<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Pod sztandarami Sobieskiego
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo „Pobudka“
Data wyd. 1938
Druk J. Jankowski i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
WIELKA NOWINA.

Pan Jerzy Berezowski po powrocie ze Stanisławowa do Kołomyi miał nawał pracy. Do miasta bowiem ściągnęło tyle ludu z całej Wierchowiny, że jak mówił mu oboźny Januszewski, „niczym szarańcza zgłodzona snopki słomy ze strzech by pożarli“, gdyby nie to, że szlachta wierchowinna, gazdowie i prości górale przybywali z taborami, końmi obładowanymi terkyłami i worami z żywnością, żądając wcielenia ich do chorągwi.
Rotmistrz przeto był zmuszony rozejrzeć się w tłumie „ochotnych“, wybrać co najlepszych i do pracy wciągnąć, bo pan Maciej Januszewski a nawet bystry pan Grzegorz Przybyłowski głowy tracić poczęli i rady z bujnymi Wierchowińcami dać już sobie nie mogli.
Z trudem udało się rycerzowi młodzież zieloną, wyrostków jurnych, dzieciuchów zadzierżystych do domów wyprawić, na wiosnę dopiero obiecując do chorągwi i rot przyjąć.
Bractwo to się tak burzyło i buntowało, że gdyby nie powaga i stanowczość rotmistrza, do rozruchów by chyba doszło, lecz tym razem szczęśliwie się jakoś wszystko skończyło.
Dziwił się pan Berezowski, oglądając oporządzenie i konie przybyłych ochotników. Wszyscy ci panowie Uruscy, Podlesieccy, Urbanowicze, Malinowscy, Budurowicze, Jureccy, Leszczowscy, Drozdowscy, Bołkowscy, Mazurkiewicze, Badowscy, Kluczewscy, Ryglewscy, Bugelscy, Kuriańscy, Sienkiewicze, Narolscy, Kapuścińscy i ludzie z innych gniazd szlacheckich z Chomczyna, Rożniowa, Brustur, Szeszor, Jabłonowa, Tracza, Worochty, Akreszor, Ilci, Krasnoili — niezamożni byli, na roli, przy darabach[1] i w lesie na bosaka drałowali i od gazdów huculskich tylko się wiszącą przy boku szablą odróżniali.
Znał ich przecież wszystkich rotmistrz Berezowski, a z wieloma w pokrewieństwie nawet czy w powinowactwie był, lecz teraz nie poznawał tych ludzi, zawsze dawniej oszczędnych, nawet skąpych, nieufnych i niewylewnych.
Przybywali teraz prowadząc ze sobą po dwa lub trzy luzaki, pędząc woły i barany, wioząc dobytek z takim znojem i mozołem z kamienistej gleby Czarnohory i Beskidu wyciśnięty.
Nie mogąc ochłonąć ze zdumienia spytał pewnego razu najbiedniejszego bodaj z zebranych w Kołomyi ochotników, szlachcica z Bani a swego krewniaka, bo też Berezowskiego, z przezwiska Symczycz, jak się to stało, że z grażdy swojej wyruszył, konie i bydło zabrał i z różnym tam dobrem do wojska pociągnął.
Posłyszawszy to pytanie pan Błażej Berezowski-Symczycz uśmiechnął się spod mocno już szpakowatego wąsa i taką pełną fantazji rycerskiej dał odpowiedź:
— Hej tam! Dość się już naharowałem po uroczyskach naszych i izworach, panie bracie! Wieści różne jak muchy latają, wciąż gaworzą o bitwie to tu, to tam, więc człowiek nie usiedział! Raz przecież się żyje, no to choć ten raz jeden łyknąć trza radości bojowej! Nic dla niej nie pożałowałem, bo bez niej jak bez zdrowia — życia nie będzie!... Słyszę, że ten i ów sławą się okrył, to cóż, czy ja z innej gliny ulepiony?
Tak samo właśnie myślała wówczas cała szlachta, co z dawien dawna osiedliła się pomiędzy Łomnicą a Prutem i Czeremoszem Białym.
Tak myślała brać nadciągająca z Podhajczyk, Zahajpola, Rosochacza, Dżurkowa, Winogrodu, Sorok, Serafiniec, Głuszkowa, Żukowa i Obertyna — niezamożni a buńczuczni teraz panowie Krzyżanowscy, Krihiniccy, Firleje, Drohomireccy, Czernichowscy, Kosińscy, Korczakowscy, Tarnowieccy, Czarneccy, Wyszyńscy, Różyccy i jeszcze inni, porwani gorączką rycerską.
Rozglądając się po obozie, spostrzegł komendant, że niektórzy z braci szlachty, którzy za najbiedniejszych zawsze uchodzili i mieszkali po stajach, szałasach, obszarpańce, co przez rok cały w jednej mazance chodziły, bosaki zawsze głodne, co to jedne portki na trzech miały, teraz bractwo to stawiło się konno, z szablami, spisami, muszkietami lub janczarkami, nieraz na siodle, srebrem ozdobionym.
W głowę zachodził pan Jerzy, skąd się wziął ten przepych, parada i taki nagle dostatek w zbroi i odzieży, kazał przeto Olkowi Czarneckiemu owych „dukarów“ popytać.
Pacholik zawinął się szybko i chichocząc po swojemu rozpowiadał potem:
— Toż oni, wasza miłość, zanim się tu stawili, na własną rękę wojenkę małą prowadzili!
— Wojenkę? Cóż to za wojenka? — zdumiał się rycerz.
— Hi-hi-hi! Ci co pod Czarnohorą i Czywczynem siedzą, do Siedmiogrodu zagony zbójnickie zapuszczali po konie i broń wszelaką, a tamci znów, co bliżej Białego Czeremosza mają osedki, Wołochom sadła za skórę zalewali, łupiąc hospodarowych ludzi i tureckich askerów a biorąc co im tylko było potrzebne. Sporo ich tam przepadło, ale jeśli który z nich zdrowo powrócił, to obłowił się mocno i zaiste dukarem się stał całą gębą...
— No, no, no! — kręcił głową rotmistrz, lecz zdumienie jego doszło do szczytu, kiedy pewnej niedzieli zobaczył tłum szlachcianek, starych i młodych gazdyń i córek gazdowskich przybywających konno i na wozach z tobołami, terkyłami, kadziami i baryłkami.
— Dla wojska naszego wikt wieziemy — mówiły, spod oka przyglądając się ciekawie i kusząco tłoczącym się dokoła żołnierzom.
Pan Jerzy, zbadawszy to wszystko dokładnie, wojsko swoje nowymi ludźmi uzupełnił, roty łanowe wyszkolił i rozstawił je w dobrze obranych miejscach pomiędzy Nadworną, Kołomyją a Kutami, przegrodziwszy ludem zbrojnym wszystkie szlaki biegnące z Wołoszy, gdyż teraz tylko z tej strony oczekiwał wtargnięcia nieprzyjaciół.
Postawiwszy na czele rot panów Walichnowskiego Kamińskiego, Przybyłowskiego, Semakowskiego, Nepomucena Orłowskiego, Budurowicza i obu braci Sitarskich z Bitkowa, sam począł szkolić pełną, liczącą trzystu jeźdźców chorągiew swoich „krzyżaków“, namiestnikiem mianowawszy przybyłego w odwiedziny do krewnych w Kołomyi pana Stefana Baczyńskiego herbu Sas.
Szlachcic ten z Baczyny przedzierał się do chorągwi pancernej rotmistrza Husakowskiego, gdzie towarzyszem był brat jego Aleksander, lecz tak sobie upodobał wspaniale „sprawioną“ chorągiew pana Berezowskiego, że sercem i ciałem przylgnął do niej od razu.
Pan Jerzy, ćwicząc swoją jazdę, robił nieraz dalekie zagony aż za Horodenkę pod Złoty Potok i Beremiany, gdzie podszedł w nocy tabor artylerii tureckiej, kanonierów posiekał, ciężkie działa w Strypie potopił, a prochy posłał do Stanisławowa.
Namiestnik Baczyński na jego rozkaz skoczył poza Śniatyń i już na wołoskiej stronie, koło Kuczurmika, jakiś spóźniony oddział spahów przetrzepał tak, że bodaj dziesiąta część ino uszła.
Ale pan Jerzy Berezowski czuł się źle.
Dochodziły go słuchy o pochodzie króla i hetmanów, o pierwszych orężnych spotkaniach z siłą turecko-tatarską. Bolał więc nad tym, że nie bierze w tym udziału i bez potrzeby teraz marnuje się bezczynnie w swoim obozie.
W połowie września gruchnęła wieść, że król z dwudziestu tysiącami wojska polsko-litewskiego ruszył wreszcie na wroga, przekroczywszy Dniestr i kierując się na Kałusz, by od tyłu uderzyć na Ibrahima-Diabła i Selim Gireja zajętych zdobywaniem Halicza.
Potem wszelkie słuchy umilkły na długo i pan Jerzy nie mógł sobie miejsca znaleźć.
Nie chciał już na nic patrzeć — taka go ogarnęła gorączka i pragnienie iść do wojska królewskiego i stanąć w wielkiej bitwie.
Był to jednak prawdziwy, karny żołnierz, więc musiał dany mu rozkaz wykonać i bronić Wierchowiny, choćby nawet nic jej już nie zagrażało.
20 września do Kołomyi wpadł nagle goniec z rozkazem od strażnika wojskowego Zbrożka.
Rotmistrz odczytał pismo i zakrzyknął radosnym głosem:
— Olko! Skocz po oboźnego, a migiem, migiem!
Nie zdążył jeszcze pacholik wybiec z izby, gdy pan Jerzy wypadł już na dwór i huknął:
— Trębacza do mnie!
Za chwilę w obozie rozbrzmiała trąbka. Grano pobudkę. Towarzysze „krzyżacy“ na złamanie karku pędzili już do koni, siodłali je w najwyższym pośpiechu i wyjeżdżali na plac przed kwaterę komendanta.
Pan Januszewski chodził jak cień za rotmistrzem, nic nie rozumiejąc, co się stało, lecz pan Jerzy, zda się, nie spostrzegał go i tylko w palce trzaskał oczekując aż namiestnik sprawi chorągiew.
Wreszcie „krzyżacy“ stanęli w szeregach i w naprężonym milczeniu wpatrywali się w dziwnie rozradowaną promienną twarz rotmistrza.
Pan Jerzy zjawił się przed chorągwią i zawołał donośnym głosem:
— Towarzysze! cieszcie się, gdyż wielki nas zaiste spotkał zaszczyt! Z rozkazu miłościwego króla naszego pan strażnik wojskowy powołuje naszą chorągiew do hufców koronnych, pod sztandary wielkiego króla i przesławnego wodza!
— Niech żyje Król Jegomość! Niech żyje! — zagrzmiały okrzyki, a tak gromkie, że aż Żydowiny na rynku kramy swoje czym prędzej zamykać poczęły, złoto chować po skrytkach tajemnych i chyłkiem zmykać do domów.
— Panie namiestniku, za dwie godziny wyruszamy! — zwrócił się pan Jerzy do pana Baczyńskiego. — Taboru nie bierzemy. Każdy towarzysz ma wziąć żywności na pięć dni... Za dwie godziny wyprowadzić chorągiew za rogatki!
— Rozkaz, panie rotmistrzu — odpowiedział pan Baczyński i konia pchnąwszy ku komendantowi spytał półgłosem: — Dokąd idziemy?
— To się później pokaże! — mruknął rotmistrz nie nawykły do pytań tego rodzaju i poszedł na naradę do oboźnego, gdyż pana Macieja Januszewskiego zastępcą swoim tu pozostawić postanowił.
Po długiej rozmowie pan Jerzy wstąpił do kościoła, gdzie przed obrazem swego patrona żarliwie się modlił i bił w piersi, aż echo odpowiadać poczęło pod kopułą i po kaplicach bocznych.





  1. Tratwach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.