<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Stanąwszy przed drzwiami mieszkania na drugiem piętrze, Mouret był wzruszony, jak młodzieniec mający wejść poraź pierwszy do pokoju ukochanej kobiety. Nadzieja ujrzenia rzeczy nadzwyczajnych, radosne zadowolenia długo hamowanej żądzy tamowały mu oddech. Ksiądz Faujas wsunął w dziurkę klucz trzymany nieznacznie w palcach, zamek się otworzył, drzwi się rozwarły, bez najlżejszego szelestu, jakby nie z żelaza i drzewa były zrobione, lecz z materyału miękiego jak aksamit. Ksiądz usunął się na bok, w milczeniu zapraszając gościa do przestąpienia progu.
Firanki wiszące u okien tak były gęste, iż światło, przedostając się przez nie z trudnością, nabierało barwy bladawo-kredowej, jak w zamurowanej klasztornej celi. Pokój był bardzo obszerny, wysoki, oklejony jasno-żółtym papierem o spłowiałych tonach, lecz całym i czystym. Mouret wkroczył wreszcie do tego upragnionego przybytku. Szedł drobnemi krokami po ceglanej posadzce, lśniącej czystością jak lustro. Zdawało mu się, iż czuje pod stopami chłód cegieł. Z pod okna rzucił spojrzenie aa łóżko żelazne, skromnie, bez kotary ustawione wzdłuż ściany; usłane ono było tak starannie i obciągnięte białą kołdrą tak umiejętnie, iż zdawało się być wykute z białego kamienia. W drugim rogu pokoju połyskiwała politurowana komoda a w pośrodku stał niewielki stolik. Na sprzętach tych nie było żadnego najdrobniejszego przedmiotu, na ścianach nie wisiało nic — wszystko było sztywne, zimne, rażące pustką. Wielki krucyfiks z czarnego drzewa, rozkładał swe ramiona na ścianie po nad komodą, stanowiąc jedyną wyrazistą plamę wśród nikłych w ogóle tonów, wypełniających pokój. Dwa proste krzesełka dopełniały umeblowania, stojąc z osobna przed dwoma oknami.
— Proszę, niechaj pan zechce spojrzeć — rzekł ksiądz, oto w tym kącie sufitu woda przecieka.
Mouret nie śpieszył się z oglądaniem sufitu, nasycał się widokiem. Prawda, iż nie dostrzegał nic z onych rzeczy nadzwyczajnych, jakie obiecywał sobie tu ujrzeć, lecz w każdym razie pokój ten wydawał mu się bardzo odmienny od wszystkich pokojów, widzianych kiedykolwiek w życiu. Uznał, iż jest przesycony atmosferą kościelną. Znać było, iż człowiek, mogący mieszkać w podobnym pokoju, musi być odmiennym od innych ludzi, zapewne zdmuchuje świecę, gdy jest zmuszony zmieniać koszulę i uważałby za najwyższą nieskromność pozostawić niesprzątniętą bieliznę, odzież lub brzytwy. Mouret rozglądał się z wewnętrznem niezadowoleniem, iż nie mógł nigdzie dostrzedz nic coby mu dozwalało robić przypuszczenia, lecz uprzątnięto tu wszystko, żaden nawet świstek nie wałęsał się nigdzie. Pokój był podobny do swego pana, równie był chłodny, milczący, czysty, niezbadany. Mouret wyobrażał sobie, iż mieszkanie księdza Faujas wstrząśnie nim głębią ubóstwa, tymczasem przeciwnie, doznawał tu podobnego wrażenia jak wtedy, gdy wszedł poraz pierwszy do bardzo bogato umeblowanego salonu prefekta w Marsylii.
Ociągając się, przeszedł przez pokój w róg przeciwny, gdzie wzywał go ksiądz Faujas, mówiąc:
— Widzi pan tę plamę, która wystąpiła na suficie?... Wczoraj była widoczniejszą, dziś już nieco wyschła...
Mouret wspinał się na palce, przymrużał oczy, wlepiając wzrok w sufit, nie dostrzegał jednak niczego, wreszcie, gdy ksiądz odsłonił firankę przy oknie dopatrzył się z trudem lekko rdzawej, nierównej skazy, prawie niewidzialnie występującej na niewielkiej przestrzeni sufitu.
— To mała rzecz, prawie nic...
— Zapewne, lecz czułem się w obowiązku uprzedzić pana... Musi być nadwerężenie w tej stronie dachu i dlatego trochę zaciekło...
— Tak, dach musi być nadwerężony z tego brzegu.
Korzystając, iż pokój jest teraz oświetlony, nietamowanem już światłem dziennem, rozejrzał się Mouret po nim na nowo. Pokój był mniej solenny, lecz również niemy i w niczem niezdradzający sposobu życia, oraz upodobań księdza Faujas.
— Zobaczymy tę część dachu otworzywszy okno, zauważył ksiądz — Jeżeli pan sobie życzy zaraz je otworzę...
I zbliżywszy się do okna zaczął je otwierać, lecz Mouret, niby go powstrzymując, utrzymywał, iż robotnicy najlepiej tę rzecz sprawdzą...
— Niechaj się pan nie trudzi... to bagatelka...
— Ale ja się bynajmniej nie trudzę — mówił ksiądz z wielką uprzejmością. — Wiem, że najlepiej, gdy sam właściciel sprawdzi złe zachodzące w jego posiadłości... Proszę więc, niechaj pan rozporządza mojem oknem... Wreszcie ono również jak dom nie jest moją, lecz pańską własnością...
Uśmiechnął się nawet wymawiając ostatnie słowa a uśmiechał się nieczęsto. Zbliżywszy się do okna, Mouret przechylił się wsparty plecami o poręcz i patrzał na dach i rynnę, podczas gdy ksiądz czynił mu dodatkowe uwagi:
— Czy pan widzi, że dachówki nieco się zapadły w jednem miejsca?... Bardzo być może, iż jedna z nich pękła... a kto wie... może być, iż sufit zaciekł skutkiem tej szramy na gzymsie... widzi pan, że ta szrama przedłuża się na ścianie?...
— Tak, prawda... Lecz wyznam panu, iż się nie znam na mularstwie... Niechaj więc pan zechce poczekać na robotników, oni wyszukają przyczynę i zaradzą...
Na chwilę zamilkli, stojąc przy oknie. Ksiądz patrzał z widoczną przyjemnością na zieloność ogrodów ciągnących się w dole... Mouret nie żegnał się, osądziwszy, iż przez grzeczność powinien chwilkę tu pozostać. Wtem, niespodziewanie został ujęty uprzejmem odezwaniem się księdza:
— Pan jesteś posiadaczem ślicznego ogrodu!
— O mój ogród jest bardzo zwyczajny. Miałem w nim kilka pięknych drzew, lecz byłem zmuszony je ściąć, bo tyle dawały cienia, iż nic nie chciało rosnąć. Co robić, trzeba było poświęcić rzecz piękną dla pożytecznej. Bo oto teraz mamy jarzyny, które nam wystarczają na cały rok okrągły.
Ksiądz począł się dziwić i dopytywać, nie przypuszczał bowiem, iż tak być mogło. Ogród pana Mouret był dość obszerny, otoczony murem, wzdłuż którego ciągnął się rodzaj szpaleru, oplecionego winnemi krzewami. Obszar ogrodu dzielił się na cztery kwadraty obsadzone bukszpanem. Na samym środku znajdował się basen, w którym obecnie nie było wody. Jeden kwadrat zasadzony był kwiatami a na trzech innych, okolonych owocowymi drzewami rosły jarzyny, przeważnie kapusta i sałata. Ulice były wysypane piaskiem, równe, starannie utrzymane.
— Uroczy zakątek, tak, uroczy — powtarzał ksiądz, rozglądając się po ogrodzie.
— Ma on swoje niedogodności — zaprzeczał Mouret, jakkolwiek niezmiernie mu pochlebiało słyszeć takie pochwały o kawałku ziemi, której był właścicielem. — Pan widzi, iż grunt jest tutaj spadzisty. Ogrody nie są na równej linii. Ogród pana Rastoil ciągnie się niżej niż mój a ogród, należący do podprefektury jeszcze jest niżej położony; stanowią one jakby trzy coraz niżej idące tarasy. Otóż, skutkiem tej nierówności gruntu deszcz wyrządza mi znaczne szkody. Przytem, w ogrodzie podprefektury zrobiono podmurowane wzniesienie i gdy ktoś spaceruje po tej sztucznej galeryi letniej, ma wtedy cały mój ogród, jakby na dłoni. Prawda, że ja także mogę widzieć osoby tam spacerujące, mam przytem widok na ogród pana Rastoil, lecz mnie to bynajmniej nie wynagradza, albowiem nie lubię podpatrywać sąsiadów i nigdy się nie interesuję tem, co się dzieje u innych.
Ksiądz słuchał tych wywodów jakby przez grzeczność i nie przerywał ich pytaniami, zadawalniając się patrzeniem w stronę ogrodów, o których wspominał Mouret.
Ten zaś ciągnął dalej:
— Czy pan widzi tę uliczkę, ciągnącą się pomiędzy murem mojego ogrodu a murem sąsiednim... Tą uliczką wywożą się ogrodowe śmieci lub też warzywa i owoce. Każdy posiadacz ogrodu może z tego korzystać, bo na ową uliczkę wychodzą furtki, od których klucze może zbyt często są używane... Ta uliczka widuje czasami zadziwiające rzeczy. Otóż ja, mając dzieci i nie chcąc ich narażać na widywanie scen tego rodzaju, kazałem moją furtkę zabić gwoździami, wyrzekając się korzystania z owej uliczki...
Mówiąc to, mrugnął znacząco patrząc na księdza, w przy puszczeniu, iż ten zada mu pytanie, żądając objaśnień co do owych tajemniczych i zadziwiających rzeczy odgrywających się w ciasnej uliczce uwięzionej pomiędzy ogrodowemi murami. Lecz ksiądz, bynajmniej nie rozciekawiony, patrzał obojętnie na rzeczoną uliczkę, zwaną zaułkiem Chevilottes a po chwili zwrócił spokojnie oczy na ogród państwa Mouret. Na tarasie, koło domu, siedziała Marta na zwykłem swojem miejscu i obrębiała serwety. W pierwszej chwili, gdy posłyszała głosy dwóch mężczyzn, rozmawiających w oknie mieszkania na drugiem piętrze, pomimowolnym ruchem spojrzała w górę; zadziwiła się, widząc swego męża w mieszkaniu księdza Faujas, lecz natychmiast pochyliwszy głowę, szyła w dalszym ciągu, jakby zapomniawszy, iż stoją w oknie wprost po nad tarasem. Mouret naumyślnie mówił głośno, popisując się przed żoną, iż nareszcie dotarł do tego upragnionego przybytku tak dotychczas nieprzystępnego. Ksiądz zaś, od czasu do czasu zatrzymywał oczy na postaci Marty, której widzieć mógł tylko szyję i spadające nieco na kark obfite zwoje czarnych włosów.
Przez chwilę panowało milczenie. Ksiądz nie odstępował od okna i zdawał się być zapatrzonym w kwieciste klomby w ogrodzie pana Rastoil. Ogród ów w stylu angielskim poprzecinany był krętemi uliczkami, wijącemi się wśród trawników, zdobnych klombami zielonych krzewów lub kwiatów. W głębi rosły wyniosłe drzewa, pod któremi był stół i krzesła rozmaitych kształtów. Mouret, zauważywszy, iż ksiądz patrzy w tamtą stronę, rzekł:
— Pan Rastoil jest bardzo bogaty. Łoży też niemało na utrzymanie swojego ogrodu. Poza temi wielkiemi drzewami jest nawet kaskada na której urządzenie wydał przynajmniej trzysta franków. W jego ogrodzie nie ma warzyw, lecz tylko same kwiaty. Był czas, że chciał wyciąć drzewa owocowe. Chciały tego zwłaszcza jego panie. Prawdziwie jednak byłaby to szkoda, bo grusze jego są prześliczna. Wreszcie, może robić zmiany o jakich tylko zamarzy; będąc tak bogatym jak on, można sobie na wszystko pozwalać.
Zamilkł, lecz widząc, że ksiądz nie ma zamiaru podtrzymywania rozmowy — spytał:
— Pan zapewne zna naszego sąsiada?... Pan Rastoil przechadza się codziennie po swoim ogrodzie od ósmej do dziewiątej godziny z rana. Jest otyły, dość nizki, łysy, bez zarostu a głowę ma okrągłą jak piłka. W pierwszych dniach sierpnia skończył lat sześdziesiąt. Od dwudziestu lat jest prezesem naszego trybunału cywilnego. Mówią, że jest dobrym człowiekiem. Ja u niego nie bywam i tylko przy spotkaniu mówimy sobie: „Dzień dobry” albo „dobry wieczór“, nie wdając się w rozmowę.
Znów zamilkł, spostrzegłszy kilka osób, wychodzących z domu sąsiada do ogrodu.
— Ach to dzisiaj wtorek — szepnął, zniżając głos a co wtorek bywa proszony obiad u pana Rastoil.
Ksiądz Faujas przechylił się nieco przez poręcz okna i patrzał na osoby, idące w głąb ogrodu, zatrzymał wreszcie oczy na dwóch młodych pannach, obok których szło dwóch duchownych.
— Czy pan zna te osoby — zapytał Mouret.
A gdy ksiądz Faujas, zamiast odpowiedzieć, spojrzał tylko ku niemu, poczuł się w obowiązku dać niektóre objaśnienia.
— Spotkaliśmy tych panów, gdy wchodzili w bramę domu pana Rastoil... Ten wysoki i młody, który idzie pomiędzy córkami pana Rastoil, to ksiądz Surin, sekretarz naszego biskupa. Opowiadano mi, że jest bardzo przyjemny i towarzyski. Latem grywa często w wolanta z temi pannami... A ten stary, idący nieco z tyłu za niemi, to nasz wielki wikary, ksiądz Fenil. Ten zarządza naszem seminaryum. To niebezpieczny człowiek, umie się on płaszczyć, gdy uznaje tego potrzebę, ale zarazem umie się i okoniem stawiać. Ostry jak brzytwa. Szkoda, że nie patrzy w tę stronę, chciałbym, abyś pan mógł zobaczyć jego oczy... Doprawdy jednak dziwię się, że pan ich nie znasz, owych dwóch księży...
— Ja tak mało wychodzę... wszak u nikogo nie bywam — odpowiedział ksiądz Faujas.
— Źle pan robisz, że nigdzie nie bywasz i że z nikim nie zawierasz znajomości... Musisz się pan nudzić, żyjąc w takiem zamknięciu... Trzeba oddać sprawiedliwość, iż chyba pana ludzie nie nęcą... i, że zupełnie cię nie obchodzą. Bo doprawdy jest to nie do wiary że, jesteś pan w Plassans od miesiąca a dopiero dzisiaj dowiedziałeś się pan odemnie, że nasz sąsiad Rastoil wyprania co wtorek proszone obiady... Toż mając okno, wychodzące na jego ogród, niepodobna tego nie wiedzieć, chyba będąc głuchym i ślepym...
Mouret począł się śmiać ze swojego dowcipu i zdawało mu się przytem, iż żartuje sobie ze swojego lokatora. Nachyliwszy się nieco, rzekł tonem zwierzenia:
— Niechaj pan patrzy na tego wysokiego starca, idącego obok pani Rastoil... ten, w kapeluszu z wielkiemi skrzydłami... To pan de Bourdeau, dawny prefekt departamentu Drôme, który został zrzucony z urzędu w czasie rewolucyi 1848 roku. O zakład idę, że i tego pan nie znasz?.. A pana Maffre, sędziego pokoju, także z pewnością nie znasz?... Co?... to ten siwy jegomość z wyłupiastemi oczami, idący przy panu Rastoil. Lecz cóż u licha, jakże można pozostawać w takiej nieświadomości, przecież on jest honorowym kanonikiem przy kościele św. Saturnina... Między nami mówiąc, ludzie silnie go podejrzywają, iż zamęczył swoją żonę, wpędzając ją do grobu swojem okrucieństwem oraz skąpstwem.
Uciął raptownie swe opowiadanie i stanąwszy naprzeciw księdza — rzekł tonem przechwałki a zarazem chęci wciągnięcia w rozmowę swego milczącego lokatora:
— Trzeba panu wiedzieć, że ja nie bawię się w dewocyę...
Twarz księdza pozostała nieruchoma i tylko lekko machnął ręką, ruchem nic niewyrażającym, którego dość często zresztą używał, zamiast odpowiedzi. Mouret ciągnął dalej:
— Nie, ja się nie bawię w dewocyę?... U państwa Rastoil jest inaczej... Pilnie uczęszczają do kościoła. Musiałeś pan widzieć ich na mszy?... Są oni z pańskiej parafii, matka i córki często się modlą w kościele św. Saturnina. Wyznaję, że czasami żal mi tych panien... Starsza, Angelina, ma już dwadzieścia sześć lat a młodsza, Aurelia, niedługo skończy lat dwadzieścia cztery... Obiedwie są nieładne... i zawsze chmurne, nieprzyjemne... Rodzice chcieliby najpierw znaleźć męża dla starszej... i chociaż idzie to im oporem, znajdą, bo panny są posażne... O matce ich opowiadają różnie, i chociaż pan widzisz, że ma minę pokornej owieczki, podobno przed laty, boć teraz już jest stara, ten biedny pan Rastoil przecierpiał niemało, zdarzało się bowiem rozmaicie...
Mrugnął lewem okiem, jak zwykł to był czynić ilekroć powiedział coś dwuznacznego. Ksiądz Faujas spuścił nieco powieki, wyzywając niby do dalszych zwierzeń, lecz po chwili znów zaczął patrzeć na towarzystwo, zebrane w ogrodzie pana Rastoil i sadowiące się obecnie na krzesłach w około stołu pod wielkiemi drzewami.
Mouret dawał bliższe objaśnienia.
— Oni tu w cieniu drzew pozostaną aż do obiadu... Każdego wtorku powtarza się to samo... Ksiądz Surin wszystkim się podoba... słyszy pan jak się śmieją, rozmawiając z panną Aurelią?.. Zdaje mi się, że wielki wikary nas spostrzegł, bo patrzy w naszą stronę... widzi pan jego oczy?... On mnie nie lubi, bo miałem zatargi z jednym z jego krewnych... Lecz gdzież jest ksiądz Bourette?... Zdaje mi się, żeśmy go nie widzieli?... Bardzo mnie to dziwi. Przecież on nigdy a nigdy nie opuszcza wtorków u pana Rastoil. Chyba zachorował!... Tego przynajmniej pan zna. Zacny człowiek, wiem, że nikomu nigdy nie wyrządził krzywdy.
Ksiądz Faujas prawie nie zwracał uwagi na słowa pana Mouret, przypatrywał się pilnie księdzu Fenil, z którym już kilkakrotnie zmierzył się wzrokiem, z zimną krwią wytrzymując badawcze i przenikliwe spojrzenia starego księdza. Oparł się wygodniej na poręczy okna i rozwarłszy oczy przypatrywał się księżom, będącym w gościnie u pana Rastoil.
— Otóż zjawiła się młodzież — ciągnął dalej Mouret. — Najstarszy z tych trzech młodzieńców jest synem pana Rastoil, zaczął już praktykować jako adwokat. Dwaj młodsi, będący synami sędziego pokoju, są jeszcze w szkołach... Ale, ale, dlaczego to moi panicze jeszcze nie wrócili do domu?...
Wychylił się przez okno, spojrzał na taras, na którym właśnie ukazali się jego synowie. Oktawiusz i Sergiusz, powitawszy matkę, siedli na balustradzie i zaczęli przekomarzać się z Dezyderyą, która zajmowała swoje zwykłe miejsce. Dzieci, spojrzawszy w górę i zobaczywszy twarz ojca, zaczęły mówić między sobą zniżonym głosem, tłumiąc wybuchy śmiechu.
— Niechaj pan patrzy — szepnął Mouret — oto cała moja familia. My bardzo się kochamy i żyjemy w własnem naszem kółku. Gości nie przyjmujemy, tak jak nasi sąsiedzi. Nasz dom i ogród to nasz raj i dyabeł, by nas nie skusiłby zmienić, nasz codzienny tryb życia.
Mówiąc to, Mouret uśmiechał się z przyjemnością, albowiem bawiło go takie podkpiwanie z księdza Faujas. Lecz ten zachowywał wyraz twarzy spokojny, grzeczny i w miarę zwierzeń pana Mouret przestał patrzeć na gości pana Rastoil, skierowawszy oczy na Martę i troje jej dzieci. Powiódł następnie wzrokiem po ogrodzie pana Mouret i zdało się, iż porównywał jego prostotę z pretensyonalnością ogrodu pana Rastoil, wreszcie może też w chęci porównania, zaczął się przypatrywać ogrodowi podprefekta. Tu widok był zupełnie odmienny. W pośrodku ciągnął się wielki trawnik, równo przycięty i nieco falisty skutkiem umiejętnie przygotowanego gruntu. Wielkie klomby zielonych zawsze krzewów odbijały od jasnej zieloności trawy, wzdłuż murów zaś rosły olbrzymie drzewa, przeważnie kasztany, tworząc zbite masy jakby leśnej roślinności. Stosunkowo niewielki, ogród podprefektury miał wygląd parku, skrępowanego murami domów sąsiedniej.
Po dłuższej chwili milczenia, ksiądz Faujas szepnął jakby od niechcenia:
— Ta rozmaitość ogrodów jest bardzo miła dla oka... Ale czy pan widzi, że i w ogrodzie podprefektury jest kilka osób?...
Muuret spojrzawszy w tamtą stronę, rzekł:
— Tak jak zwykle w popołudniowych godzinach... osoby te należą do najbliższego kółka znajomych naszego podprefekta, pana Pequeur des Saulaies. Letnią porą też same osoby zbierają się wieczorami, dokoła sztucznej sadzawki, której nie możemy ztąd widzieć... Ale cóż to — spostrzegam pana de Condamin... no proszę...więc już wrócił ze swojej wycieczki. Pan de Condamin jest dozorcą wód i lasów naszego departamentu. Widzi go pan?.. To ten wysoki, piękny starzec, czerstwo i młodo na swe lata wyglądający. Można go często spotkać w naszem mieście lub w okolicy, jadącego konno w obcisłych spodniach i z dziarską miną. Znany jest ze swego nałogowego kłamstwa. Rodem jest zdaleka, tutaj nie ma krewnych. Niedawno się ożenił z młodziutką kobietą... Ale cóż mnie do tego... na szczęście to nie moje są sprawy, tylko pana de Condamin.
Mouret pochylił głowę, słysząc wesoły, dziecinny śmiech Dezyderyi, rozmawiającej z Sergiuszem. Lecz ksiądz, nieco zaciekawiony, spytał:
— Ten otyły jegomość w białym krawacie, czy to podprefekt?
Pytanie księdza a raczej jego pomyłka rozśmieszyła pana Mouret.
— Ależ nie, ależ nie! Widzę teraz, że pan nie zna nawet naszego podprefekta!.. Pan Pequeur des Saulaies, nasz podprefekt, jest wysoki, przystojny, wykwintny i młody... ma zaledwie lat czterdzieści. Ten, którego pan wziąłeś za niego, jest naszą znakomitością medyczną, to doktór Porquier, cieszący się najlepszą klientelą w Plassans. Ja go uznaję za jednego z najszczęśliwszych ludzi na świecie, jedyna jego troska, to syn, Wilhelm... A ta para osób, siedząca na ławeczce tyłem do nas, to sędzia Paloque i sędzina. Jest to najbrzydsza para małżeńska, jaką kiedykolwiek widziałem. Doprawdy niewiadomo kto z nich brzydszy mąż czy żona?... Na szczęście nie mają dzieci.
Mouret śmiał się teraz głośno i wpadał w wyśmienity humor. Uderzał ręką o poręcz okna i mówił dalej z wielkiem ożywieniem, wskazując kolejno na ogród pana Rastoil i park podprefektury:
— Żebyś pan wiedział, jak ja się wybornie bawię, dzięki tym dwu sąsiedztwom! Pan zapewne nie zajmuje się polityką... lecz gdyby pana te kwestye mogły zajmować, mógłbym niemało opowiedzieć rzeczy ciekawych, o tak niezmiernie ciekawych! Nie wiem, dla czego właściwie, ale ogólnie jestem znany jako zagorzały republikanin. Może tak jest w istocie, lecz ludzie opierają swoje wnioski na tem, iż bardzo jestem kochany przez chłopów, mieszkających w okolicy Plassans. Z powodu interesów, któremi jeszcze się zajmuję, jestem zmuszony bywać po wsiach; otóż wszędzie chłopi przyjmują mnie z otwartemi rękoma, bo wiedzą, że jestem szczerym ich przyjacielem. Chciano nawet postawić moją kandydaturę w czasie wyborów do rady generalnej... tak, muszę wyznać, że nazwisko moje jest znane i bardzo nawet znane... Otóż takim jak panu mówię, los zrządził, że mieszkam pomiędzy dwoma wręcz nieprzyjaznemi tak względem mnie jak i względem siebie politycznemi obozami!... Na prawo, pau Rastoil jest najczystszej wody legitymistą a na lewo podprefekt reprezentuje cesarstwo, będące dziś u władzy... Czyż to nie zabawne?... Mój skromny, cichy dom i ogród mieszczą się w pośrodku tych dwóch wrogich sobie obozów! Jakby którego dnia wzięli się za łby, to krucho mogłoby być zemną, bo byłbym wzięty między dwa ognie!...
Uszczęśliwiony ze znalezionego obrazowania i dowcipu, Mouret roześmiał się i poufale nachyliwszy się do ucha księdza, rzekł z miną kumoszki, mającej wyjawić niezmiernie ważne ploteczki:
— Trzeba, żebyś pan wiedział, że Plassans przedstawia wyjątkowo ciekawy punkt obserwacyjny dla człowieka, zajmującego się politycznemi sprawami. Zamach stanu, wykonany w r. 1852 znalazł tutaj sympatyczny oddźwięk, z powodu, iż miasto przedstawiało przeważnie element konserwatywny. Żywioł ten był przeważnie za przywróceniem na tron linii Bourbonów lub Orleanów, więc gdy zawładnęło Francyą cesarstwo, cóż się okazało?... Oto nasi konserwatyści poddali się nowej formie rządu, lecz postawili swoje warunki. A gdy je rząd pominął, Plassans przeszło do opozycyi, manifestując swoje przywiązanie do dawnego królewskiego rodu wyborem margrabiego de Lagrifoul na deputowanego! Margrabia jest człowiekiem bardzo średniej inteligencyi, ale obierając go na deputowanego, miasto chciało do żywego dotknąć stronnictwo rządowe, grupujące się w podprefekturze... Potem jednak dokończę a teraz patrz pan: ci dwaj idący obok siebie... to nasz podprefekt pan Péqueur do Saulaies a ten drugi, starszy i otyły, to nasz wójt, pan Delangre.
Ksiądz spojrzał z zajęciem na wskazane sobie osoby. Podprefekt miał postać wyszukaną, wyglądał na oficera ubranego po cywilnemu, lub też na dyplomatę; mocny brunet, bladawy, wąsy miał podniesione w górę i uśmiech na ustach. Postępujący obok niego wójt odbijał dość rubasznie, krępy był i brzydki, rozprawiał gorączkowo, wymachując rękami jak poliszynel pociągany za sznurek. Musiał być gadułą.
— Z powodu owych wyborów, mówił w dalszym ciągu Mouret, o mało nie zachorował nasz podprefekt, tyle go to kosztowało żółci... Pan Péqueur des Saulaies bowiem, najmocniej był przekonany, że w wyborach przejdzie oficyalny kandydat... Ubawiłem się do syta! Wyobraź pan sobie, że wieczorem tego dnia spojrzawszy na ogrody moich sąsiadów, patrzę a tu łuna aż bije przed domem pana Rastoil, taką urządzono tam iluminacyę, wszystkie drzewa pozawieszane były różnokolorowemi latarkami, osób kręciło się mnóstwo a wszyscy rozmawiali głośno i śmieli się ochoczo. Za to w ogrodzie podprefektury głucho, pusto i ciemno było jak na cmentarzu. Widzi pan, tego rodzaju objawów nie można dostrzedz z ulicy, patrząc na front domu, ale za to w ogrodach, należących do tych domostw, rzecz się przedstawia inaczej, bo tam ludzie przestają się krępować, będąc na swoich śmieciach... Powiadam panu, że mimowoli jest się czasami świadkiem najniespodziewańszych rzeczy... patrzę na to, lecz nigdy o tem nie mówię...
I rzeczywiście Mouret zamilkł, na krótką jednak tylko chwilę, chęć wywnętrzenia się z tajemnic, jakie posiadał, tak była silna, iż nie hamując się dłużej, znów mówić począł:
— Chyba się pan domyśla, że nasz podprefekt dotychczas jest niepocieszony po takiem niepowodzeniu oficyalnego kandydata... Miał obietnicę, że w razie tryumfu otrzyma urząd prefekta... Ale tryumf rządowego kandydata zamienił się w porażkę, więc pan Péqueur des Saulaies na długo musi się pożegnać z myślą awansu... Jest podprefektem i długo nim pozostanie... ale to położenie cięży mu i robi co może, by podkopać zaufanie wyborców do obranego posła... Wciąż obmyśla plany w tym celu... Wyznaję, iż z ciekawością wyczekuję co też oni w podprefekturze, obmyślą, by zwalić markiza?... Bo prędzej lub później wynajdą na to sposób... lecz jaki?... w tem właśnie sęki Przecie ręczę panu, że plan podboju Plassans jest u nich na porządku dziennym.
Domawiając, tych słów, Mouret, patrzący dotychczas przed siebie, spojrzał na księdza Faujas i niepomiernie się zadziwił a zarazem przeląkł, zobaczywszy zmianę, zaszłą w wyrazie jego twarzy. Słuchał z wytężoną uwagą, z gorączkowo błyszczącemi oczami, policzki mu pałały, uszy nawet zdawał się mieć nastawione, by nie pominąć jakiego słowa lub intonacyi głosu. Mouret drgnął i z bojaźliwością spokojnego mieszczucha, truchlał na myśl, iż za wiele może powiedział temu nieznanemu sobie człowiekowi. Zły sam na siebie, dorzucił głosem opryskliwym.
— Wszystko, co powiedziałem, nie ma podstawy, bo są to spostrzeżenia ludzkie, czynione w chwilach wytchnienia, gdy się mówi ot tak, byle mówić... Mnie te kwestye zupełnie nie obchodzą, nie mięszam się do spraw cudzych, nie chcę, by się wtrącano do moich a wszak jest to jedyny sposób zapewnienia sobie cichego, spokojnego życia, o co dbam głównie i jedynie!
Pragnął odejść natychmiast, lecz nie śmiał zbyt pośpiesznie uciekać po tak długiej i poufnej gawędce, w której wygadał się z tylu tajemnic. Zaczął nawet przypuszczać, że jeżeli kto z kogo zadrwił to zapewne nie on ze swojego lokatora. Ksiądz, znów przybrał wyraz twarzy spokojny, obojętnie spoglądał na ogrody i niczem nie objawiał chęci prowadzenia dalszej pogawędki. Mouret milczał, pragnąc by żona, lub które z dzieci odezwało się do niego z dołu, w tym celu wychylił się przez okno i z prawdziwą radością zobaczył Różę, wchodzącą na taras. Miał prawie pewność, iż zostanie wyswobodzony. Rzeczywiście Róża, podniósłszy głowę, zaczęła wołać:
— Czy pan nie ma zamiaru wrócić do domu?... Już chyba od kwadransa podałam zupę na stół!
— Dobrze, dobrze! zaraz schodzę!...
Oddaliwszy się od okna, zaczął się żegnać z księdzem przepraszając, że musi już odejść, lecz wobec chłodu, jaki go nagle ogarnął na widok tego sztywnego pokoju, o którym zapomniał, zmięszał się i słowa zamarły mu na ustach. Pokój księdza Faujas sprawiał teraz na nim wrażenie olbrzymiego konfesyonału, w którym prócz spowiednika był ów straszliwy Chrystus, rozpięty na wielkim, czarnym krzyżu... zapewne i on wszystko słyszał... Ksiądz Faujas ukłonił się przy pożegnaniu, lecz ta obojętność wydała się panu Mouret wprost nieznośną, chciał na chwilę chociażby przedłużyć swoją wizytę. Podniósł więc oczy na przeciekający róg sufitu, mówiąc:
— A zatem pan powiadasz, że to tutaj?
— Co takiego? — spytał ksiądz ze zdziwiniem.
— Owa plama, której dostrzedz nie mogę...
Ksiądz się uśmiechnął i znów począł pokazywać plamę, o której była mowa na początku wizyty.
— Tak, rzeczywiście jest — rzekł Mouret. Teraz widzę ją wybornie. Zatem, jeżeli pan chcesz, przyślę jutro robotników, aby to zreparowali.
Wreszcie zdecydował się wyjść, ksiądz odprowadził go aż do schodów i natychmiast powróciwszy do siebie, zamknął szybko drzwi równie cicho, bez najmniejszego szelestu, jak to był uczynił przy ich otwieraniu. Ta tajemnicza cichość otaczająca lokatorów drugiego piętra, drażniła pana Mouret. Schodząc teraz do swego mieszkania szepnął z odcieniem zniecierpliwienia:
— Dziwny człowiek! Niby o nic nie pyta a jednak wszystkiego umie się dowiedzieć i ze wszystkiego każdego wyspowiada!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.