Podbój Plassans/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podbój Plassans |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Conquête de Plassans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz Mouret wstał z rozbudzoną ciekawością i z silnem postanowieniem śledzenia swoich nowych lokatorów. Szpiegowanie ich miało mu zająć poranne godziny, które spędzając w domu, zużywał na gderanie żony i dzieci, na wałęsanie się po ogrodzie i pokojach, z chęcią spostrzeżenia czegoś nieprawidłowego a dającego tem samem podstawę do nowych łajań i poswarek. Lecz teraz wszystko przybierze nową postać. Wymyślił sobie zabawkę pod postacią lokatorów i przez jakiś czas wywoła to w nadziei, że pożądaną odmianę, wyrywającą go z rozpaczliwie nudnej monotonności codziennego, dotychczasowego życia. Zwykł był głosić, że tych, co noszą czarne opończe nie poważa i nie lubi, pierwszy wszakże ksiądz, którego miał odtąd spotykać pod swoim dachem i o każdej godzinie, zajął go niezmiernie. Ten ksiądz wniósł z sobą do domu coś tajemniczego, nieznanego a jakkolwiek Mouret udawał zucha, wyznając, że jest wolteryaninem, drżał jednak przy lada okazyi i dziwił się wszystkiemu jak na mieszczucha przystało.
Na drugiem piętrze domu panowała najzupełniejsza cisza. Mouret wychodził do sieni, wstępował na schody, nadsłuchiwał, lecz wszystko napróżno. Postanowił więc iść na strych. Przesuwając się wzdłuż mieszkania na drugiem piętrze, zdawało mu się, iż usłyszał lekkie stąpanie nóg. Ten ktoś musiał być w pantoflach. Mouret doznał wielkiego wzruszenia. Szelest jednak natychmiast ucichł. Nie mogąc się doczekać najlżejszej oznaki życia, Mouret zszedł z drugiego piętra i poszedł do ogrodu. Przypuszczał, że z altany, obrosłej winem będzie mógł podpatrywać swoich lokatorów, altana bowiem znajdowała się w głębi ogrodu, wprost domu. Gdy podniósł oczy na wysokość drugiego piętra, spotkał go zawód. Pani Faujas, nie mając firanek, zasłoniła szyby prześcieradłem.
Mouret wrócił do domu na śniadanie i nie ukrywał swego złego humoru.
— Czyżby oni pomarli tam nagórze?... — rzekł krając chleb dzieciom. Czyś ich także nie słyszała, ani nie widziała?
— Nie — odrzekła Marta. Lecz prawdę mówiąc, nie zważałam, więc nic nie wiem.
Wtem Róża zawołała na głos z głębi kuchni:
— Już sporo czasu jak wyszli i jeżeli prędko chodzą, to już muszą być daleko!
Mouret przywołał natychmiast kucharkę i począł stawiać jej pytania, na które odpowiedziała:
— Tak proszę pana, oboje wyszli na miasto, najpierw wyszła matka a potem syn. Wysunęli się tak cichutko z domu, że na pewno nie byłabym wiedziała, kiedy się to stało, lecz musieli, wyszedłszy na ulicę, przechodzić koło okna od kuchni, więc dostrzegłam ich cień... Wybiegłam natychmiast za nimi, lecz już byli daleko... znikli w ulicy, jakby się ulotnili...
— Jakie to wszystko dziwne!... Jakie dziwne... Ale gdzie ja byłem wtedy, że o niczem nie wiem?
— Zdaje mi się, że pan był właśnie wtedy w ogrodzie... w głębi ogrodu, przy altanie obrosłej winem... pan oglądał, czy będziemy mieli dużo winogron tego roku...
Więc nawet od Róży niewiele się dowiedział! i przepuścił okazyę widzenia lokatorów, bo mógł ich widzieć, gdy wychodzili z domu. Wszystko to sprawiło, iż Mouret wpadł w humor jeszcze gorszy. Zaczął wymyślać na księży: jest to zbiór ludzi żyjących kosztem drugich, wiecznie coś ukrywają, wiecznie czegoś się strzegą, sam dyabeł nie zrozumie czego oni właściwie chcą; a przytem jakie głoszą zasady! Jacy są śmieszni z tą swoją wstydliwością, którą posuwają do takiej przesady, iż nikt nigdy nie widział myjącego się księdza. Mouret zaczął żałować, iż wynajął mieszkanie księdzu, powstał gniewnie od stołu i krzyknął na żonę:
— Ty jesteś powodem tego, co się stało!
Marta chciała zaprzeczyć, przypominając mu wczorajszą rozmowę, lecz podniosła tylko oczy, spojrzała na niego, nie przerywając milczenia, sądząc, iż nie należy podtrzymywać sprzeczki, która mogłaby zatrzymać męża w domu. Mouret ociągał się dziś z wyjściem. Było to wbrew jego codziennym zwyczajom. Zaczął marudzić, chodząc to po domu, to po ogrodzie, wyrzekał na nieporządek i marnotrawstwo swej rodziny... wszystko szło na marne... Potem wybuchnął gniewem na synów, utrzymując, że wyszli z domu przynajmniej o pół godziny za wcześnie, dla czego?.. kiedy szkołę otwierają zawsze jednakowo regularnie co do minuty.
Dezyderya, zbliżywszy się do matki, spytała ją, szepcząc jej do ucha:
— Czy ojciec dziś nie wychodzi na miasto?... Jeżeli zostanie w domu, to zanudzi nas na pewno!
— Cicho, mała, nie trzeba tak mówić o ojcu — rzekła Marta.
Wreszcie Mouret wspomniał o ważnym interesie, który należało dziś ukończyć, tak więc był zmuszony wyjść, chociaż czuł potrzebę wypoczynku, ani chwili nie miał swobodnej... Narzekając na los, wyszedł z domu, zmartwiony rzeczywiście, iż nie będzie mógł śledzić lokatorów z drugiego piętra.
Gdy wrócił wieczorem, spytał gorączkowo, nie zdejmując nawet kapelusza:
— Cóż ksiądz?.. Co słychać na górze?...
Marta siedziała w zwykłym swym kąciku na tarasie i coś szyła, głos męża wyrwał ją z zamyślenia. Podniosła głowę i powtórzyła prawie machinalnie:
— Ksiądz?... Ach tak, ksiądz Faujas... Nie widziałam go przez dzień cały, lecz przypuszczam, że się już rozgospodarował. Róża mi mówiła, że przyniesiono meble przez niego zakupione.
— Otóż stało się, czego się najwięcej obawiałem... Przyniesiono meble podczas mojej nieobecności a przecież należałoby wiedzieć, co są warte, jak wyglądają, bo te meble stanowią dla mnie gwarancyę. Niestety, wiem aż nadto dobrze, iż ty nie jesteś zdolną zastąpić mnie w ważniejszych okolicznościach mogących zajść w domu... niech wszystko przepada, byłeś mogła siedzieć wygodnie w swym fotelu... lecz na niedołęztwo rady nie ma, jaką jesteś, taką zostaniesz.. Różo! Różo!...
A gdy nadeszła kucharka, spytał:
— Przyniesiono meble dla lokatorów z drugiego piętra?
— Tak panie, przywieziono je w wózku. Poznałam natychmiast wózek i człowieka, który go ciągnął. Meble pochodzą od starego tandeciarza, handlującego w budzie niedaleko targu... Wreszcie wózek ojca Bergasse zna całe miasto. Lecz co do mebli, to nasz ksiądz nie zakupił ich zanadto. Wózek nie musiał być ciężki, chociaż na zakrętach i pod górę, pani Faujas popychała z tyłu, chcąc ulżyć tragarzowi.
— Czyś widziała przywiezione meble? Czyś je dokładnie obejrzała? Czyś je policzyła? — Naturalnie proszę pana, żem tak. zrobiła, przecież wiedziałam, że pan wróci do domu i zaraz pocznie się rozpytywać. Więc skoro wózek przystanął, wyszłam przed dom i siadłam przy wejściu. Musieli więc wszystko koło mnie przenosić. Widziałam, że to im było nie na rękę, i pani Faujas kręciła się, chcąc, bym sobie poszła, lecz ani drgnęłam... Otóż wnieśli naprzód żelazne łóżko, komodę, dwa stoliki, cztery krzesła... I na tem koniec.. Wszystko to stare, reperowane... nie wiem, ile zapłacili, lecz jabym stu franków nie dała za te rupiecie...
— Dziwię się, moja Różo, iż widząc, co się dzieje, nie zawiadomiłaś pani... przecież nie możemy wynajmować mieszkania w takich złych dla nas warunkach... jak nie zapłacą komornego, to na czemże będę poszukiwał moich pieniędzy? Natychmiast biegnę do księdza Bourette’a i opowiadam mu rzecz całą... niechajże radzi, kiedy mi tyle biedy narobił...
Zżymał się, stukał, wychodził i znów powracał, nie dając do siebie dostępu, wreszcie Marta, korzystając z chwilowego uspokojenia, wynikłego z potrzeby nabrania tchu, rzekła dla powstrzymania go w rozpędzie:
— Nie unoś się niepotrzebnie... oni zapłacili z góry za pierwsze półrocze.
— Jakto... zapłacili?.. — spytał gniewnie i z pewnem rozczarowaniem.
— Tak, pani Faujas zeszła z góry i oddala mi pieniądze.
Mówiąc to, Marta wyjęła z szufladki, w której, miała swoje przybory do szycia, paczkę pięciofrankówek srebrnych, zawiniętych starannie w kawałek starego dziennika. Mouret przeliczył pieniądze i przekonawszy się, że jest naprawdę siedemdziesiąt pięć franków — szepnął znacznie uspokojony: — Kiedy płacą, to wszystko dobrze... mogą sobie robić, co tylko przejść im zechce przez głowę... Ale cóż to za dziwni ludzie!... Że wyglądają na ludzi bardzo ubogich, to nie ulega wątpliwości... lecz niemało jest ludzi biednych a jednakże zachowujących się inaczej... po cóż nadawać sobie pozór ludzi podejrzanych, zdziwaczałych...
— Pani Faujas spytała się także — mówiła dalej Marta — czybyśmy nie chcieli sprzedać jej sofy, na której spał dzisiaj jej syn. Odpowiedziałam, że może sofę zatrzymać u siebie, bo tymczasowo zupełnie sofy nie potrzebujemy...
— Bardzo dobrze zrobiłaś... Lokatorom należy się względność... Mnie, widzisz, zawsze gniewają księża, z powodu braku szczerości... nigdy człowiek nie wie, co oni myślą, co zamierzają... prawdziwe skaranie boskie z takimi ludźmi... Lecz po zatem są między nimi ludzie wielkiej wartości.
Otrzymane pieniądze wpłynęły znacznie na złagodzenie jego zapatrywać. Począł żartować z Sergiusza, który znów był wczytany w sprawozdanie Misji w Chinach. Podczas obiadu był wesoły i widocznie starał się, by ani razu nie wspomnieć o lokatorach z drugiego piętra. Lecz gdy Oktawiusz powiedział, że spotkał księdza Faujas wychodzącego z pałacu biskupiego, Mouret, nie mogąc już dłużej panować nad swoją chęcią mówienia o nowo przybyłych, zabrał głos i gorączkowo roztrząsał drobiazgowe okoliczności, o których już mówił kilkakrotnie przed obiadem. Naraz, widocznie zastanowił się nad samym sobą i silnie się zawstydził swojej paplaniny. Mouret bowiem, jakkolwiek posiadał umysł drobiazgowy człowieka, który całe życie trudnił się handlem w prowincyonalnem, spokojnem miasteczku, wszakże miał poczucie sprawiedliwości w sądzie o ludziach i rzeczach, co wypływało u niego ze zdrowego rozsądku, znamionującego istotną treść jego charakteru.
— Prawdę powiedziawszy — rzekł, biorąc lichtarz z zamiarem udania się na spoczynek do swego pokoju — nie należy wtrącać się do spraw cudzych, niechajże więc ksiądz Faujas i jego matka żyją według swoich upodobań, nam nic do tego. Już mnie znudziło to bezustanne gadanie o tych ludziach. Umywam ręce i zostawiam ich w spokoju.
Tak minął cały tydzień. Mouret powrócił do dawnego trybu życia. Włóczył się po domu z kąta w kąt, gderał, napominał dzieci a całe popołudnie spędzał na mieście, trudniąc się interesami dla własnej przyjemności, szczegółów zaś o tem co robił, nie opwiadał nikomu. Wracając na obiad, rozmawiał chętnie, śmiał się, jadł i wcześnie chodził spać, z miną człowieka zadowolnionego z życia, które toczyło się cicho, bez wstrząśnień i niespodzianek, zamącających poprzedni spokój domowy. Życie w tych warunkach przedstawiało coś martwego, zakrzepłego. Marta całemi dniami siadywała na tarasie przed stolikiem od roboty, Dezyderya bawiła się tuż obok matki. Chłopcy wracali dopiero wieczorem, wnosząc z sobą nieco świeżego powietrza i młodzieńczej werwy. Róża, chodziła po domu z twarzą wiecznie niezadowoloną, gderając na wszystkich i na wszystko. Ogród zaś, taras i stołowy pokój tchnęły pogodą i spokojnem uśpieniem.
Co jakiś czas Mouret mówił do żony:
— Widzisz, moja droga, żeś się myliła, sądząc, iż spokój nasz domowy zostanie zakłócony przez wprowadzenie pod nasz dach obcych przybyszów.
Wynająłem drugie piętro a w życiu naszem nie zaszła najmniejsza zmiana. Możnaby nawet powiedzieć, że nam jest lepiej, bo dom stał się przez to mniejszy, szczęśliwszy.
Chodząc po ogrodzie, Mouret spoglądał ku oknom drugiego piętra, lecz po przez gęste firanki zawieszone przez panią Faujas zaraz nazajutrz po przybyciu, nic nie można było dostrzedz. Nigdy żadna z tych firanek nie drgnęła z miejsca, opadały wzdłuż szyb sztywno, chłodno, z zakrystyjną, świątobliwą skromnością. Po za niemi musiało być głucho, samotnie, po klasztornemu. Od czasu do czasu jedno z okien drugiego piętra uchylało się i widniała wtedy plama, oznaczająca sufit wynajętego mieszkania. Mouret, całemi godzinami czatował, by ujrzeć chociażby rękę otwierającą lub zamykającą okno, lecz nigdy nic nie dostrzegł, zauważył tylko, iż zawiasy okna nie wydają najmniejszego hałasu. Wogóle, sądzićby można, iż w mieszkaniu na drugiem piętrze, nigdy nie było nikogo.
W przeciągu całego pierwszego tygodnia, Mouret nie spotkał się ani razu z księdzem Faujas. Ta wieczna nieobecność, czy niewidzialność człowieka, żyjącego tuż obok niego, poczynała go drażnić i coraz silniej niepokoić. Chciał tego nie okazywać, starał się wyglądać obojętnie, lecz ciekawość przemogła i począł znów zadawać indagacyjne pytania.
— Więc ty również jak i ja, nigdy ich nie widujesz? — zapytał się żony.
— Zdaje mi się, że widziałam go wczoraj, gdy wracał z miasta. Pewną wszakże nie jestem, bo matka jego nosi także czarne suknie, więc może to była ona.
Mouret zarzucił żonę pytaniami, tak iż była zmuszoną powiedzieć mu wszystko, co wiedziała.
— Róża mówi, że ksiądz Faujas wychodzi codziennie ze swojego mieszkania... prawie połowę dnia spędza po za domem. Co zaś do jego matki, to Róża powiada, że jest to zegar a nie kobieta. Codziennie o godzinie siódmej rano z koszem w ręku śpiesznie biegnie do miasta za sprawunkami. Musi ona w tym koszu przynosić zapasy wszelkiego rodzaju, zarówno mięso, chleb, wino, jak i węgle, bo nigdy żaden przekupień nie przynosi im żywności. W obejściu bardzo są grzeczni. Róża powiada, iż ją pozdrawiają przy każdem spotkaniu. Najczęściej jednak wychodzą tak cichutko, iż nie można dosłyszeć ich kroków.
— Wątpię, by mogli smacznie jadać... bo nawet ich mieszkanie sprzeciwia się prowadzeniu całkowitego gospodarstwa.
Mouret był niezadowolniony, zauważył bowiem, że prawie niczego się od żony nie dowiedział.
W kilka dni później, Oktawiusz, wróciwszy do domu, powiedział, iż widział księdza Faujas, wchodzącego do kościoła św. Saturnina. Mouret zadał synowi całą seryę pytań: jakie ksiądz Faujas sprawia wrażenie na ulicy, jaki ma wygląd, czy ludzie patrzą na niego, czy się za nim obracają, co mówią, z kim on rozmawia i po co właściwie chodzi do kościoła?
Oktawiusz zanosił się ze śmiechu i zauważywszy, iż nie zdoła odpowiedzieć na tyle pytań rzekł:
— Otóż mogę ojca zapewnić, iż na słońcu sutana księdza Faujas wygląda przerażająco nędznie. Jest przytem cała ruda. Zauważyłem, iż zapewne skutkiem tego księżyna biegnie tuż pod domami, w cieniu, bo tym sposobem sutana wydaje się czarniejszą aniżeli jest w istocie. Chodzi szybko, ze spuszczoną głową, jakby chciał uniknąć wszelkiego spotkania. Gdy przechodził przez plac, jakieś dwie dziewczyny zaczęły się z niego głośno wyśmiewać. Podniósł głowę i popatrzył na nie z wyrazem wielkiej dobroci. Sergiuszu i ty musiałeś zauważyć, jak on łagodnie na nie patrzył?...
Sergiusz potwierdził to ostatnie spostrzeżenie brata i rzekł, że tak jak Oktawiusz widział kilkakrotnie księdza Faujas na mieście. Szedł zawsze szybko, z nikim się nie witał i z nikim nie rozmawiał, widocznie jeszcze nie znał żadnego z mieszkańców Plassans. Może chodził tak szybko i z głową opuszczoną na piersi, bo wstydził się swego wielkiego ubóstwa, albo też cierpiał, słysząc drwinki a raczej przeczuwając je ze stron wszystkich.
— Więc kpią z niego na mieście? — zawołał Mouret z wybuchem gorączkowej ciekawości.
— Ja nie wiem — rzekł Oktawiusz — mnie się nikt o niego nie dopytywał.
— Ale wiem na pewno, że całe miasto zajęte jest księdzem Faujas, mówił w dalszym ciągu Sergiusz. Siostrzeniec księdza Bourette’a powiedział mi, że ksiądz Faujas niedobrze jest widziany przez osoby duchowne i świeckie przy kościele św. Saturnina. Ulega losowi księży przybywających z daleka i nie mających znajomości. Razi przytem swem wielkiem ubóstwem. Należy wszakże przypuszczać, iż zczasem ludzie do niego przywykną i pozostawią go w spokoju. Pierwsze czasy są najgorsze, każdy chciałby coś wiedzieć i ztąd wynika, że gadają więcej niż warto. Biedne człowieczysko!
Marta zaleciła chłopcom, aby się wystrzegali odpowiadać na pytania, stawiane im przez ludzi chcących zaspokoić swą ciekawość w tej mierze.
— A cóż ty chcesz, aby nasi chłopcy mówili! Przecież nic o księdzu Faujas nie wiemy, więc nie możemy zaspakajać niczyjej ciekawości.
Od tej chwili Mouret, bynajmniej nie zdając sobie sprawy z niewłaściwości swego postępowania, wybadywał synów za ich powrotem do domu, czy nie spotkali lokatora z drugiego piętra, i czy co nowego o nim nie posłyszeli. Wykierował on tym sposobem obu chłopców na bezwiednych szpiegów, wiecznie śledzących każdy krok księdza. Mieli wyraźny rozkaz ojca, by szli za księdzem, ilekroć spotkają go na mieście, i by wypytywali ludzi przy każdej sposobności. Wszakże i tą drogą Mouret niewiele się dowiedział. Mieszkańcy miasta zainteresowali się w pierwszej chwili tym świeżo przybyłym wikaryuszem, nieznanym w całej dyecezyi, lecz zwolna ciekawość ustawała, nie mając żadnej podniety. Przestano zważać na wytartą sutanę „biednego człowieka“ a gdy ktoś o nim wspomniał, pomijano z lekceważaniem temat rozmowy tak mało zajmujący. Wiedziano ogólnie, iż codziennie ksiądz Faujas szedł prosto z domu do katedry a załatwiwszy swoje czynności, powracał do siebie temiż samemi ulicami. Oktawiusz mówił, śmiejąc się, iż najniezawodniej już zdołał on poznać każdy kamień bruku i że nawet musi wiedzieć ilość kamieni na każdej ulicy.
Mouret postanowił zużytkować Dezyderyę. Wszak ona zawsze była w domu, więc mogła zawrzeć znajomość z lokatorami. Zawołał Dezyderyę i zaczął z nią chodzić po ogrodzie, słuchając jej szczebiotania. Zadawał jej pytania, jakby od niechcenia, chcąc zwrócić rozmowę na przedmiot, który go najżywiej obchodził, lecz okazało się, że dziewczynka, bawiąca się zawsze przy boku matki, nic zgoła nie wiedziała o ludziach, mieszkających na drugiem piętrze. Rzekł więc do niej:
— Słuchaj, Dezyderyo, jutro, gdy zobaczysz, że u nich okno jest otwarte, zaczniesz bawić się piłką i niby przypadkiem, rzucisz piłkę do ich pokoju a wtedy zaraz pobiegniesz na górę, prosząc, by ci ją oddali.
Nazajutrz, Dezyderya rzuciła piłkę. Lecz zaledwie zrobiła kilka kroków, by wbiedz do domu i iść na górę, gdy piłka, rzucona z okna niewidzialną ręką znalazła się na tarasie tuż u stóp dziewczynki. Wieczorem, powiadomiła ojca o całej tej sprawie i Mouret począł wątpić, by można było zawiązać sąsiedzkie stosunki z lokatorami, którzy najwidoczniej pragnęli żyć samotnie, z nikim nie zawierając znajomości. Mouret czuł się podrażniony dziwacznością swoich lokatorów, liczył bowiem na pewno, iż za pomocą Dezyderyi zwalczy ich dziki upór. Ta drobna okoliczność podnieciła jego ciekawość, rozbudzoną teraz do najwyższego stopnia. Pragnąc koniecznie cośkolwiek wiedzieć, począł wybadywać Różę, wchodził więc coraz częściej do kuchni i miewał z kucharką długie, szeptem wiedzione rozmowy. Marta uczyniła mu uwagę, iż postępuje bez taktu, lecz uniósł się gniewem, zaczął się wypierać, posuwając do najwyraźniejszego kłamstwa. Poczuwając się wszakże do winy, ukrywał teraz przed żoną swoje schadzki ze starą kucharką, z którą rozmawiał o księdzu Faujas w wielkiej tajemnicy, cichaczem.
Pewnego ranka, Róża skinęła na niego znacząco, spiesznie więc wemknął się do kuchni. Róża zamknęła ostrożnie drzwi, mówiąc szeptem:
— Już chyba od godziny czatuję na pana a tu pan jakby na złość nie wychodzi ze swego pokoju!
— Czy wiesz co ciekawego?... Mów, mów!
— Zaraz pan zobaczy... wczoraj wieczorem rozmawiałam co najmniej przez godzinę z panią Faujas!
Przyjemny dreszczyk przebiegł pana Moureta z radości; aż przysiadł na stołku, z którego opadały ścierki kuchenne, taczające się końcami po podłodze, pełnej obierzyn jeszcze niezamiecionych od wczorajszego obiadu.
—Mów prędzej, moja kochana, mów, proszę!
— Otóż wczoraj wieczór stałam przed domem i rozmawiałam ze służącą pana Rastoil, gdy wtem widzę wychodzącą ze drzwi panią Faujas. Dźwigała pełen kubeł brudnej wody, którą wylała do rynsztoka. Zadziwiłam się, że zamiast wracać natychmiast na górę, jak to czyni każdego wieczora, nie spojrzawszy nawet na ulicę, przystanęła i patrzała wprost na mnie. Zrozumiałam, że chce pogawędzić. Więc zbliżywszy się do niej, zaczęłam mówić, żeśmy mieli ładną pogodę, że wino tegoroczne będzie dobre a ona tylko odpowiadała: „tak... tak“, jak zwyczajnie kobieta niemająca szmata ziemi i zgoła obojętna na to, czy jest pogoda i czy będzie urodzaj. Jednakże postawiła swój kubełek na ziemi i nieśpieszno jej było wracać przez schody do siebie. Nawet plecami przyparła się do muru i stała tak bliziuteńko mnie...
— Dobrze, dobrze, ale cóż powiedziała? Mów o czem z tobą mówiła? — zawołał Mouret, dręczony ciekawością.
— Pan chyba rozumie, że nie byłam głupia, widząc, że sama wreszcie ma ochotę ze mną porozmawiać i nie zadawałam jej żadnego pytania, o bo w takim razie stara byłaby się przelękła i dałaby drapaka do siebie... Więc tak, od niechcenia, zaczęłam mówić o rzeczach, mogących mieć styczność z ich położeniem... Właśnie ulicą przechodził proboszcz z kościoła św. Saturnina, nasz kochany i dobry proboszcz, pan Compan. Otóż biedaczysko jest chory już od dawna i gwałt sobie zadaje, by chodzić po mieście. Powiedziałam o tem pani Faujas, dodając, iż proboszcz zapewne niedługo pociągnie i że niełatwo będzie go zastąpić. Patrzę, a tu moja stara wytrzeszczyła oczy i słucha ranie z wielkiem zajęciem. Zaczęła się dopytywać, odkąd już choruje nasz proboszcz i co mu dolega. Powiedziałam wszystko, co wiem o księdzu Compan. A potem, z jednego do drugiego, nadarzyło się mówić o naszym biskupie. Chwaliłam go, bo przecież każdemu wiadomo, że nasz biskup Rousselot jest bardzo zacnym człowiekiem. Ona nawet nie wiedziała, ile lat ma nasz biskup! Więc jej powiedziałam, że ma lat sześdziesiąt, i że także bywa niedomagający a skutkiem tego łatwo ulega każdemu. Przecież całe miasto aż się trzęsie opowiadaniami jak to najstarszy wikary, pan Fenil, zawładnął naszym biskupem i że ten tak tańcuje, jak tamten zagra. Pan Fenil robi, co chce na biskupstwie... albo to o tem ludzie nie wiedzą! Ale ona także nie wiedziała! I nasłuchać się nie mogła wszystkiego, co jej mówiłam. Byłaby tak stała do rana na ulicy, byle słuchać tego, czego dowiadywała się odemnie...
Mouret machnął ręką rozpaczliwie i zawołał z pewnem zniechęceniem:
— Teraz wiem, o czem ty do niej mówiłaś, lecz nie wiem nic o tem, co ona tobie powiedziała. Przecież i ona gadała?... Mów o czem ona zaczęła sama mówić?...
— Zaraz, zaraz, niechaj pan poczeka, przyjdzie i na to kolej, pierwej jednak muszę przecież dokończyć co zaczęłam.
I chwilkę poczekawszy, Róża mówiła dalej, z wielkim spokojem:
— Powoli doszła rozmowa do tego, czego chciałam. Zaczęłam opowiadać starej o nas wszystkich, wiedząc, że tym sposobem i ona będzie musiała powiedzieć coś o sobie i o swoim synu. Więc najpierw powiedziałem jej, że pan się nazywa pan Franciszek Mouret. Że pan był kupcem w Marsylii, i że tam pan zrobił duży majątek, sprzedając wino, oliwę i migdały. Zwróciłam jej uwagę, że po uzbieraniu pieniędzy słusznie pan zrobił, przenosząc się na mieszkanie z Marsylii do Plassans, bo to mniejsze miasto, spokojniejsze, wreszcie, że pana skłoniła do tego okoliczność, iż familia pani pochodzi z Plassans i tutaj dotychczas stale mieszka. Już nie potrafię słowo w słowo powtórzyć wszystkiego, lecz znalazłam jakiś sposób, aby ją powiadomić, że pani była kuzynką pana i że obecnie pan ma lat czterdzieści a pani trzydzieści siedem.
Nadmieniłam, bo to nigdy nie zawadzi, iż państwo zgodnie z sobą żyją w małżeńskim stanie, tak dalece, że nawet na muzykę państwo nie chodzą w aleję Sauvaire. Powiedziałam, tak jak wiem i tak jak widzę. Moja stara słuchała tego wszystkiego z wielką przyjemnością i często potakiwała mi, powtarzając: „tak, tak“, oh, mogę pana zapewnić, iż wcale jej nie było pilno. Gdy się zatrzymywałam chwilami, by tchu złapać, to ona zaraz na mnie patrzała, jakby chciała powiedzieć, że uważa i że mogę dalej mówić... To też sama nie wiem, ile czasu tak rozmawiałyśmy z sobą, stojąc tuż jedna przy drugiej, wsparte plecami o ścianę domu. Gdyby kto był na nas wtedy spojrzał, to byłby na pewno myślał, że my znajome od dawien dawna, i że to już taki obyczaj pomiędzy nami, aby wieczory razem spędzać na wspólnej pogawędce. Oj tak, wyglądałyśmy jak dwie dobre przyjaciółki, niktby nie przypuszczał, że to po raz pierwszy...
Mouret nie mógł już dłużej wytrzymać. Ogarnęła go złość, więc zawołał z niecierpliwością:
— Jakto, więc to wszystko?... Paplałaś z nią przez niewiedzieć ile godzin i nie postarałaś się o to, by i ona tobie coś powiedziała?
— Ale za przeproszeniem pana, zaraz powiem, co ona powiedziała. Gdy już noc dobrze zapadła, pani Faujas rzekła bardzo grzecznie: „Zaczyna być chłodno, dobranoc“. I wziąwszy swój kubełek, który postawiła na ziemi, poszła na górę.
— Toś głupia! Wiesz, moja Różo, iż nie myślałem, byś mogła być głupią do tego stopnia! To stara z ciebie zadrwiła! Ależ narobiłaś im uciechy, dowiedzieli się od ciebie wszystkiego co chcieli o nas wiedzieć, nie rzekłszy słowa o sobie! Wierzaj mi, moja kochana, że jesteś niepospolicie i potężnie głupia! Zapamiętaj to sobie!
Stara kucharka nie odznaczała się cierpliwością, więc obruszona obraźliwemi słowami swego pana zaczęła potrącać stołkami i rondlami, wreszcie hamując gniew, wybuchnęła:
— Jeżeli pan przyszedł do kuchni, żeby mi nawymyślać, to doprawdy lepiej było pozostać w pokojach a tutaj mi nie przychodzić. Proszę sobie ztąd iść, bo mam robotę. Wszystko co zrobiłam, było jedynie w zamiarze zrobienia panu przyjemności... A żeby tak pani wiedziała, że pan tutaj siedzi i bierze mnie na spytki, to gniewałaby się na mnie i miałaby racyę... bo po cóż pan chce tak cichaczem wszystko ze mnie wybadać? To do niczego niepodobne! I źle robię, że się pańskim Kaprysom poddaję... A cóż na to począć, że pani Faujas nie lubi mówić o sobie?... Przecież nie mogę jej gwałtu zadać! Zachęcałam ją jak zwykle ludzie zachęcają w podobnych okazyach. Byłam z nią rozmowna, opowiedziałam jej wszystko o państwu... Tem gorzej dla pana, jeżeli ona nic nie rzekła o sobie... Ja na to nic nie poradzę, niechaj pan sam do niej idzie i rozpyta... bo przecież nie mnie pilno wiedzieć, lecz panu zachciało się zasięgnąć języka... Może się panu lepiej uda, aniżeli mnie i może pan nie będzie taki głupi, jak pan powiada, że ja niby jestem głupia...
Róża mówiła coraz gniewniej i coraz głośniej, więc Mouret osądził, że należy się wynieść z kuchni co prędzej, by żona nie usłyszała tego hałasu. Róża jednak, otworzywszy drzwi od kuchni, które zamknął, wychodząc, wrzasnęła za nim:
— Proszę, niechaj pan pamięta, że między nami skończone... Już do niczego mieszać się nie będę... Niechaj pan komu innemu się zwierza ze swoją ciekawością i komu innemu poleci zbierać plotki o ludziach!
Mouret ostatecznie zwątpił o możności dowiedzenia się czegokolwiek o lokatorach z drugiego piętra. Poczuł do nich skutkiem tego niechęć i przez zemstę zaczął rozsiewać wieści swego pomysłu. Mówił więc, że są to ludzie pozbawieni wszelkiej wartości, na których niewarto zwracać uwagi. Zwolna, ta opinia przyjęła się w całem mieście. Poczęto uważać księdza Faujas za nic nieznaczącego przybłędę, człowieka, niemającego i mieć niemogącego żadnych wpływów pomiędzy duchowieństwem, które nieledwie z litości znosiło jego obecność przy katedrze, gdzie oddawano mu najpodrzędniejsze sprawy do załatwiania. Posądzono go przytem, iż wstydzi się swego ubóstwa, skutkiem czego sam dobrowolnie ukrywać się będzie w cieniu, usuwając się od intryg, wrących w każdej dyecezyi pomiędzy duchowieństwem. Wszakże mieszkańcy miasta Plassans ciekawymi pozostali przyczyn, skutkiem których ksiądz Faujas przesiedlił się tu z Besançon. Zaczęto wysnuwać najrozmaitsze wnioski, posądzenia bardzo drażliwej natury, wszystko jednak co opowiadano o tem w mieście nie miało żadnej rzeczywistej podstawy, wkrótce więc pogłoski rozszerzone gasły i coraz rzadziej poruszano tę kwestyę. Nawet Mouret otrzaskał się z faktem, iż wynajął część swego mieszkania księdzu. Szpiegowanie lokatorów z drugiego piętra przestało mieć dla niego wartość; pierwiastkowo szukał on w tem rozrywki, urozmaicenia monotonnie płynącego czasu. Śledził i rozciekawiał się, znajdując w tem chwilową przyjemność w rodzaju tej, jaką znajdował, grając w karty lub w kręgle. Lecz uśpiona jego ciekawość na nowo została podnieconą.
Pewnego dnia nad wieczorem, gdy wracał do domu, ujrzał przed sobą księdza Faujas, który szedł w tymże samym kierunku ulicą Balaude, bardzo w tem miejscu stromą. Mouret zwolnił kroku, postanawiając dokładnie się przypatrzeć swojemu lokatorowi. Od miesiąca mieszkali pod wspólnym dachem, lecz dotychczas nigdy jeszcze nie miał sposobności spotkania się z nim bądź w domu, bądź też na mieście. Ksiądz Faujas ubrany był w starą i jak się zdaje jedyną swoją sutanę, szedł zwolna, trzymając kapelusz w ręku, jakby nie obawiając się słońca i wiatru dość dzisiaj silnego. Ulica była pusta i wszystkie okna domów pozamykane szczelnie. Mouret przyśpieszył kroku, pomimo iż ulica pięła się pod górę, ale stawiał nogi ostrożnie, bez hałasu, obawiając się, by ksiądz Faujas, posłyszawszy kogoś z tyłu idącego, nie uciekł i nie znikł mu z oczu. Już byli tuż koło domu pana Rastoil, gdy kilka osób, idących w przeciwnym kierunku zatrzymało się przy bramie i wkrótce weszło przez otwartą w niej furtkę. Ksiądz Faujas zeszedł z chodnika, chcąc ominąć tych panów a gdy ciż weszli do domu pana Rastoil, nagle się obrócił, skutkiem czego spotkał się twarz w twarz z idącym tuż za nim panem Mouret. Natychmiast powitał go uprzejmie i rzekł ze zwykłą sobie grzecznością
— Niezmiernie się cieszę, że pana spotykam. Miałem zamiar stawić się dziś wieczorem w mieszkaniu pańskiem. Chciałem bowiem pana powiadomić, iż w czasie ostatnich deszczów zrobiła się pręga na suficie w moim pokoju, widocznie woda tamtędy przecieka.
Mouret stał naprzeciwko niego i, zmięszany, zaczął coś mówić, jąkając się niewyraźnie, że jest gotów na każde zawołanie swoich lokatorów. Poszli razem ku domowi, wreszcie Mouret zapytał się, o której godzinie może zajść na drugie piętro dla zobaczenia uszkodzonego sufitu.
— Zaraz możemy tam zajść — odrzekł ksiądz. — Tylko może pan zajęty, może to dla pana niedogodnie będzie trudzić się tem natychmiast?
Mouret zapewnił go iż przeciwnie, zajdzie zaraz, by złe usunąć jak najrychlej. Weszli na schody razem, co ujrzawszy, Róża wypadła ze swojej kuchni, co prędzej do sieni odprowadzając ich oczyma wzdłuż poręczy, oniemiała aż z podziwienia.