<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod sztandarami Sobieskiego
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudka“
Data wyd. 1938
Druk J. Jankowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
O TYM PAN ROTMISTRZ NIE WIEDZIAŁ.

Pan Jerzy Berezowski jechał powolnie na kulawym srokaczu Kasima, gdyż bachmat przystawał od czasu do czasu, chrapał i dyszał ciężko.
Rotmistrz był tak przejęty swoim pomysłem, że, zdawało się, o wszystkim innym zapomniał i na wszystko, nawet na ból serdeczny i tęsknotę zobojętniał.
Nie myślał nawet o tym, co się dzieje pod Kołomyją, gdzie pan Maciej Januszewski ze swymi „krzyżakami“ musiał się już był spotkać z czambułem Ujuka.
Jakoż tego samego wieczora otrzymał czujny oboźny kołomyjski wiadomość o sunącym ku miastu nieprzyjacielu, który brał jasyr, zagarniał bydło, rabował dobytek, lecz nie palił wsi i zagród, gdyż zamierzał wyłonić się niepostrzeżenie tuż pod Kołomyją, miejscami idąc łożyskiem Prutu.
Młody, ambitny Ujuk prowadził wyborowe setnie, więc kozacy Mizunka i Hrebeńka, przyskoczywszy do nich, dostali takiego łupnia, że w nieładzie cofać się musieli, mając Tatarów na karku.
— Jak tak dalej będzie — myślał zrozpaczony Mizunok — na naszych plecach do Kołomyi wpadną!
Nie wpadli jednak, gdyż pułkownicy kozaccy spostrzegli przed miastem ludzi w szańczykach, a domyśliwszy się, co zamierza uczynić pan Januszewski, cofali się ku długiej linii tych żółtych kamienistych nasypów. Tuż przed nimi rozpuściwszy konie i rozsypując się szeroką ławą poczęli udawać ucieczkę, pociągając za sobą ścigających ich Tatarów.
Ujuk nie pojął tego manewru i kazał czambułowi dopaść wałów i tynów miejskich, ustawionych tam w kilka rzędów. Chciał odciąć kozaków od miasta i na oczach jego obrońców sprawić im krwawą łaźnię.
Tatarzy popędzili więc ku szańczykom, a wtedy to przemówił komendant nad góralami pan Jan Budurowicz.
Dwie roty najprzedniejszych strzelców Wierchowiny spotkały ordyńców gęstym i celnym ogniem. Przed szańczykami utworzył się nowy okalający je wał z trupów końskich i ludzkich, lecz Ujuk pędził nowe i nowe setnie. Szańczyki ziały ogniem muszkietowym i otulały się płachtami białych dymów; linia jeźdźców tatarskich przerywała się co chwila i zwijała niby przecięty potworną kosą kadłub olbrzymiego węża, odbiegała, łączyła się na nowo i pędziła naprzód z przeraźliwym wyciem ludzi, tupotem i chrapaniem przerażonych i oszalałych bachmatów.
Już tu i ówdzie piesi górale walczyli z Tatarami wręcz, śmigając bartkami, błyskając szablami i podsadzając pod brzuchy końskie krótkie oszczepy łowieckie, rohatyny, a nawet ościenie rybackie. Coraz rzadziej już grzmiały salwy, chyba pojedyncze tylko padały strzały z muszkietu lub pistoletu. Górale stłoczyli się w zwarty zwał i bronili się ze wszystkich stron przed nacierającymi jeźdźcami. Ludzie z obu stron padali gęsto.
Trafiony strzałą w gardło padł, rozkładając ręce szeroko, dzielny Andrijko Skryblak, osierocając swoją rotę, ale komendę nad nią wziął natychmiast wachmistrz Wasyl Derejuk i maczugą niezmiernie ciężką obalać począł ludzi i konie.
Malały jednak i kurczyły się szeregi obrońców w szańczykach.
Już Tatarzy, wysforowawszy się za nie, pędzili ku kozakom, gdy nagle oboźny wypuścił na nich chorągiew „krzyżaków“.
Pomknęła szlachta wierchowinna z okrzykiem:
— W imię Boże! Bij, zabij!
Modłą wprowadzoną przez rotmistrza wbiła się z furią konna brać dowodzona przez pana Grzegorza Przybyłowskiego, co miał starą grażdę obronną w Krzyworówni, ostrym klinem w zwartą na chwilę czarną ciżbę tatarską i jak klin rozłupuje gruby pień świerkowy, tak chorągiew szlachecka rozsadziła ordyńców, zawróciła, uderzyła raz jeszcze i rozproszyła po równinie, podając mniejsze kupy pod szable i spisy kozaków.
Pan Przybyłowski stanął wtedy w strzemionach i rozejrzał się wokół.
Bitwa wrzała na całym przedpolu kołomyjskim i nikt już nie wątpił, kto tam odniesie zwycięstwo.
Skoczył tedy pan Grzegorz za swoimi ludźmi w wir bitwy i jął pracować krwawo, lubił bowiem zgiełk walki i zwarę bitewną, gdy pierś walczyła z piersią a ramię odbijało cios ramienia.
Takim też wojownikiem był młody i odważny Ujuk. Wprowadziwszy w bitwę ostatnie setnie ordyńców, sam pośpieszył do boju, by wojennej doznać rozkoszy.
Z daleka już dojrzał był pana Przybyłowskiego i skrzyknąwszy swoich „brońców“ przebijał się ku niemu, przecinając mu drogę.
Spostrzegł go wnet pan Grzegorz i poznał po czerwonym buńczuku, z którym pędził przy nim jakiś olbrzymi Tatar.
Pan Przybyłowski obejrzał się i zobaczywszy dwóch towarzyszy Jana Semakowskiego i Nepomucena Orłowskiego krzyknął im, by podjechali do niego, i szablą wskazał im jeźdźca pod buńczukiem.
— Spotkamy się z nimi tutaj, bo tu nie tak tłoczno — powiedział do nich.
Stanęli przy nim gotowi do walki, a po chwili podjechał do nich jeszcze Kościa Hrymaliuk, który po ściągnięciu piechoty z szańczyka konia dosiadł i do bitwy pośpieszył, by duszy dać upust, pohulać i pomścić śmierć druha Skryblaka. Nie dziw, że się martwił, bo z nim bodaj pięć już lat pasali razem woły na najdalszych i najniebezpieczniejszych połoninach, z Wołochami się swarząc i luto bijąc.
Tak we czterech czekali, aż przebije się ku nim Ujuk ze swoimi ordyńcami.
Czekali długo, bo szlachta raz po raz, niby ogary dzika, osaczała oddziałek Tatara i szczypać go poczynała, nawołując się i pokrzykując ochoczo. Ujuk nie wdawał się jednak w większą z nimi potyczkę i pokazując kły przedzierał się na otwarte pole, gdzie, jak mu się zdawało, o niczym nie wiedząc stał wódz polskiej jazdy na czele trzech jeźdźców.
Wreszcie dwóch brońców Ujuka wypadło z ciżby, lecz do nich przyskoczył natychmiast juhas Kościa, a za nim podążył pan Semakowski mocniej w garści szablę zacisnąwszy.
Tatarzy popędzili ku nim, lecz prawie już dopadłszy zawrócili, a tak gwałtownie, że Hrymaliuk ze zdumienia aż rękami po lędźwiach się uderzył i spytał Semakowskiego:
— Co to? Umknęli bisurmańcy niczym „didka“[1] ujrzały!
Szlachcic tylko ramionami wzruszył, bo i sam nic nie rozumiał, wszakże mruknął do juhasa:
— My tam do nich nie pojedziemy, niech skośnookie sobaki same tu do bitwy stają...
Zdziwionymi jeszcze oczyma przyglądając się Tatarom kręcącym się wokół Ujuka, zrozumiał wreszcie pan Jan, co obmyślili ordyńcy.
— Wiesz, Kościa, co bisurmanie chcieli nam zrobić?
— No, nie...
— Myśleli ordyńcy, że my jak cięte psy za wilkiem pogonimy za nimi, a tam za tymi kamieniami (widzisz?) trzech Tatarów zaczaiło się z muszkietami... Ha-ha-ha! Zdmuchnęliby oni nas jak świeczki w cerkwi!
— A psia ich wiara! — zaklął juhas. — To takie chytre ziele?
Zaczęli więc rozjeżdżać po polu, to oddalając się od siebie, to znów zbliżając, wabiąc tym Tatarów i drażniąc, jakoż dwóch najgorętszych z nich nie wytrzymało i wypuściło bachmaty za panem Semakowskim, który pochylając się nad karkiem swego konia udał ucieczkę. Ścigłe wierzchowce tatarskie zbliżały się szybko do umykającego szlachcica, a na to tylko czekał Kościa Hrymaliuk.
Uderzył swego siwosza piętami i skoczywszy naprzód odciął Tatarom odwrót, pędząc za nimi.
Pan Jan Semakowski obejrzał się i spostrzegłszy Hucuła nadążającego za ścigającymi go Tatarami zatoczył koniem małe koło i na przebiegających nieprzyjaciół uderzył z boku. Ponieważ dla stoczenia walki ordyńcy byli zmuszeni wstrzymać rozpędzone bachmaty, tedy po chwili wsiadł na nich ogromny Kościa, wznosząc ciężką szablicę.
Tę sławetną szablicę Hrymaliukową znano powszechnie na Wierchowinie.
Była ona niejako dumą i klejnotem całego rodu gazdowskiego. Szanowano ją, pielęgnowano, coraz to czymś ozdabiano.
Skąd do Hrymaliukowej grażdy i kiedy zawędrował ten nieprzyjacielski kord[2], o tym różne krążyły opowieści. Najpewniejsza jednak była ta, według której pradziad Kości Spirydon Hrymaliuk w zbójnikach chadzał i niegdyś z watahą swoją Munkacz węgierski ogniem nawiedził, mieszkańców porąbał moc wielką i zdobycz wziął bogatą. Wśród broni zdobycznej znalazła się właśnie i owa straszliwie długa i ciężka szablica o brzeszczocie znamienitym, połyskliwym jak lód i czarnymi robaczkami i centkami pokrytym.
Pan Hieronim Sulatycki i chorąży Kuropatwów z kasztelu pniowskiego Wincenty Kolankowski, jako że obaj się znali na broni wszelakiej, o tym mieczu mówili, że zapewne na Arabach został w stare czasy zdobyty, gdyż ze stali toledańskiej był wykuty „na zimno“.
Tatarzy popadłszy w dwa ognie i od razu oceniwszy srogość obu przeciwników już poczęli zawracać bachmaty, lecz nie zdążyli.
Czy widzieliście kiedykolwiek, jak spadają jastrzębie na parę nieopatrznych turkawek?
Zerwą się wylękłe ptaszyny, z łopotem skrzydeł wzbijać się poczną ponad ziemię, by śmignąć w popłochu w największy gąszcz bukowy, lecz próżne starania! Już zawisły nad nimi drapieżne jastrzębie, runęły ciemnymi cielskami i uderzyły... a potem odleciały ino trochę pierza na ziemi pozostawiwszy i krople krwi na pędach krzaków i traw szeleszczących.
Tak też spadli na Tatarów pan Jan Semakowski i jurny juhas z Bystrzca...
Spadli i przemknęli dalej, jak te jastrzębie, co z góry, w locie biją, nie zatrzymując się nawet.
Na polu kopali jeszcze nogami czarną ziemię najeźdźcy, co z Jajły krymskiej na utrapienie Polski przybyli niby szarańcza drapieżna. Bachmaty ich z rozwichrzonymi grzywami pędziły do nadjeżdżających z oddali Tatarów, którzy chcieli jednym zamachem osaczyć dwóch zuchwałych harcowników i roznieść na szablach. Rozpędzili więc konie i hałłakując ścigali umykających jeźdźców.
Pan Grzegorz Przybyłowski przyglądał się z radością pięknej grze harcowników i zrozumiawszy, że podprowadzają mu Tatarów umyślnie, mrugnął na pana Orłowskiego i powtórzył jedynie właściwy manewr, przecinając ordyńcom drogę od tyłu.
Wszystko odbyło się niby na musztrze.
Semakowski z Hrymaliukiem rozbiegli się na dwie strony, zakręcili konie młynkiem i z boków przypadli do Tatarów z trudem wstrzymujących rozpędzone bachmaty.
W jednej chwili zniknął czerwony buńczuk nad Ujukiem, a trzymający go jeździec dał nura tocząc się po ziemi z rozpłatanym łbem.
Po chwili trzech Polaków związało się z siedmiu Tatarami, gdyż pan Przybyłowski znowu zajeżdżał im od tyłu, marząc o bitwie z Ujukiem. Ten, odbijając ciosy nacierającego nań Orłowskiego, spostrzegł rycerza, którego dawno już miał na oku. Wycofał się więc z tłoku i wypadłszy na pole począł hamować bieg bachmata, by jak najpewniej uderzyć i nie narazić się na nagły napad.
Bachmat Ujuka szedł w lekkich podskokach, chrapiąc i szczerząc zęby, gdy tymczasem Tatar krzyczał w swojej charczącej mowie:
— Śmierć czarnemu diabłu!
Pan Grzegorz, istotnie mocno czarny na obliczu i o kruczych włosach, które mu spod kołpaka wysuwały się na czoło, nie zważał na mowę Ujuka i świdrując go wzrokiem zabiegał mu od lewego boku.
Dopadli do siebie wreszcie i związali się stalą. Dzwoniły i szczękały szable, zadając i odbijając ciosy, ciężko oddychały piersi walczących i obracając się dokoła siebie rżały i kwiczały gryzące się konie.
— No, no — pomyślał pan Przybyłowski — to widzę gracz z tego buńczucznego Tatarzyna!
Podwoił szybkość cięć i spostrzegł, że zaczyna spychać ordyńca z pola.
— Jeżeli tak dłużej potrwa, to go zrzucę z bachmatem do jaru — mignęła mu myśl.
Począł więc jeszcze raźniej uwijać się dokoła Tatara, zmuszając go tylko do samej obrony.
I tak sunęli ku głębokiemu jarowi potoczka wpadającego do Prutu, a gdy Ujuk zrozumiał nareszcie plan przeciwnika, nie mógł już zmienić przebiegu bitwy, chyba tylko ściągnąć wodze i cofnąć się na śmigłym bachmacie. Ale Ujuk był dzielnym wojownikiem i do Lechistanu[3] przybył po sławę bitewną, więc o ucieczce nie myślał.
Zaledwie kilka kroków pozostawało do krawędzi urwistego spychu, gdy Tatar zwinął się nagle z siodła i skoczywszy na ziemię zamierzał chwycić Polaka wpół i ściągnąć go z konia.
Mogłoby mu się to nawet udać, gdyż pan Grzegorz nie spodziewał się takiego wybiegu, lecz bachmat potrącił Ujuka. Potknął się więc ordyniec, a w tej samej chwili gwizdnęła nad nim szabla i pogrążyła się w ogolonej czaszce Tatara, zalewając mu oczy krwią.
Ujuk krzyknął coś jeszcze dziwnie cienkim, jak gdyby rozpaczliwym głosem i osunął się nagle jak te wory, które gazdowie nabiwszy wełną wiozą z dalekich połonin do Kut, Kołomyi, Kosowa i Żabiego.
Pan Przybyłowski spojrzał obojętnym już wzrokiem na leżącego Tatarzyna i wzrok zwrócił ku swoim ludziom.
Tam też już wszystko było skończone.
Pan Orłowski z juhasem zdejmowali z porąbanych ordyńców szable, noże i inną broń, a potem poczęli łapać bachmaty.
Tylko pan Jan Semakowski siedział na ziemi i trzymając w zębach jakąś szmatę, lewą ręką omotywał sobie prawą dłoń, gdyż mu szabla tatarska palec odrąbała.
Pan Grzegorz gwizdnął przeciągle, a gdy tamci się obejrzeli, szablą wskazał im na oddalającą się już bitwę, sam zaś czym prędzej do swoich ludzi pośpieszył.
Polacy spychali resztki Tatarów z przedpola, pracując w pocie czoła, a gdy oboźny wysłał na tyły nieprzyjaciół dwie świeże setnie kozaków Mizunka i resztę „krzyżaków“ wierchowinnych, bitwa rychło już przygasła. Pole usiane było poległymi; kozacy prowadzili do miasta tłum jeńców; dowódcy obliczać poczynali straty w szeregach swoich oddziałów.
Spore to były straty, szczególniej w rotach piechoty łanowej, na którą spadły pierwsze ciosy czambułu.
Pan Januszewski, oboźny kołomyjski, mocno się zafrasował i zatroskał z tego powodu, lecz nie na długo. Skoro tylko bowiem słuchy o bitwie pod Kołomyją oraz o stratach w chorągwi „krzyżaków“ i w rotach łanowych dobiegły do wsi, osad, przysiółków i grażd, sypnęło się bez liku ludu wojny chciwego i żądnego pomsty.
Szli gazdowie starzy i w sile wieku; przybiegała młodzież z pałającymi jak u rysi oczami; przekradali się nawet wyrostki, co mieli za całe uzbrojenie palice sękate, stare poszczerbione siekiery i kiścienie — kawał żelaza lub ciężki krzemień na rzemyku do krótkiego uwiązany kija.
Nie wiedzieć skąd tego ludu taka moc się zebrała!
Zdawać by się mogło, że sama wojna nowe ich zastępy zrodziła, by ojczystej broniły ziemi, co stała się twierdzą i ostoją całego świata, gdzie imię Chrystusa Zbawiciela z czcią i nabożeństwem powtarzano.
Toteż oboźny kołomyjski pan Maciej Januszewski rany swoje podgoił prędko, wojsko w broń zdobyczną zaopatrzył i szkolić je zaczął po swojemu — i w dzień, i w nocy.





  1. Czarta.
  2. Miecz, szabla.
  3. Tatarska i turecka nazwa Polski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.