Pod sztandarami Sobieskiego/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod sztandarami Sobieskiego |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Pobudka“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | J. Jankowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwa dni minęło od czasu, gdy rotmistrz Jerzy Berezowski zwiedził Jassy i rozejrzał się po polu cecorskim, gdzie stanęły namioty tureckie i kosze tatarskie.
Oddziałek jego, mając śmigłe bachmaty tatarskie, szybko sunął gościńcem, który biegł na Husiatyn. Minąwszy Klewanówkę, pan Jerzy począł się rozglądać, raz po raz stając w strzemionach i oczy dłonią przed słońcem przykrywając.
— Jeżeli mnie nie puścisz wolno, brat mój skórę z was zedrzeć każe, diable! — zacharczał po tatarsku jadący obok niego „Hucuł“ w czarnej jak noc mazance i w dziurawym kołpaku.
Rotmistrz jak gdyby nie słyszał tego odezwania się i skinąwszy na starego gazdę Dymitra Osipuka spytał go:
— Chyba wataha z moim pacholikiem dobiegli już do Buczacza?....
Stary z przyzwyczajenia spojrzał na niebo, pociągnął nosem i mruknął:
— A Pan Bóg ich tam wie! Jeżeli się im poszczęściło, tedy dobiegli chyba, bo konie mają szparkie...
Nie uspokoiła jednak rotmistrza taka odpowiedź gazdy. Wczoraj rano wysłał pan Jerzy Olka z Osipukiem naprzód. Mieli oni czym prędzej dostarczyć jego list strażnikowi wojskowemu Zbrożkowi. Doradzał mu rotmistrz wypaść z dwiema chorągwiami na Bukowinę i przetrzepać Tatarów budziackich nie spodziewających się napadu. Należało się jednak śpieszyć z taką wyprawą. Tymczasem nic o Olku i watasze nie wiedział, cicho zaklął tedy pan Jerzy i nagle przypomniał sobie, co mu przed chwilą charkotał Tatar.
Zwrócił więc do niego surową twarz i warknął:
— Stul gębę, Bermat, bo jak nie stulisz, to ci ją każe onucami omotać! Nie groź mi swym bratem, bo ja go sam przy sposobności poszukam. Wiedzże, skośnooki wole, że to nie pastuch górski porwał cię sprzed nosa całej waszej potęgi, ino rotmistrz królewski i królowi swemu ciebie podaruje... No, widzę, że piorun w ciebie trząsł i zaniemówiłeś, bisurmańska trąbo!
Istotnie, wiadomość ta przeraziła Bermata, gdyż zrozumiał, że to nie szaleństwo jakichś tam dzikich bandytów, lecz z góry obmyślony plan sprawił, iż dostał się przed bitwą do niewoli.
Oddziałek tymczasem zaczął zjeżdżać na dno jaru, gdzie biegła ku Dniestrowi mała rzeczka.
Z krzaków wiklin i tarniny wypadły nagle dwa wilki i pomknęły w górę jaru.
— Hej, co tu robiły siromachy[1]? — ze zdumieniem spytał barczysty juhas Andrijko Skryblak i konia swego w haszcze wparł.
Po chwili już wołał:
— Panie rotmistrzu, bywajcie!
Pan Jerzy podjechał natychmiast i zatrzymał konia przy góralu.
W krzakach leżało pięciu Tatarów-Lipków. Z jednego rzutu oka rotmistrz zrozumiał, co się tu stało. Wysoko podnosząc ramiona rzucił przez zęby:
— Tych trzech — to już Olkowa robota! Poznałbym ją wszędzie! Patrz, mają twarze rozbite niby ktoś w nie młotem kowalskim prasnął. To mój Olko pięścią między skośne oczy ich zdzielił i życia pozbawił, a resztę to już wykończył pan Jan Budurowicz... Majster on niedźwiedziom łby bartką łupać, no, to i Lipkom rozłupał głowy niby arbuzy przejrzałe...
— Dziw! Dziw! — szeptał juhas, drapieżnie błyskając białymi kłami. — Dziw! Cichcem się bili, bo przecież nic słychać nie było!
— Skądżeż słychać?! — zawołał rotmistrz — po pierwsze Jan z Olkiem wysforował się hen przed nas, a po wtóre — jar każden krzyk i strzał nawet utai. To ci, chłopie, nie nasze górskie izwory, co niosą tysiąc głosów — od świerka do świerka i od wiercha do wiercha! Tu, szyto-kryto, wszystko w jarze pozostaje!
Zaśmiał się cicho i wyjechał z krzaków, mówiąc do swych ludzi półgłosem:
— Jak widzę, za Mohylów już posunęli się Lipki, przeto na baczności mieć się należy. Wydobywajcie broń, chłopcy!
Juhasi zdjęli z luzaka długie juki. Były tam wojłoki i drągi do stawiania namiotów, parę saganów[2] miedzianych, worek z kaszą i inny, mniejszy, z solą. Ze zwiniętych wojłoków szybko wydobyli ukryte w nich bartki o ciężkich ostrzach, szable i dwa pistolety. Pan Jerzy zatknął je natychmiast za szeroki pas huculski i przyczepił jeszcze do niego szablę na krótkich rapciach.
Bachmaty szły, rozdymając chrapy i strzygąc uszami.
Nagle jeden z nich uniósł łeb, zarżał krótko ale zamilkł, bo siedzący na nim Ołeksa Osipuk gunię mu natychmiast na głowę zarzucił.
Ostrożnie wjeżdżali krętą ścieżką na przeciwległy brzeg jaru skracając sobie drogę, aż wreszcie wynurzyli się na step.
O sto staj przed nimi trzęsąc się na małych, oszerszeniałych, długogrzywych szkapach, jechała w jedną z nimi stronę niewielka wataha Lipków.
Rotmistrz poznał ich po uszatych czapach-małachajach, po długich łukach, przerzuconych przez plecy, i krótkich spisach.
Rozejrzawszy się dookoła i przekonawszy, że innych podjazdów w okolicy nie widać, rotmistrz poprawił się na siodle i powiedział:
— Doganiajmy Tatarów! A baczcie na Bermata, by w zawierusze, jaka na pewno powstanie, nie umknął nam!
— Nie umknie, panie rotmistrzu, bo ja jego bachmatowi pęta długie nałożył. Tropotą iść może, a niech ino w skok spróbuje, uwikła się i zwali — mruknął Dymitr spluwając.
Oddziałek szybko doganiał podjazd tatarski.
Lipki posłyszeli tupot koni i jęli się oglądać. Widząc dziwnych jeźdźców i poznawszy w nich Hucułów, do których nieraz zaglądały czambuły i luźne watahy tatarskie, zawrócili nagle i widząc łatwą zdobycz popędzili ku jeźdźcom wymachując nahajami.
Obskoczyli oddziałek ze wszystkich stron, ale spostrzegłszy szable i głownie pistoletów cofać się poczęli, lecz za późno, bo rotmistrz wypuścił już ku nim konia i błysnął szablą. Za nim skoczyli wnet gazdowie i juhasi, bijąc bachmaty piętami i potrząsając bartkami.
Zderzyli się niebawem i dłużej wilki obalają osaczonego jelenia, niż ci ludzie w kraszenycach i keptarach zrzucali Tatarów z siodeł; posiekawszy ich pojechali dalej, nic do siebie nie mówiąc.
Tylko przerażony Bermat, przed którym zaświtała już prawie nadzieja na uwolnienie z jasyru, dzwonił zębami i urywanym szeptem modlił się do swego Allacha.
Rotmistrz, przebywszy w bród Żwańczyk, puścił konie w skok i wkrótce przeprawiać się począł przez Zbrucz tuż przed zamkiem w Skale, mocno już poszczerbionym i nie opatrzonym należycie.
Spoza murów wyłoniło się wnet kilku jeźdźców i skoczyło ku rzece.
Pan Jerzy przyjrzał im się bacznie i zakrzyknął uradowany:
— Przecież to towarzysze z chorągwi rotmistrza Modrzejowskiego, która z panem strażnikiem Zbrożkiem chadza! Ha, psubraty! Patrzcie! Biegną ku nam Olko i wataha Budurowicz! To widzę, do kupy się znów zbieramy!
Bachmaty wygramoliły się na urwisty i błotnisty brzeg i wnet otoczyło ich rycerstwo z załogi Skały, a do kolan rotmistrza przypadł już Olko ucieszony powrotem pana.
Jan Budurowicz uśmiechał się i tłumaczył:
— My dalej nie jechali, panie rotmistrzu, bo jutro pan strażnik do zamku zjeżdża!
Pan Jerzy począł witać znajomych rycerzy.
Ci się śmiali wesoło, dworując z „Hucuła“ i przyglądając się przebranemu za górala przerażonemu Bermatowi, który nie mógł mówić, dzwoniąc zębami i dygocąc na siodle. Towarzysze oglądali wierzchowce i kręcili głowami mrucząc:
— Przednie bachmaty, setne! Czy zdobyczne?
— Nie! Darowane przez tego oto znacznego Tatara — uśmiechał się pan Jerzy. — Bardzo nas sobie upodobał i z nami razem do Rzeczypospolitej aż spod Cecory się wybrał.
— Piaskiem sypiesz nam w oczy, jak liszka ogarom kitą, panie rotmistrzu! — wołał jeden z towarzyszy. — Gdyby tak było, pocóżbyś pęta jego bachmatowi na pęciny nałożył?
— Bo widzicie, panie bracie, Bermat pragnął jechać do nas, ale jego bachmat — za nic i ciągle wracał, tedy my mu nogi spętali — zaśmiał się rotmistrz. — Ale cierpliwości! O wszystkim wam opowiem, niech ino wpierw relacji mojej pan strażnik wysłucha... bom przywiózł rzeczy ważne i wodzom potrzebne.
— Tedy chodźcie do zamku, bo widzę, że na gębach sczernieliście okrutnie — zapraszał jakiś starszy rycerz, biorąc pana Jerzego pod ramię.
Niedługo wszakże wypoczywał rotmistrz na zamku, gdyż pan Zbrożek tego dnia jeszcze przed zachodem słońca z niedużym komunikiem dragońskim wpadł do Skały i natychmiast do siebie pana Jerzego wołać rozkazał.
— Bywajże, druhu miły! — witał rotmistrza zrywając mu się na spotkanie, gdy rycerz przybiegł do jego kwatery. — W dzień i w nocy troskałem się o ciebie, ba, śniłeś mi się nawet!
Długo i serdecznie się ściskali, dziwnie do siebie podobni: wysokiego wzrostu, chudzi, w barach rozrośnięci nad podziw, o twarzach surowych i oczach sokolich — bystrych i śmiałych.
Wreszcie pan Jerzy spoważniał i zameldował:
— Wieści ważne przywożę i ścisłe... Przedtem jednak pan strażnik raczy przesłuchać języka. Człek to znaczny i świadom wszystkiego, co się dzieje i dziać będzie w obozie cecorskim.
— Dawajże mi go, na rany Chrystusowe! — zakrzyknął uradowany pan strażnik wojskowy.
Gdy stawiono przed nim zupełnie struchlałego Bermata, pan Zbrożek jął go sam wypytywać, gdyż stojąc wciąż na południowych rubieżach mówił po tatarsku jak ordyniec urodzony.
Do słów Bermata, który z przerażenia nic ukrywać nie śmiał, pan Jerzy Berezowski, rozglądając supełki na swoim pasie, dorzucał liczby wojska, armat, taborów, koszów i referując to, co mu donieść polecił przebiegły kupiec Arałowicz.
— Hm... hm... — pomrukiwał pan Zbrożek — patrzcie no, już takie wojsko się zebrało bliz naszej rubieży, a u nas wciąż leniwie, opieszale idą zaciągi. Musiał nawet hetman wielki koronny Dymitr Wiśniowiecki surowo nakazać rotmistrzom łanowym piechotę oporządzić i być w pogotowiu.
Rotmistrz słuchał i milczał, gdyż sam dawno już te sprawy przemyślał i przebolał.
Odprawiwszy Bermata strażnik długo chodził po komnacie i marszczył czoło. W końcu strzepnął palcami i powiedział:
— Tego języka do Jaworowa Królowi Jegomości odeślę, a sam tak myślę, że skoro Tatarzy budziaccy przodem idą, a Lipki już za Mohylowem wietrzą, to znaczy czambułów trza się już rychło spodziewać na naszych ziemiach. Miałem ja już takie wieści, a i od króla przyszły rozkazy, by rotmistrz Dymidecki i starosta chełmski pan Rzewuski bacznie strzegli Wołynia i Polesia. Mnie zaś wypadło nad tymi ziemiami rubieżnymi oko nieusypne mieć i baczenie. Trudno mi takowy rozkaz spełnić, bo wojska mam mało, chyba że pan Hieronim Lubomirski nadciągnie, ale i to niepewna jeszcze... Tedy tak sobie ułożyłem, ciebie mając, Jurku, na myśli...
Rotmistrz podniósł głowę, a w oczach jego zapaliły się jakieś gwałtowne ognie.
Spostrzegł to w mig pan Zbrożek i spytał:
— Coś masz na sercu, bracie, ale co?
Pan Jerzy westchnął ciężko i odparł cichym, smutnym głosem:
— Oderwałem się od umiłowanej dziewczyny... Pismo twoje doszło mnie, kiedym chciał do ołtarza z nią iść... a teraz znowu...
— O-o-o — przeciągnął pan Zbrożek — to taka cię gryzie troska serdeczna?!
Począł chodzić po izbie i w palce trzaskać.
— To kubek w kubek jak ja! — odezwał się wreszcie. — Trzyletnie obozy, podjazdy, bitwy, dalekie zagony, a dla serca, dla własnego życia nie masz upustu, nigdy nie znajdujesz radowania! Buntowało się to serce niepokorne, szczęścia chciwe i głodne, mierzło mu to życie w wielkiej, coraz większej płynące potrzebie... I moja też czeka i czeka dziewczyna... i ja czekam, tęsknię i niby piołun z octem piję... Hejże nasza dola rycerska! Ino...
Urwał i zatrzymawszy się przed przyjacielem a patrząc nań płonącym wzrokiem, szeptem przenikliwym ciągnął dalej:
— ...ino jak rozważę, że na doli tej zbudowaliśmy przetrwanie potopu, kozaczyzny i nieudolnych rządów słabego króla Michała, jak wspomnę, że nasz król, wielki wódz, ma na myśli złamanie całej potęgi turecko-tatarskiej i obronę chrześcijaństwa, zapominam o wszystkim! To, co moje tylko jest, wydaje się nikłe, drobne... i znowu żyję... I żyć będę, dopóki bije to serce skołatane, a w nim nie gasnąca troska o ojczyzny szczęście i wielkość. Inne bowiem bije serce pod pancerzem żołnierskim, a inne pod kontuszem, kurtą i siermięgą, bracie miły... Inaczej ono miłuje, inaczej boli... i o inne, większe troska się rzeczy.
— I ja to wiem — szepnął rotmistrz — ino słyszeć chciałeś, co się ze mną dzieje... Pojmuję, że nie czas teraz o swoich sprawach myśleć, kiedy ojczyzna w potrzebie... Już nie myślę... nie myślę! Cóżeś, druhu, miał tam dla mnie?... Zacząłeś mówić, ale przerwałeś...
— Prawda! — uśmiechnął się pan Zbrożek, przyciskając towarzysza do piersi. — Prawda! Otóż tak ułożyłem i już do zgody doszedłem z Danemarkiem, komendantem twierdzy stanisławowskiej. Zamierzam wystawić ciebie na samo czoło do obrony Pokucia i Wierchowiny, żeby czambuły nie okrążyły Stanisławowa, gdyż mocno król o tę twierdzę się troska.
— A wojsko? Jakie będę miał siły? — ożywił się od razu rycerz, a nozdrza mu latać zaczęły.
— Z tym to sprawa niełatwa, ale coś wszakże się zrobi... Od łowczego lwowskiego dwie chorągwie dragońskie pchnę ci do Kołomyi, bo tam o kwatery i prowianty łatwiej, dam ci też dwa pułki kozackie z mojego wojska, a resztę sam sobie zdobądź...
Rotmistrz milczał, obliczając coś w myśli i kiwając głową.
— Niewielka to potęga, ale wszelako i z nią coś zrobić można... Zgoda! Będę z tamtej strony kły pokazywał i osaczyć Stanisławowa nie pozwolę!...
— No, to ciężar mi z serca zdjąłeś, Jurku! — odetchnął z ulgą pan strażnik wojskowy.
— A ty mnie, bracie — odpowiedział rotmistrz — bo wszakże dla znacznej sprawy tęsknicę swoją wtłoczę teraz na samo dno serca.
— Hej! Będziesz miał radosne dni, bojowe — uśmiechnął się pan Zbrożek.
— Daj Boże!
— Tedy tak postanowimy! — już służbowym głosem przemówił strażnik. — Pojedziesz w swoje strony i uczynisz wszystko, by wojska zebrać co najwięcej, a ja ci w dwie niedziele owe chorągwie przerzucę!
Po tej rozmowie rozstali się przyjaciele.
Rotmistrz nie popasał długo w Skale, nazajutrz o świcie ludzi swoich zebrał i ruszył na Kołomyję.