — panowie Januszewski i Olko Czarnecki, a ze strony panny Anieli Kolankowskiej wystąpili jej krewniacy — pan Wawrzyniec Skowroński i pan Hieronim Spólnicki, chorąży wierchowinnej chorągwi szlacheckiej.
Śpieszył się pan Jerzy ze ślubem, że aż dziw brał!
Nie dowierzał już rycerz żadnej godzinie. Bo któż by mógł zaręczyć, że król-wódz Jan III, który życie swoje poświęcił na zgniecenie Półksiężyca i obronę przed nim świata chrześcijańskiego, nie powoła znów do roboty bojowej całej szlachty polskiej, a więc i tej, co od dziada pradziada, od czasów bodaj Bolesławowych a już co najmniej Jagiełłowych trzebiła puszczę, karczowała poręby pod pola orne; ścigała niedźwiedzie, jelenie i dziki; na wysokich połoninach podniebnych wypasała woły i owce; waliła świerki i limby strzeliste; Czeremoszem spływała na darabach mknących w bryzgach i pianie; wypalała węgiel; smołę pędziła z pniaków żywicznych i warzyła maź kołową z oleju skalnego.
Któż by z tej szlachty szczerej, starodawnej i bitnej został głuchy na wołanie króla, którego głos powtarzało tysiąc i po raz wtóry tysiąc razy echo po izworach, berdach i spychach, aż podchwytywały je wierchy ośnieżone i ciskały hen pod samo niebo jak grom?!
Wtedy to niebo własnym już głosem nakazywało:
— Idź bronić ojczyzny, honoru, idź spełnić powinność rycerską!
A więc cóż by się stało wtedy ze ślubem i weseliskiem?
Dlatego pan Jerzy Berezowski, rotmistrz łanowy i komendant „krzyżaków półpancernych“, śpieszył się tak gwałtownie i do Berezowa Wyżnego z młodą już przybył małżonką.
Za nimi biegła sława pogromcy tatarskich czambułów, druha znamienitego zagończyka Zbrożka, sława rycerza, którego nazwisko pamiętał sam król jegomość, „lew Lechistanu“, przesławny wódz i wojownik Jan III Sobieski, zwycięzca potęgi tureckiej i tatarskiej, wzór cnót rycerstwa polskiego i zbawca świata chrześcijańskiego.
- ↑ Tatarskie słowo oznaczające niewolę.
- ↑ Stara nazwa Huculszczyzny.
- ↑ Twierdzy.
- ↑ Skórzane wory z prowiantem i rzeczami.
- ↑ Hawra — legowisko, barłóg niedźwiedzi.
- ↑ Huculska nazwa młodzieńca.
- ↑ Święto.
- ↑ Pastwiska.
- ↑ Bogaczy.
- ↑ Futrzana kurta bez rękawów, serdak.
- ↑ Komendant turecki.
- ↑ Naczelnego wodza.
- ↑ Torebki.
- ↑ Baryłki.
- ↑ Przepustka z głównej kwatery.
- ↑ Pastuchy.
- ↑ Nazwa konia wschodniego.
- ↑ Brońca — wojownik do obrony osoby wodza.
- ↑ Stolica Tatarów krymskich.
- ↑ Wilki.
- ↑ Kotły.
- ↑ Drogi.
- ↑ Wąwozy.
- ↑ Przepaśce, urwiska.
- ↑ Obejścia, małe osady.
- ↑ Oddziały.
- ↑ Wojsko janczarskie dzieliło się na orty według ziemi, skąd pochodziły.
- ↑ Czarta.
- ↑ Miecz, szabla.
- ↑ Tatarska i turecka nazwa Polski.
- ↑ Wan — książę.
- ↑ Duchowny muzułmański.
- ↑ Worek z koziej skóry na wodę.
- ↑ Ulewa.
- ↑ Tratwach.
- ↑ Odwaga, duch.
- ↑ Zagroda dla owiec.
- ↑ Tatarska nazwa obozu.