Pod sztandarami Sobieskiego/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pod sztandarami Sobieskiego |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo „Pobudka“ |
Data wyd. | 1938 |
Druk | J. Jankowski i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak! Ucieszyłby się pan Jerzy Berezowski, gdyby się dowiedział o zwycięstwie swego wojska pod Kołomyją, lecz wonczas, kiedy to z Nadwornej ku górom podążał, nic o tym jeszcze nie słyszał.
Jechał nie bardzo się śpiesząc, by kulawego srokacza nie zagnać na śmierć.
Z Nadwornej małym płajem dotarł do Pasiecznej, spotykając w drodze ciągnących pod Mołotków gazdów, kermanyczów, pastuchów i drwali, poruszonych ze swych legowisk przez panów Sitarskich z Bitkowa.
Potem to już wielkim płajem, mając po lewej ręce spowitą chmurami Sywulę, zbliżał się do doliny Łomnicy, od czasu do czasu wyjmując z zanadrza chałata tatarskiego jakiś papier i przeczytując go po kilka razy, ni to kanonów katechizmu ucząc się na pamięć.
Do Osmołody sunął od północy, gdyż z wieczora ostrożnie wjechał do wsi Podlute, węsząc na wszystkie strony. Choć wieś została przez Tatarów spalona doszczętnie, ucieszył się jednak pan Jerzy przekonawszy się, że nikt z mieszkańców nie postradał życia, gdyż górale zawczasu, jak ich pouczał, dali nura do dzikich ostępów puszczy górzańskiej.
O świcie spotkał rotmistrza pierwszy podjazd tatarski. Zatrzymano go i prowadzono do „turu“, jak ordyńcy nazywali swego wodza. Był to gruby jednooki Tatar o ospowatej twarzy i ogromnym zwisającym brzuchu. Jedyne małe, czarne oko uważnie badało stojącego przed nim przybysza.
— Ałła! — wycharczał wreszcie — znam tego bachmata! Jeździ na nim aga Kasim... Skąd go masz?
— Aga dał mi swego konia, bym co rychlej doręczył ci, wanie[1] Czoroch, jego pismo z rozkazem — odpowiedział rycerz.
— Tedy jesteś jego gońcem? — padło nowe pytanie.
— Rzekłeś, waleczny wanie!
— Nie jesteś Tatarem z Krymu? — zauważył podejrzliwie Czoroch.
— Jestem Wołochem spod Bertada i sługą dżandżyna Bodruga, który ustąpił mię Kasimowi jako najwytrwalszego gońca mówiącego po wołosku, dobrucku, polsku i w mowie tutejszego ludu górskiego... Oto jest pismo agi, a to wydany mi żelazny list ochronny!
Powiedziawszy to, pan Jerzy zsiadł z bachmata i podał wanowi oba pisma własnoręcznie, lecz niedobrowolnie ułożone przez wziętego do niewoli agę.
Wan tymczasem odczytując je kręcił głową z podziwem i cmokał grubymi wargami.
— Skąd macie te wiadomości? — zapytał, błyskając chciwie jedynym okiem.
— Teremczi-Berglej, który bada jeńców, doniósł, że tabory hetmańskie z prowiantami i pieniędzmi idą z Kołomyi do Stanisławowa przez Mołotków, aby ominąć główny szlak, którym już przeszedł aga Kasim i dżandżyn Ujuk... W Mołotkowie mają zmieniać konie i woły, więc tabory będą miały tam długi postój.
— Jak liczny oddział osłania ten tabor? — dopytywał się Tatar.
— Donoszą nam, że zaledwie jedna chorągiew dragońska hetmana polnego, dwie setnie nadwornych kozaków i dwie roty łanowe — odpowiedział bez zająknięcia się goniec Kasima.
— Ałła! — westchnął z ulgą wan. — Tedy wpadniemy na nich jak wilki na kierdel owczy!
— Tak też kazał mi powiedzieć szlachetnemu wanowi sławny aga Kasim — przytaknął mu pan Jerzy.
— Sławny aga! — syknął Czoroch pogardliwie. — Nikt o nim nie słyszał, kiedy ja w Lechistanie siałem już pożogę i mord!
— Tak też mówił mi aga, chwaląc zasługi twoje, wanie! — odpowiedział rycerz. — W całym wojsku wielkiego serdara Ibrahima Szejtana znane jest sławne imię wana Czorocha.
Tatar, pochlebiony słowami gońca Kasimowego, wydymał wargi i głaskał się po opasłym brzuchu, posapując z zadowolenia i dumnie tocząc dokoła jedynym okiem.
Wan Czoroch, zarówno podniecony nowinami dostarczonymi mu przez posła agi jak też rozczarowany w swoich nadziejach na obfity jasyr w Gorganach, zawinął się szybko. Piszczałki setników w niespełna pół godziny zebrały i podniosły na nogi cały czambuł. Jeźdźcy w pośpiechu siodłali konie i przyłączali się do swoich oddziałów. Wkrótce potem długi wąż ordyńców ciągnął płajem na Porohy, skąd przez Maniawę miał się skierować na pola mołotkowskie.
Przebiegły, a jeszcze bardziej o sławę i zdobycz zazdrosny wan, gdy się czambuł zbliżał do Bystrzycy, skinął na rotmistrza.
— Słuchaj! Kiedy przejdę rzekę, ty przeczekaj godzinę i dopiero wtedy ruszaj do Maniawy. Krąży tam gdzieś czambulik Dżambałona spod Białogrodu. Pokażesz mu list ochronny podpisany przez Kasima i powiesz, że teraz dopiero masz jechać z rozkazem do mnie... Rozumiesz?
— Rozumiem! — odpowiedział pan Jerzy, gdyż istotnie zrozumiał, że wan chce nadążyć przed innymi pod Mołotków, żeby nabrać jak najwięcej zdobyczy i jeńców, gdyż dzielić się tym zapewne nie lubił. — Stanie się wedle twego rozkazu, szlachetny wanie, tylko każ mi dać dobrego konia, bo srokacz Kasimowy już ostatkiem sił goni...
Wkrótce rotmistrz miał już świeżego, rosłego bachmata o długiej grzywie i ogonie niemal do samej ziemi.
Pożegnawszy wana pozostał na przeprawie przez Bystrzycę, a gdy minęły go szeregi ordyńców, wjechał w haszcze olsz i zaczaił się w nich, od czasu do czasu kwiląc jak kania.
Długo nikt mu nie odpowiadał.
Gdzieś na zboczu porośniętej świerkami góry kukułka zaczynała kukać, lecz nagle urywała.
Dzwoniąc po kamykach wpadał do Bystrzycy jakiś wartki potoczek, nad którym latał połyskując barwnymi piórkami zimorodek, raz po raz spadał na wodę i chwytał małe, srebrzyste pstrążki, żerujące śród zielonych, śliskich wodorostów.
— Hm... hm... — mruczał do siebie rycerz. — Coś się, widać, dzieje w okolicy, że Olko głosu nie podaje, bo tak myślę, że przed nami zdążył do brodu...
Nie wychylał się więc z haszczy, słuchał, rozglądał się i czekał. Wkrótce ujrzał kilku jeźdźców. Poznał podjazd tatarski. Ordyńcy niby wilki szli tropem czambułu wana i nie chcieli widocznie, żeby ich tam spostrzeżono.
— Hę? — zdziwił się pan Jerzy. — Tatarzy tropią Tatarów? Jakieś niewidy na świecie dziać się poczynają...
Nie miał czasu na dalsze rozmyślanie, gdyż ledwie podjazd tatarski wjechał w zalesioną rozłogę, zupełnie blisko zakwiliła kania.
— Bywaj, Olko! — zawołał radośnie rotmistrz.
W krzakach rozległ się trzask, szczęknęły kopyta na kamieniach i na zdziar nadbrzeżny wyjechał pacholik w przebraniu tatarskim, prowadząc za sobą luzaka pod siodłem.
— Chwała Przeczystej Panience, że w dobrym zdrowiu oglądam waszą miłość — powiedział chłopak i do kolan pana Jerzego przypadł. — Troskałem się, że aż strach! Jechałem za czambułem i wypatrywałem coś, co mi się w głowie nie mieści... — ciągnął pacholik.
— Gadajże, bo nic nie wiem! — zachęcił go rotmistrz.
— Bo to tak było, mój jegomościu! — zaczął Olko. — Kiedy tamten czambuł, z którym wasza miłość jechali, ruszył płajem, bodaj pięć podjazdów tatarskich z Maniawy wypatrywało go i śledziło, gdzie idzie...
— A-a-a... — przypomniał sobie nagle rotmistrz — i ja widziałem jakiś podjazd sunący tropem wana Czorocha...
— O-o-o! — kiwnął głową Olko. — Tedym ja bachmaty w lesie uwiązał i skradałem się pod Maniawę... We wsi urządzili sobie majdan bisurmany. Jest ich tam z pięćset chłopa...
— No i co dalej? — dopytywał się zaciekawiony rycerz.
— Dalej, to ja powrócił, konie znalazł i czekał na waszą miłość — wzruszył ramionami chłopak.
— Niewiele się dowiedziałeś, bracie, ale to nic! Tak sądzę, iż wodzowie tatarscy prześcigają się wzajemnie i w zawiści jeden do drugiego żyją, stąd też ta nieufność i tropienie — zauważył pan Jerzy i spojrzawszy na słońce dodał: — Będziesz teraz po kryjomu szedł za mną (a nie zapomnij bachmatom pysków zawiązać, by nie zarżały!) i zaczaisz się koło rzeki pod samą Maniawą.
— Rozkaz, wasza miłość! — odpowiedział Olko podchodząc do koni.
Pan Jerzy wyjechał na płaj i ruszył w stronę wsi Maniawa.
Jechał śpiewając cienkim, zawodzącym głosem:
— La Illah Illa Allah u Mahomed rassul Allah, Allah Akbar! Bismillah, Bismillah, Mahomed rassul Allah!
Jakiś Tatar wychylił się z krzaków przydrożnych i spytał go pełnym szacunku głosem:
— Dokąd zdąża czcigodny muezin?[2]
— Muszę się widzieć z waszym wodzem Dżambałonem! — odpowiedział rotmistrz i znowu począł zawodzić od początku:
— La Illah Illa Allah...
Tatar doprowadził go do chaty, w której zamieszkał wódz czambułu.
Pan Jerzy na chwilę stał się znów gońcem agi Kasima, pokazywał swój list żelazny i rozkaz Kasima, ale gdy wspomniał, że wan Czoroch wyruszył już ku Mołotkowu, Dżambałon zerwał się z ławy i grożąc wysłańcowi nożem, zacharczał:
— Powinieneś był tutaj wpierw dostarczyć rozkaz, a nie wlec się do Osmołody, psie wołoski!
— Taki miałem rozkaz agi, który nazywa mnie swym przyjacielem — powiedział z naciskiem pan Jerzy i dodał z westchnieniem: — Allah Jaufhadhek!
Wódz się nieco uspokoił i począł dawać rozkazy setnikom.
W tej samej chwili za oknami chaty powstał ruch, rozległy się krzyki i do izby wpadł jeden z ordyńców wołając:
— Dżandżynie! Nasz podjazd znalazł w lesie rannego Tatara. Mówi, że brał udział w bitwie pod Łanczynem, gdzie został zabity aga Kasim, a cały jego czambuł poległ!...
Dżambałon spojrzał na gońca, a w jego oczach zapaliły się iskry wściekłości i strasznego domysłu.
— Dać tu tego jeźdźca! — wrzasnął.
Długo wypytywał słaniającego się na nogach Tatara, oglądał jego rany, nie spuszczając podejrzliwego spojrzenia ze spokojnej i groźnej twarzy tajemniczego gońca Kasimowego.
— Cóż ty powiesz na to? — spytał wreszcie rotmistrza, mrużąc oczy.
— Ten wojownik mówi prawdę — odparł bez wahania pan Berezowski. — Pod Łanczynem aga poniósł porażkę i omal sam nie zginął, gdyż zabito przy nim brońcę z buńczukiem, jednak Kasim zbiegł do Nadwornej, gdzie pozostawił część czambułu i ściągnął sobie na pomoc ludzi z Tyśmienicy. Ten człowiek widział zapewne padający buńczuk i myślał, że aga został zabity...
— Widziałem, że upadł czerwony buńczuk... — potwierdził ranny Tatar.
— Ale zabitego Kasima nie widziałeś przecież? — spytał rycerz.
— Nie, ale myślałem...
— Zabrać tego głupiego muła! — warknął Dżambałon a namyśliwszy się chwilę tupnął nogą i krzyknął:
— Związać psa wołoskiego i pilnować dobrze... aż do Mołotkowa!
Trzech ordyńców służebnych skoczyło ku panu Jerzemu.
Rotmistrz się nie sprzeciwiał, gdy mu rzemieniami związywano ręce i wsadzano na siodło.
Czambuł ruszył podpaliwszy uprzednio Maniawę i szedł płajem wyciągnięty w długi wąż jeźdźców uszykowanych trójkami.
Na samym końcu pod strażą pięciu zbrojnych w szable i łuki jechał pan Jerzy, mocno skrępowany rzemieniami. Zachowywał zupełny spokój i śpiewał swoją jękliwą modlitwę do Allaha i proroka Mahomeda, od czasu do czasu zmieniając ostatnie nuty tej pieśni pobożnej w głośne kwilenie kani.
Za każdym razem gdy się rozlegało to kwilenie, nadbiegała z puszczy odpowiedź zapewne dzikiej kani, a jej głos stawał się coraz bliższy, aż w końcu ptak umilkł.
— Olko sunie tuż za czambułem — uśmiechnął się do siebie pan Jerzy.
Tymczasem słońce zapadło już za górami, mrok wypełznął z ciemnej puszczy i jął niby gęsta, czarna ciecz pochłaniać wszystko dokoła.
Rotmistrz posłyszał mrukliwe głosy ciurów. Skarżyli się na to, że Dżambałon postanowił gnać czambuł przez całą noc nie dając ludziom ani chwili popasu.
Gdy się już zupełnie ściemniło, bo noc wypadła bezksiężycowa, a i chmury nadciągały od ponurych Gorganów, jakiś Tatar podjechał do ciurów konwojujących rotmistrza. Był chory zapewne, bo oddychał głośno i słaniał się na siodle. Nie mógł mówić i ruchami rąk domagał się wody, którą mieli ze sobą na luzakach wraz z różnymi zapasami dla Dżambałona i setników.
Kiedy dwóch z nich pozostało na chwilę w tyle, Tatar w jednej chwili przeciął rotmistrzowi więzy i szepnął:
— Wasza miłość niech uda, że spadli z konia, bo z ziemi poręczniej będzie bez szabli ubić pogańców!...
Rycerz bez namysłu zsunął się z siodła udając zemdlenie. Dwóch ciurów zeskoczyło natychmiast na ziemię i pochyliło się nad leżącym jeńcem, trzeci zaś, uderzony nagle, nie jęknąwszy nawet padł koniowi na kark i bezwładnie zwalił się na ziemię.
Olko jak żbik skoczył na ordyńców, zdejmujących wielki bakłag[3] z luzaka i rozdał między nich dwa potężne ciosy pięści, po czym nie oglądając nawet skutków swej napaści, zawlókł obu do krzaków i powrócił do rotmistrza. Ten siedział już na koniu macając palcem brzeszczot zabranej Tatarowi szabli. Olko w przelocie rzucił okiem na leżących na drodze ordyńców i mruknął:
— Niby po kośbie! Same tylko snopki pozostały na ściernisku...
Powiedziawszy to wprowadził bachmata rotmistrzowego do zarośli, gdzie odnalazł pozostawione konie. Wąskim płaikiem sunęli potem pobok idącego głównym szlakiem czambułu nic nie podejrzewającego Dżambałona.
W drodze jednak natrafili na patrol śledzący ruchy wana Czorocha i w mgnieniu oka znieśli go, nie żywiąc nikogo.
— Gdybyśmy z tobą, chłopie, rok po Krymie tak pobaraszkowali, to zbrakłoby tam ludzi, by ich z czambułami do Polski posyłać! — zaśmiał się z jakąś bujną radością rotmistrz.
— Jak wasza miłość rozkażą — odpowiedział Olko Czarnecki poprawiając rycerzowi strzemię.
O świcie wyjechali nad wąwóz wartkiej Maniawki i z góry ujrzeli obydwa czambuły, już połączone. Na uboczu widniała grupa starszyzny, wśród której bystre oczy rycerza rozeznały wana Czorocha i Dżambałona. Stłoczone w głębokim, coraz zwężającym się wąwozie setnie zostały tu zatrzymane przez setników, którzy wymachiwali rękami i wskazywali ku pagórkom, za którymi, jak doniósł im patrol, ciągnęły się pola Mołotkowa.
— Ech, teraz by choć jedną, bodaj najbardziej kusą chorągiew mieć, to byśmy dopiero narobili bigosu! — westchnął rycerz drapieżnie wpatrując się w szare mrowie tatarskie.
Po chwili drgnął, wyprostował się i oczy dłonią przed słońcem przykrył.
— A Słowo stało się Ciałem! — wyszeptał i schwyciwszy pacholika za ramię lewą ręką jął pokazywać mu coś na wysokiej polanie widocznej spoza lasu.
— Przebóg! — zawołał Olko. — Toż to nasze dragony, wasza miłość!
— Pana Strzetelskiego chorągiew! — kiwnął radośnie głową pan Jerzy.
Podsunęli się bliżej do szlaku, by móc co rychlej jak zające przez wyrąbany przesmyk śmignąć przez szeroki w tym miejscu płaj i z dragonami się połączyć.
Wan Czoroch uspokajające snadź otrzymawszy wieści od podjazdów ruszył pierwszy ku długiemu wąwozowi, przecinającemu gęsto zarośnięty buczyną łańcuch pagórków.
Gdy dwie pierwsze setnie ordyńców przebywszy wąską gardziel wąwozu wydostały się wreszcie na pole, które tuż za ujściem jaru od podnóża porośniętych lasem pagórków ciągnęło się do majaczących w oddali gór i jakichś zabudowań otoczonych sadem, zerwała się do lotu ukryta za załamaniem wzgórza chorągiew pana Łyskowskiego i przejechawszy się po Tatarach znowu zapadła nie wiedzieć jak i gdzie.
Natychmiast szeregi przerażonych ordyńców stłoczyły się w ciasnym wąwozie, a zamieszanie szerzyć się wśród nich poczęło. Zrozumiał Czoroch, że grozi mu tu niebezpieczeństwo, ale nie mogąc już zawrócić i cofnąć się, kazał setnikom, by za wszelką cenę wyprowadzali ludzi na pole.
Nie zdążyły jeszcze zamilknąć piszczałki setników, gdy spomiędzy drzew, z obu krawędzi wąwozu gruchnęły jedna po drugiej dwie salwy, furkotać poczęły strzały i gwizdać ciskane z proc kamienie.
— Naprzód! Naprzód! — wołali setnicy, widząc jak padają z siodeł ordyńcy niby młode świerczyny, które łamie i ze spychu górskiego strąca wicher halny.
— Na pole! Na pole! — ryczeli dziesiętnicy, lecz nic już nie pomagało.
W wąwozie zakotłowało się jak w kotle.
Jeźdźcy szablami torowali sobie drogę przez zwartą ciżbę przerażonych ludzi i kwiczących koni, nie słysząc jęków rannych i rzężenia konających.
Znowu huknęły salwy.
— Ałła! Ałła! — wyli Tatarzy.
Oszalałe bachmaty poczęły mknąć ku jedynemu wyjściu ze strasznej czeluści — na pole, gdzie chorągiew dragońska niby wielkie, ostre wahadło kosiła całe kupy tatarstwa, zamykając ujście wąwozu kurhanem drgających ciał.
— Ałła! Ałła! — rwały się coraz to przeraźliwiej głosy ordyńców miotających się w wąwozie i próżno szukających z niego wyjścia.
Wtedy to właśnie przemknęło dwu jeźdźców przez drogę i wpadło w haszcze po drugiej jej stronie. Za chwilę rozległ się strzał pistoletowy i gromka komenda rotmistrza:
— Pół chorągwi — w nich! Panie pułkowniku Strzetelski, prowadź w imię Boże! Pół chorągwi — za mną, w skok!
Gdy pułkownik Strzetelski ze swymi dragonami i zaczajeni w puszczy gazdowie, drwale, oryle, smolarze, juhasi, młodzi watahowie połoninni, łowcy i ludzie wolni, co to po drogach handlowych przy bandach zbójnickich się wieszali — gdy wszystko to stoczyło się z pagórków i runęło na czambuł wana Czorocha, a druga chorągiew pułkownika Łyskowskiego w pień wyciąwszy Tatarów na polu, niby górnicy nowy wyrąbujący chodnik w skale, poczęła się wdzierać do wąwozu i w jakimś zapamiętaniu siec wyjących z przerażenia wrogów, pan Jerzy Berezowski dopadł już uchodzącego czambułu Dżambałona. Dragoni, na wypoczętych siedzący koniach, dognali szybko Tatarów i jęli wycinać ich ostatnie szeregi.
Dżambałon, rozumiejąc klęskę Czorocha i chcąc uprowadzić swoich ludzi z matni, wydał rozkaz, żeby setnie poszły w rozsypkę. Tatarzy w jednej chwili wparli konie w gąszcz i jak widma znikli sprzed oczu goniących Polaków.
— Stój! Stać na miejscu! — rozległa się komenda rotmistrza i dragoni, choć niezadowoleni i zdumieni, jęli wstrzymywać rozgrzane wierzchowce.
— Co się stało, panie komendancie? Z życiem wypuszczamy bisurmanów! — zakrzyknął dopadając pana Jerzego jeden z towarzyszy.
— Do szeregu, waść, do szeregu! — odpowiedział mu rotmistrz. — Otoczyć las aż do potoku.
Pan Jerzy Berezowski znał Wierchowinę jak własną kieszeń i ujrzawszy manewr Dżambałona zatarł ręce drapieżnie. Tatar nieopatrznie wprowadził cały czambuł w najzdradliwszą zasadzkę. Wśród zarośli wiklinowych i olszowych, w gąszczu wysokich trzcin czaiło się głębokie, jak ludzie mówili — „bezdenne“ trzęsawisko. Zdawało się, że czekało ono tylko na to, aby się rozstąpić pod nogami tatarskich bachmatów i z głuchym, chciwym cmokaniem i bulgotem pękających bąbli wciągnąć konie i ludzi w czarną, cuchnącą zgnilizną otchłań.
Zaledwie około setki ordyńców wychyliło się ze zdradliwego bajorzyska, ale wnet przejęli ich dragoni i gasili życie najeźdźców, jak „płowa“[4]
w górach gasi ognisko przed stają pasterską.
Wan Czoroch wyrwał się wreszcie z wąwozu i zamierzał zmieść pędzący przeciwko Tatarom mały oddziałek dragonów, lecz na karkach czambułu jechali już pułkownicy Strzetelski i Łyskowski, więc ordyńcy myśleli tylko o ratunku, nie słuchając już jazgotu piszczałek setników wydających rozkazy. Nietrudna więc była, choć z powodu wielkiej ilości nieprzyjaciół długa jeszcze rozprawa z Krymcami.
Tu i ówdzie większe ich kupy stawiały jeszcze opór, lecz kiedy dopadł Czorocha rozrośnięty i mocny jak dąb towarzysz dragonów Władysław Siękowzięta-Stupnicki spod Sambora i cięciem ciężkiego pałasza odwalił mu ramię a z konia zrzucił, nikt się już nie opierał Polakom.
Szczególnie zajadle tępili Tatarów towarzysze z chorągwi pana Łyskowskiego, pod którym niemal sama tylko szlachta podkarpacka służyła, co to Sasem przeważnie się pieczętuje. Odbijała ona na tatarskich łbach niedawne zagony Lipków pod Sambor i Drohobycz i w tępieniu pogańców nie ustawała, aż do zmierzchu prawie ścigając niedobitków i szukając Tatarów ukrywających się po wertepach leśnych.
Chorągwie powracały drogą do Mołotkowa.
Górale zbierali obiecaną im zdobycz i obciążeni nią ciągnęli do swoich osedków, wsi i szałasów.
W Mołotkowie powitał rycerzy stary pan Gnoiński, bo rodzinne to było jego gniazdo, bodaj od Jagiełłowych jeszcze czasów, i na popas zapraszał, dragonów obiecując po wsi rozstasować i ugościć uczciwie.
Podczas wieczerzy pułkownicy i pan Jerzy opowiadali gospodarzowi i jego małżonce o przebiegu wyprawy przeciwko czambułowi agi Kasima i o chytrości wojennej rotmistrza.
Wszyscy byli weseli, oczy płonęły ogniem bojowej ochoty i dumy zwycięskiej; tylko pan Jerzy milknął nagle, a wtedy twarz jego stawała się smutna i oczy patrzyły z ponurą rozpaczą.
Spostrzegła to pani Gnoińska i wzrokiem wskazała sędziwemu proboszczowi mołotkowskiemu na młodego rycerza.
Ksiądz przysiadł się do niego i przyjrzawszy mu się uważnie szepnął:
— W trosce nieznośnej cóż jest lepszą ucieczką niż Dom Boży, synu?
Pan Jerzy podniósł na niego męczeńskie oczy i odparł głuchym głosem:
— Nie masz, księże, ucieczki przed moją troską!
— No, tedy chodź ze mną na plebanię, powiesz mi na osobności, co cię boli i dręczy; może pofolguje ci owa udręka — proszącym tonem ciągnął ksiądz dotykając dłoni rotmistrza.
Pan Jerzy bez sprzeciwu dał się księdzu zaprowadzić na plebanię, gdzie pachniało miodem, woskiem, rumiankiem i macierzanką. Prawie ciemno było w izbie, gdyż tylko przed krucyfiksem wiszącym na ścianie pełgało małe światełko w lampce oliwnej.
— Uklęknij, synu, przed Ukrzyżowanym i powiedz mu wszystko, co brzemieniem ciężkim leży ci na sercu... — szepnął ksiądz i opuściwszy się na kolana ręce wyciągnął do Krzyża Męki, szepcząc słowa modlitwy łacińskiej.
— Chryste... Synu Boży — szeptał — oto serce moje żołnierskie raduje się zwycięstwem, które ojczyźnie na zdrowie wypadnie i na chwałę, ale niech ino ochłonę krztynę, a już wyje mi coś w duszy: „ty się radujesz, a ona tam u bisurmanów w jasyrze, branka bezbronna, może już nie żywię, a może pohańbiona“... Hejże, Zbawicielu, Jezu dobrotliwy, hejże, nie zdzierży słaba dusza moja człowiecza!...
Rotmistrz czołem upadł na ziemię i korzył się przed umęczonym Chrystusem, dysząc ciężko i gwałtownie, bo z wielkiego wzruszenia tchu złapać nie mógł.
Po chwili podniósł głowę i począł nasłuchiwać.
Klęczący obok niego proboszcz szeptał gorącym głosem:
— Wysłuchaj skargi tego rycerza, Chryste Panie, któryś poznał całą mękę życia człowieczego, cały ból jego i troskę! Spójrz nań miłosiernym okiem, albowiem udręczon jest on wielkim udręczeniem, a wszelako powinności i wierności rycerskiej nie zaniechał i na straży kraju chrześcijańskiego trwa niezłomnie z imieniem Twoim najświętszym na ustach! Pociesz go, Synu Boży i Zbawicielu nasz, poślij mu ukojenie i radosną nowinę, by serce jego zmartwiałe wielką nadzieją rozgorzeć mogło!
Łzy napłynęły nagle do oczu pana Jerzego i ten surowy rycerz, sam tego nie czując, zapłakał wyciągając ręce ku krucyfiksowi, na którym bielała z kości wyrzeźbiona postać Chrystusa Pana.
Długo się tak modlili, klęcząc obok siebie, proboszcz mołotkowski i rotmistrz Berezowski, pogromca agi Kasima, wana Czorocha i Dżambałona.
Gdy powstali wreszcie, ksiądz przeżegnał rycerza i nic już do siebie nie mówiąc powrócili do dworu państwa Gnoińskich.
W nocy, gdy pan Jerzy, już rozebrany, leżał na ławie okrytej skórą niedźwiedzią, na dziedzińcu powstał jakiś ruch.
Ujadały i rwały się z łańcucha psy, stróż nocny grzmocił kołatką, z czeladnej wypadali ludzie i biegli gdzieś nawołując się trwożnie.
— Do pana rotmistrza Jerzego Berezowskiego z meldunkiem... — posłyszał rycerz jak gdyby znajomy głos i narzuciwszy na siebie czerwony altembasowy chałat tatarski wybiegł na ganek.
W ciemności nie mógł rozpoznać stojącego przed bramą jeźdźca, wybiegł więc za furtkę i aż w ręce klasnął, poznał bowiem wachmistrza swoich „krzyżaków“, Tomasza Zwierzańskiego, szlachcica z Załucza Dolnego, skąd przybył do chorągwi wraz z dwoma synami i całym taborem żywności, ubrania wszelakiego i innego dobra wojsku brakującego.
— Wachmistrzu Zwierzański, bywaj! — zawołał rotmistrz. — Otwierajcie migiem bramę, bo to mój człowiek!
Wkrótce siedzieli już w izbie, gdzie się rozgościł rotmistrz. Na stole palił się kaganek łojowy, kopcąc obficie.
— Siadaj, bracie, i mów, z czym cię tu przysłano! — niecierpliwym głosem zawołał rycerz.
Wachmistrz usiadł na brzeżku ławy i przykrywając usta dłonią meldował:
— Pan oboźny otrzymał w Kołomyi pismo od starego pana Bidzińskiego o napadzie tatarskim i waszej miłości nad bisurmanami zwycięstwie, a że w piśmie stało, iż pogańcy jasyr uprowadzili z Nadwornej, posłał mnie pan oboźny na podjazd, bym się wywiedział, co z naszymi ludźmi zrobili bisurmani... — rozwlekle opowiadał wachmistrz.
— Gadajże, czegoś się dowiedział? — coraz bardziej niecierpliwił się pan Jerzy, czując jak mu serce wali w piersi niby młotem.
— Spotkał ja pod Tyśmienicą podjazd dragoński z Nadwornej i razem my całą rzecz dokumentnie rozpoznali.
— Cożeście rozpoznali? — popędzał pan Jerzy wachmistrza.
— Tatarzy jasyr pozostawili w Tyśmienicy, a sami czterema poszli szlakami... — rozpowiadał Zwierzański, wlepiając oczy w mieniącą się ciągle twarz komendanta.
— Wiem o tym sam, bo na tych szlakach pobiłem Tatarów — przerwał mu rycerz. — Gadaj o jasyrze... boś od tego zaczął!
— Jasyr Tatarzy oddali wołoskiemu hospodarowi, by go w Jassach trzymał aż do końca wojny, panie rotmistrzu! — szybko zakończył wachmistrz, domyślając się, że wiadomość ta najwięcej obchodzi komendanta.
Jakoż istotnie rotmistrz zerwał się z ławy i biegać począł po izbie, aż zatrzymał się przed wiszącym w kącie nad stołem obrazem Bogarodzicy i ścisnąwszy sobie skronie palcami przez chwil kilka stał nieruchomo.
— Modli się komendant... — pomyślał wachmistrz i powstał z ławy.
Posłyszawszy za sobą ruch pan Jerzy obejrzał się i dławiąc ogarniające go wzruszenie spytał:
— Co słychać o wojsku koronnym, Zwierzański?
— Od pana chorążego Lubomirskiego przybiegł towarzysz Szymon Matkowski z gniazda turczańskiego, panie komendancie, i gadał, że Turcy i Tatarzy społem zdobyli Czortków, Jagielnicę, Jazłowiec, Buczacz i Potok, a teraz biją w Halicz, ino zamek tamtejszy broni się mocno. Ponoć mają go bisurmani osaczyć i zdobyć... Jegomość król do Żółkwi zjechał, gdzie mają przybyć też hetmani na naradę...
— Tedy wojna jak się patrzy!... — zatarł ręce rotmistrz. — Trudno nam tu będzie usiedzieć na naszej Wierchowinie, kiedy takie wielkie rozstrzygać się będą sprawy...
Westchnął i ciągnął dalej:
— Po Kasimowej porażce, tak mi się widzi, że nie rad będzie chan Selim Girej czambuły na nas nasyłać, bo mu sporo ludu uszczknęliśmy i zawsze uszczkniemy, jeśli tu Tatarzy jeszcze wpadną! Tak suponuję, że pan Zbrożek czy pan chorąży Koronny pchnie nas ku wołoskiej rubieży, by nieprzyjaciela na tyłach szczypać i niepokoić, taborom drogi przecinać i na mniejsze oddziały napadać...
Wachmistrz wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Ja się na tym nie znam, ino krajem ucha słyszałem, o czym się pan oboźny Januszewski z panem Walichowskim i Przybyłowskim naradzał, komu powierzyć komendę na Wierchowinie, kiedy pana komendanta z naszymi chorągwiami pan strażnik Zbrożek do wojska królewskiego przyłączy...
— Czyżby były już jakowe o tym wieści? — spytał ożywiając się nagle pan Jerzy.
— Nie wiem, ino takie mi się o uszy obiły rozhowory... — potrząsnąwszy głową, odparł Zwierzański.
Rozmowa się urwała.
— Wachmistrzu — powiedział, wstając pan Jerzy — spocznijcie tu u mnie na ławie, a jutro rano wracajcie do Kołomyi i powiedźcie panu oboźnemu, że za pięć dni będę z powrotem. Chorągwie muszą dobrze wypocząć i dopiero wtedy wyruszą do obozu, ja zaś skoczę do Stanisławowa. Muszę wiedzieć, co robić należy, żeby nam szable nie zardzewiały.
Wachmistrz uśmiechnął się tylko, pomyślawszy, że nie taki to lud Berezowscy, żeby im broń zardzewiała, ale nic nie powiedział.
Wyszedł na dwór, by konia rozsiodłać, a powróciwszy łyknął z bulgotem piwa, którego cały dzban kazał pan Gnoiński na stole dla rotmistrza postawić, po czym szablę odpiąwszy pasa popuścił i jął się układać, szepcząc słowa modlitwy.
Pan Jerzy zdmuchnął kaganek.
Z podwórza dobiegały stękania konia uwiązanego do słupka przy ganku, poszczekiwania psów, głuche pokrzyki lecących gęsi i klangor żórawi, bo to już jesień zagarniała świat i szkarłatem coraz to malowała las i łąki.
Rotmistrz nie mógł usnąć.
Serce mu się tłukło w piersi i w jego łomocie rycerz słyszał kojące słowa:
— Odzyskasz Anielkę, odzyskasz!
Począł myśleć o tym, co zaszło, i coraz większa pewność utrwalała się w nim, że ukochanej dziewczynie nie stanie się krzywda w niewoli.
— Bo i jakżeż inaczej? — rozważał. — Skoro Ibrahim Szejtan bije w Pokucie, to znaczy, że chodzi mu o zdobycie tego kraju dla hospodara Duki. Hospodar zaś wołoski, jeżeli chce tu panować z ramienia Turków, to nie będzie przecież dręczył ludzi tutejszych, żeby mu tego potem nie wypominali... Jeńcom i brankom pofolguje, bo nie wie jeszcze, jak ta wojna dla niego samego się skończy. Będzie się bał Duka króla naszego pogniewać...
To rozumowanie przeplatał rotmistrz gorącymi słowami modlitwy, a nadzieja, niby zorza wstająca, rozświetliła jego duszę strapioną.