<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod sztandarami Sobieskiego
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudka“
Data wyd. 1938
Druk J. Jankowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
SZLAKIEM WATAHÓW HUCULSKICH.

Długo opowiadali sobie gazdowie i gazdynie, spotykając się na „chramie“[1] koło cerkwi, że młody gazda Jerzy Berezowski z Berezowa Wyżnego — ten co to w wojsku królewskim jako rotmistrz łanowymi dowodził pod Batohem i w podhajeckim obozie — knuje teraz coś potajemnie. Wieść o tym pobiegła również i na wysokie połoniny. Przyniosły ją tam mołodycie i dziewuchy, odwiedzające krowiny swoje na „litowyszczach“[2], gdzie opiekowali się nimi watahowie i juhasi — wrogowie wilków i niedźwiedzi. Tam wiedzieli już, że Jerzy z Berezowa uprowadził dwu starych gazdów-dukarów[3], co wołami na Węgrzech i Wołoszy handlowali, jednego watahę z połoniny Regieskiej i dwóch najjurniejszych juhasów z Hnitesy, gdzie niemal dzień nie mijał bez potyczek ze zbójnikami spoza rubieży. Nikt z nich ani słówkiem jednak nie pisnął, gdzie i po co prowadzi ich rotmistrz łanowy, jak też i o tym, o czym sami się szeptem naradzali z młodymi łeginiami po łąkach za woryniami i na skraju puszczy.
Te sprawy nieznane, tajemne ciekawiły ludzi i niepokoiły, budząc jakieś przeczucia i obawy, że coś strasznego lada dzień spaść ma na zieloną, umajoną Wierchowinę.
Tymczasem ci, co posieli ziarna niepokoju, byli już daleko.
Drogą ciągnącą się brzegiem Prutu, co już bukowińskie przecinał góry, sunęła malutka i dziwna karawana. Siedmiu jeźdźców w czerwonych „kraszenyciach“ — portkach, skórzanych kierpcach i starych keptarach[4], w wysokich stożkowatych kołpakach wojłokowych na głowach trzęsło się na wąskich siodłach, pędząc przed sobą stadko wołów z pięćdziesięciu sztuk złożone. Żółty kudłaty kundel oganiał woły i trzymał je w kupie. Minęli małą mieścinę Pergu-Mizila, gdzie ich asłan[5] miejscowy długo i podejrzliwie wypytywał, kto zacz są i po co jadą?
Stary gazda potrząsając głową, z której spadała czupryna w drobne upleciona warkoczyki, objaśniał po wołosku i turecku, że pędzą partię bydła zakupionego u nich w górach przez kupca Arałowicza w Jassach. Urzędnik graniczny, uśmiechając się dość zagadkowo, puścił ich wolno, mrucząc coś do wartownika stojącego przy drzwiach jego biura.
Karawana ruszyła dalej, ale nie ujechała jeszcze i dwu mil, gdy nagle opadła ją wataha Tatarów.
Siekąc woły nahajami spędzili je z drogi i uprowadzać poczęli ku szopie widniejącej na zboczu góry.
— Dobra nasza, nadziali się bisurmanowie jak kiełbie na hak! — uśmiechając się pod wąsem mruknął do jednego z gazdów młody Hucuł o podgolonej czuprynie i błysnął chytrze szarymi oczyma.
Stary gazda kiwnął głową i odpowiedział:
— Teraz to szybciej pojedziemy, panie rotmistrzu...
— Cichaj, ty!... — ofuknął go surowo młodzian. — Hryć ja tu dla ciebie i tyle!
— Kiej mi przez gębę ten Hryć nie przechodzi — usprawiedliwiał się stary, drapiąc się w głowę.
Tymczasem dopędzili Tatarów i jęli skamłać:
— Oddajcie nasze woły! My je do Jass gonimy.
Jeden z Tatarów zdzielił batem przez kark pucołowatego pacholika i krzyknął coś po tatarsku.
Wtedy ów młodzian o podgolonej czuprynie, przekręcając mowę tatarską, jął prosić, by wydano mu pokwitowanie.
— Dajcie nam papier! — wołał z udaną rozpaczą. — My — ludzie najemni, więc co powiemy gospodarzom w górach, gdy się dowiedzą, że zabrano nam stado?!
Tatar zaśmiał się szyderczo i krzyknął chrapliwie:
— Powiedz psie, że zabrali wam woły ludzie ajmakana Bodruga!
— Gdzie jest ów Bodrug? — dopytywał się młodzieniec.
— W Jassach... albo tam, gdzie jest! — wycharkotał opasły Tatar z blizną biegnącą przez wygolony łeb.
— W Krymie? — spytał młody Hucuł.
— Tam powróci on po wojnie, gdy my będziemy już w Białogrodzie, a teraz szukaj wiatru w polu — odpowiedział skośnooki jeździec i popędził za oddalającym się stadem.
— Patrzcie, patrzcie, to już Tatarzy z Budziaku aż za Jassy się posunęli! — mruknął młody Hucuł, który kazał gaździe Hryciem siebie nazywać.
Huculi powrócili na drogę i jechali na południe ku Jassom. Jeden z łeginiów zaśpiewał znaną piosenkę:

Oj, dywit si lude dobri
Jakyj ja, jakyj ja!
Wid nedili do nedili
Pianyj ja, pianyj ja!
Oj, zahrajże my muzyka
Teji kołomyjki,
Naj ja sobi pohulaju
Z weczera do dnynki!

Inni przyłączyli się do śpiewaka i tak jechali niby chór wędrowny zdążający na jarmark. Od czasu do czasu przypadali do nich jacyś jeźdźcy, lecz nie spostrzegłszy nic podejrzanego odjeżdżali.
W pobliżu Jass wszystkie drogi były straszliwie zatłoczone. Ciągnęły nimi oddziały konne i piesze, armaty, tabory, poczty i powozy znaczniejszych dowódców tureckich i tatarskich. Szły zaprzężone do ciężkich wozów ponure bawoły i wielbłądy, wszędzie widniały sklecone na poczekaniu stragany i kramiki, gdzie przedsiębiorczy Żydowiny, Ormianie i Wołosi handlowali czym mogli.
Karawana huculska wraz z tłumami żołnierstwa i taborami wjechała do Jass i poczęła szukać znajomego kupca Arałowicza, Ormianina stanisławowskiego. Znaleźli go wreszcie w składzie handlowym, a Hucuł Hryć pozostawszy z nim sam na sam powiedział jedno tylko słowo:
— Szreniawa!
— Ach! — ucieszył się Arałowicz. — To widzę pan rotmistrz Berezowski, przez pana strażnika wojskowego zapowiedziany?! Cóż to za ludzie przybyli z waszmością! Czy aby pewni, bo tu aż się roi od szpiegów agi Berlibeja?
— Możesz waść polegać na nich, jak na Zawiszy! — uspokoił go rycerz. — Poza Olkiem, pacholikiem moim, który pary z gęby nie puści, choćby zeń pasy darli pohańce, mam ze sobą dwóch braci Osipuków — Dymitra i Ołeksę; watahę połoninnego, dawnego szlachcica, Jana Budurowicza, któremu wszystkie nadania ogień strawił przed laty, no i dwóch juhasów, chłopaków na schwał, Hucułów z krwi i kości Hrymaluka Kościę i Skryblaka Andryjkę. Zgodna to, zubasta zgraja, co już nieraz Tatarom kły ukazywała na naszych płajach górskich! Ho, ho! Zubaste, powiadam wam, są to szczuki albo zgoła wilki i rysie...
— Sądzę, że teraz w tej zgrai rysiem chadza waszmość, panie rotmistrzu — uśmiechnął się Ormianin, ale pan Jerzy głową potrząsnął i odrzekł:
— Jestem tu teraz nie dla rysiej roboty, ino dla lisiej, kiedy liszka tropi, podchodzi, skrada się i pomyka, aż wszystko wypatrzy, wywęszy, wysłucha, wymaca i... uderzy... No, ale to nie zaraz... Ludzi moich trza po różnych kwaterach rozrzucić, bo takowa kupa ludu nowego łatwo ukryć się nie może...
— Pewno... pewno — potakiwał Arałowicz — już ja o tym myślałem i czeladź waszmości po różnych kątach porozpycham... Pan rotmistrz u mnie stanie z pacholikiem! Proszę się rozgościć. Niebawem na stół podadzą... Czym chata bogata, tym rada...
— Dziękuję! — zawołał rotmistrz i przeciągnął się rozkosznie. — Pilno mi tę mazankę — koszulę smołą nasiąkniętą — z karku zwlec, obmyć się jak się patrzy i po posiłku wreszcie wyspać się setnie!
— Zaiste, tym bardziej że jechać wypadnie dalej...
— Dalej? Dokądżeż to? Wszak widzę, że przez Jassy właśnie wszystka potęga sułtańska przeciąga? — pytał zaniepokojony pan Jerzy.
— Przeciągała i przeciąga jeszcze, ale zastępca serdara[6] posunął się już dalej i na cecorskim obozuje polu — tłumaczył Ormianin. — Trza tam mądrej głowy, by w onym wrażym mrowisku obracać się bez przeszkód...
— Rozumiem — kiwnął głową rotmistrz i jął rozpinać rzemyki szerokiego jak półpancerzyk pasa huculskiego. — Pojmuję i coś obmyślę, ino wpierw wody na siebie z pół studni wychlusnąć każę Olkowi i cokolwiek do gęby włożę, bo z głodu aż mi się w dołku ckni, panie Arałowicz!
Zaśmiali się obaj, po czym gospodarz wyszedł z izby, rotmistrz zaś krzyknął na pacholika, by z pięć kubłów wody przygotował i czekał na niego koło żurawia studziennego.
W godzinę po tej rozmowie na rynku, koło wieży ratuszowej stał młody Hucuł i rozglądając się bacznie na wszystkie strony wołał do przechodzących Turków i Tatarów.
— Tabiwki[7], terkyły, bariwoczki[8] z gór...
Stojący obok niego Olek miał przerzucone przez ramię dwie pary skórzanych worów jucznych i kilka torb nabijanych mosiężnymi gwoździami, a na rzemyku, niby wielkie paciorki, pięknie wypalane baryłki bukowe do gorzałki w podróży.
Pan Jerzy żądał takich cen, że nikt nie chciał kupić jego towaru, a stojący obok pacholik usta tylko wydymał i mruczał:
— Na Przeczystą Macierz, toż to tedy za jedną tabiwkę osedok zacny pobudować można! Nie sprzedamy nic!
— To i dobrze, głuptaku! Cobyśmy robili, gdyby rozkupiono w mig nasz towar?
— Hi-hi-hi! — roześmiał się Olko, ogromną dłonią zasłaniając usta.
Rotmistrz nic na to nie odpowiedział, gdyż cały był przejęty wypatrywaniem tego, po co tu przybył.
W tłumie przelewającym się przez plac i ulice miasta odróżniał janczarów czerwonej i żółtej chorągwi, oficerów spahów różnych pułków i roty piesze, nie licząc Tatarów kręcących się wszędzie i ciurów obozowych.
Ujrzawszy jakiegoś znacznego Tatara jadącego pod buńczukiem, pan Jerzy podbiegł do niego i jął wołać:
— Ajmakan Bodrug zabrał mi woły...
Tatar spytał o coś swoich jeźdźców i trącając nogą w pierś „Hucuła“ warknął po swojemu.
Rotmistrz zrozumiał jednak, że namiot Bodruga stoi na polu cecorskim i że ów niby to poszukiwany przezeń ajmakan jest „dżandżynem“, co oznaczało wodza wysokiego stopnia. Jeszcze żałośniejszym głosem jął prosić Tatara, by dał mu „jarłyk“ — przepustkę do obozu. Na poparcie swych słów wyrwał z rąk Olka najpiękniejszą tabiwkę i podał ją skośnookiemu dostojnikowi. Ten obejrzał dar, cmoknął sinymi wargami i krzyknął coś do swoich ludzi. Jeden z nich pogrzebał za pazuchą, wydobył skrawek skórzany z jakimś znakiem na nim i rzucił go panu Jerzemu.
Ordyńcy odjechali i znikli w tłumie.
Rotmistrz schował pozyskaną przepustkę i chytrym okiem zezując w stronę pachołka szepnął radośnie:
— Jutro będziemy się przechadzali po bisurmańskim obozie niby po naszym Berezowie Wyżnym, chłopie!
— Hi-hi-hi! — odpowiedział mu chichot Olka.
— Przebiorę się za cygana i ciebie niby niedźwiedzia pokazywać będę! — dodał rycerz.
— Hi-hi-hi! — śmiał się chłopak.
Powrócili do domu już o zmroku. Rotmistrz nie rozbierając się padł na ławę i usnął jak zabity. Nie zdołały go obudzić nawet straszliwe wrzaski, rozlegające się w mieście. To różna hołota, czepiająca się wojska, próbowała grabić kupców wołoskich i żydowskich i biła się z patrolami i strażą miejską. Wycie, strzelanina, brzęk tłuczonych szyb i wyłamywanych okiennic, tupot nóg, wycie rozbiegającego się tłumu, tętent koni spahisów płazujących szablami rabusiów — wszystko to zlewało się w jeden nieopisany hałas i tumult. Młody rotmistrz nie słyszał tego, bo spał kamiennym snem. Olko też chrapał w sieni i tylko półdziki rudy owczarek huculski, zabrany przez chłopca z Berezowa, wciskał się coraz głębiej pod ławę i warczał, szczerząc białe kły i jeżąc brudne, pełne ostów kudły na karku.
Słyszał to w tym domu jedynie kupiec ormiański i wziąwszy pistolet wyszedł na dwór, by sprawdzić, czy czuwają wynajęci przez niego strażnicy miejscy. Uspokojony, powrócił wkrótce i układał się do snu, szepcząc słowa ormiańskiej modlitwy do Bogarodzicy, wreszcie zamknął oczy, by w skupieniu obliczyć dochody szczęśliwie zakończonego dnia.
Przez całą noc skrzypiały koła i osie wozów taborowych przeciągających główną ulicą Jass, dudniały armaty, rozlegały się senne słowa komendy tureckiej, tupot maszerującej piechoty, żałosny jęk wielbłądów i parskanie koni spahisów.
Serdar — wódz naczelny, który wyruszył już był ze Stambułu, otrzymywał coraz to nowe posiłki. W tym samym czasie król polski w Jaworowie i hetmani we Lwowie gorzko żalili się na „zwleczone i zmalone podatki wojenne“ oraz na „słabe i kuse chorągwie“. Działo się to w chwili gdy przeciwko Rzeczypospolitej podnosił na nowo zbrojną dłoń Półksiężyc krwawy, w pochodzie swym zwycięskim już tyle razy wstrzymany męstwem rycerstwa polskiego.
Na pola cecorskie przybywały wciąż zaciągi wojsk regularnych z podbitych przez Turków krajów bałkańskich i naddunajskich, a szczególnie licznie stawiły się ordy Tatarów nogajskich, oczakowskich i budziackich. Przybyli też Lipkowie koczujący na prawym brzegu Dniestru i raz po raz, mimo wytknięte w Buczaczu granice, wpadali bezprawnie do Mohylowa podolskiego, Jampola i Jahorlika.
Chciwi łupu i jasyru jeźdźcy stepowi niecierpliwili się, marząc o dalekich zagonach w głąb Rzeczypospolitej, gdzie jeszcze Czarny i Kuczmański Szlak trawą zarosnąć nie zdążył.
Tatarzy musieli jednak czekać na rozkaz chana krymskiego Selim Gireja, który się nie śpieszył wyglądając nadciągnięcia serdara z główną potęgą turecką, sam bowiem nie odważał się stawić czoła „lwu Lechistanu“. Tym lwem był przesławny i dla bisurmanów straszny Jan Sobieski, który obrany został królem, a przeto, jak się zdawało, większą jeszcze miał w rękach siłę całego narodu rycerskiego.
Na te pola cecorskie, gdzie się gromadziły wojska Półksiężyca, nazajutrz wczesnym rankiem wyruszył pan Jerzy Berezowski wraz z kupcem Arałowiczem i swymi Hucułami. Piernacz[9], jaki miał Ormianin, i tatarska przepustka, posiadana przez rotmistrza, pomogły im. Nikt ich nie zatrzymywał, gdyż co prawda moc wszelkiego ludu przybyłego z olbrzymiego imperium otomańskiego kręciło się po obozie.
Była tu służba taborowa, jeńcy pędzeni do robót fortyfikacyjnych, budowania dróg i mostów, poganiacze wielbłądów i bawołów, czabani[10], rzeźnicy i rzemieślnicy, i całe tłumy zniszczonych pochodem armii wieśniaków, dążących za wojskiem, jak te wilki węszące zdobycz.
Udając poszukiwanie Bodruga, rotmistrz zwiedził cały obóz i wszędzie zajrzał, na sznurkach, przywiązanych do pasa, supełkami oznaczając ciężkie i lekkie działa, chorągwie, czambuły, drużyny piesze i tabory. Wreszcie postanowił owego niepotrzebnego mu zresztą zupełnie ajmakana zobaczyć. Począł wpierw zbierać o nim wiadomości. Dowiedział się rychło, że Bodrug był wychowawcą młodego Gałgi, syna chana krymskiego, i dowodził małą ordą idącą w straży przedniej.
Różnych wybiegów używał pan Jerzy, by się dostać do strzeżonej pilnie kwatery „dżandżyna“, ale wszystko było na próżno. Warta odpędzała Hucułów od przeciągniętych sznurów z włosia końskiego, za którymi stały namioty Bodruga z powiewającym nad nimi czerwonym buńczukiem.
Wreszcie przemyślny rotmistrz uciekł się do innego sposobu. Zobaczywszy stado dzikich byków dobruckich, które batami z surowca pędzili na rzeź czabani rumelijscy, pan Jerzy skinął na Olka i mruknął do niego:
— Zacznij, chłopie, swoje igraszki!
Chłopak zrzucił na ziemię torby z towarem i podbiegłszy do ogromnego płowego byka, który sapiąc i pochylając rogaty łeb ciskał się na pastuchów, pięścią grzmotnął go między rogi. Buhaj zatoczył się jak pijany i zaryczał głucho, przeciągle. Po chwili runął na śmiałka.
Pastuchy ujrzawszy to umknęli czym prędzej i stanęli na uboczu.
Od majdanu nadbiegać poczęli Tatarzy, chciwi widowiska. Olko tymczasem uskoczył zręcznie na bok i wparł się nogami w ziemię. Płowe cielsko zwierzęcia toczyło się właśnie ku niemu, więc się pochylił, ugiął nogi w kolanach i wyciągnąwszy ręce czekał. Gdy byk dobiegł i zdumiony na chwilę przystanął, Olko schwycił go za rogi, szarpnął potężnie ku sobie i nacisnął. Łeb buhaja już prawie dotykał ziemi, lecz silne zwierzę poczęło się szamotać. Wtedy stało się coś dziwnego. Olko w jednej chwili przełożył ręce i nacisnął prawym ramieniem bok byka. Z chrzęstem pękły kości w karku. Z głuchym rykiem buhaj runął na ziemię.
Pastuchy poczęli hałłakować, Tatarzy podnieśli krzyk:
— Bohadyr! Bohadyr!
Od strony namiotów zbliżała się mała grupka ludzi, otaczająca jakiegoś grubego, siwobrodego Tatara o krzywym nosie i bliźnie na wypukłym czole.
Rotmistrz z opisu poznał Bodruga.
Ordyniec zapytawszy, co się stało, kazał przyprowadzić do siebie osiłka. Po chwili stał już przed nim pan Jerzy i mówił, ręką wskazując na Olka:
— Wielki i sławny dżandżyn chciał widzieć mego młodszego brata? Oto jest, wielki panie, człowiek, któremu Niebo dało wielką moc.
Bodrug przyjrzał się Olkowi i mruknął coś do swej świty. Rozległ się wesoły śmiech i po chwili dwóch Tatarów skoczyło ku namiotom.
— Poczekajcie, chcę wypróbować siłę tego młodzieńca — rzucił chrapliwym głosem wódz.
W kilka minut potem pan Jerzy zobaczył sześciu koniuchów prowadzących na rzemiennych arkanach czarnego jak noc ogiera. Koń stawał dęba, wierzgał, rżał i usiłował zębami dosięgnąć prowadzących go ludzi, tocząc dziko na biegłymi krwią oczami i roniąc pianę.
— Jeśliś taki mocny, daj sobie radę z tym dzianetem[11] i osiodłaj go! — zamruczał Bodrug, siadając w kucki na ziemi i przygotowując się być świadkiem ciekawego widowiska.
— Czy aby podołasz? — szepnął rotmistrz do pacholika.
— Zaś tam!... — mruknął Olko. — Oby tylko nóg nie przeciągnęła owa szkapina, bo widzę, że zacna...
To mówiąc począł się zbliżać do ogiera, aż nagle podniósł rękę dając znak, by puszczono arkany.
Koń stanął dęba i na tylnych nogach szedł ku śmiałkowi wymachując przednimi kopytami, trzęsąc łbem i kwicząc wściekle. Wyprężył potężne mięśnie i już miał skoczyć naprzód, gdy Olko go uprzedził. Przypadł do ogiera i ucapiwszy lewą ręką za pysk, prawym ramieniem otoczył mu szyję. Dzianet opadł na cztery nogi i szarpnął się, lecz nie mógł już oderwać od ziemi przednich kopyt. Podrzucał tylko tyłem i chrapał, lecz i to trwało niedługo, gdyż Olko szarpnął, trącił i przekręciwszy mu łeb nacisnął. Ogier padł na ziemię i leżał jak nieżywy.
— Siodło! — krzyknął chłopiec, a gdy mu je podano, zwolnił pysk koniowi i włożył mu siodło na grzbiet.
Po chwili zluźnił uścisk i pozwolił ogierowi wstać. Jak tylko jednak uczuł, że koń zaczyna się prężyć do skoku, na nowo ściskał okrytą pianą szyję.
Kilka minut upłynęło na tych zmaganiach człowieka ze zwierzęciem, a gdy z boków ogiera poczęły spadać płaty piany i dreszcz przebiegał mu po grzbiecie i nogach, Olko zdjął ramię z jego szyi i spokojnie już go osiodłał.
— Wsiądź, wsiądź na niego! — krzyknął Bodrug w zachwycie cmokając i mlaszcząc wargami.
Olko dość niezgrabnie wgramolił się na siodło i wyciągnął ręce po cugle.
Zdawało się, że ogier tylko czekał tej chwili. Zagryzłszy wędzidło stanął dęba raz i drugi, zrobił kilka szalonych skoków na wszystkie strony i nagle, przesadziwszy sznury ogrodzenia, pomknął w step. Wkrótce zniknął wraz z jeźdźcem w żółtawej kurzawie.
Tatarzy dosiadłszy koni popędzili za nim.
Żółty obłok długo krążył po stepie, aż nagłe opadł i rozwiał się.
Jeźdźcy zdzierając wierzchowce stali z wybałuszonymi oczyma.
Czarny ogier, cały spieniony, zamarł na miejscu z szeroko rozwartym pyskiem, dygotał na całym ciele i rzęził ciężko. Barczysty chłopak w czerwonych kraszenycach i zasmolonym keptarze siedział na siodle spokojnie i ospale drapał się pod pachami.
— Bohadyr! Bohadyr! — powitały go pełne podziwu i szacunku okrzyki ordyńców.
— Hi-hi-hi! — odpowiedział im cichym chichotem Olko i nie zwracając żadnej uwagi na Tatarów ruszył w stronę nadążających ku niemu Bodruga, kupca ormiańskiego i kroczącego za nimi rotmistrza.
— Skąd jesteś i co tu robisz? — spytał chłopca dżandżyn.
— To mój młodszy brat — przemówił za niego pan Jerzy. — Nazywa się Olko. Z gór my, spod Czywczyna, panie! Pędziliśmy stado wołów kupionych przez tego oto kupca, ale je nam twoi ludzie zabrali, spłazowali nas kańczugami i nic nie zapłacili. My tu do ciebie na skargę przyszli i po zapłatę, bo krzywda nam się stała, ludziom cichym i biednym!
Bodrug przyglądał się z lubością Olkowi, aż wreszcie spytał:
— Jakeś ujarzmił tego ogiera, który się nikomu nie daje?...

Na to odpowiedział już sam Olko:

„Zdawało się, że ogier tylko czekał tej chwili“.
— Hi-hi-hi! Gdyby mnie nie usłuchał, kark bym mu ukręcił, a potem, gdym już siedział na siodle, nogami bym mu ziobra połamał — tak on i spokorniał... owy ogierek...

Tatarzy ryknęli wielkim śmiechem, rzekłbyś — zarżał naraz cały tabun koni — i poczęli hałłakować zrozumiawszy, co powiedział chichoczący ciągle chłopak.
Arałowicz widząc dobrą sposobność przekonywał Bodruga, że powinien zapłacić za zamówione przez niego dla wojska woły, odebrane na Bukowinie przez Tatarów z jego ordy. Ordyniec kiwnął głową i kazał jednemu ze swoich ludzi wydać żądaną sumę a innemu pojechać na miejsce wypadku i starszyznę tatarską batami pokarać. Wreszcie rzuciwszy Olkowi parę sztuk srebra odszedł do namiotu.
Huculi i Arałowicz wycofawszy się poza granicę jego majdanu wsiedli na konie i ruszyli ku Jassom.
W drodze dogonił ich dostojny Tatar, którego rotmistrz widział w otoczeniu Bodruga, i zaczął namawiać Olka, by wstąpił do świty dżandżyna.
Pan Jerzy wypytawszy dobrze Tatara dowiedział się, że jest on bratem wodza i przyjacielem Gałgi, więc w głowie rotmistrza powstał od razu nowy a śmiały plan.
— Ja bym ci oddał brata, lecz musisz przed tym pomówić z naszym ojcem i coś mu za takiego robotnika zapłacić — powiedział. — Dżandżyn Bodrug jest sprawiedliwym człowiekiem, więc chciałbym, żeby miał pewnego brońcę[12] przy swoim boku, a pewniejszego od mego brata nie znajdzie, choćby szukał po całym świecie!
— Mam ja tu woreczek ze złotymi cekinami za tego chłopaka! — mruknął Tatar kusząco.
— Tedy dobra! — zawołał ucieszony pan Jerzy. — Jeżeli, panie, dostaniesz dla nas rącze konie, bo nasze szkapy zmarniały zupełnie, dziś jeszcze przed wieczorem staniemy w naszym domu i targu dobijemy. Jak mam nazywać ciebie, panie?
— Nazywam się Bermat, jestem komendantem Bachczisaraju![13] — odparł z dumą Tatar. — W stolicy chana przezwali mnie „postrachem Siczy“! Dałem się tam we znaki, kiedy Kozacy na czajkach odważyli się wypłynąć na Morze Azowskie i palić osady nadbrzeżne. Konie dla was dostanę i jedźmy nie zwlekając, bo brat mój, dżandżyn Bodrug, zapalił się do tego chłopaka i niczego dlań nie pożałuje!
— Dżandżyn jest sprawiedliwym człowiekiem, radbym mu dogodzić — powtórzył rotmistrz, dziwnym wzrokiem patrząc na Bermata.





  1. Święto.
  2. Pastwiska.
  3. Bogaczy.
  4. Futrzana kurta bez rękawów, serdak.
  5. Komendant turecki.
  6. Naczelnego wodza.
  7. Torebki.
  8. Baryłki.
  9. Przepustka z głównej kwatery.
  10. Pastuchy.
  11. Nazwa konia wschodniego.
  12. Brońca — wojownik do obrony osoby wodza.
  13. Stolica Tatarów krymskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.