Podbój Plassans/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podbój Plassans |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La Conquête de Plassans |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz, pani Felicya Rougon, matka Marty, przyszła odwiedzić córkę. Od czasu wyborów, pani Rougon oraz całe jej najbliższe otoczenie okazywali niechęć względem pana Mouret, jemu po części przypisując upadek oficyalnego kandydata, skutkiem czego markiz de Lagrifoul został deputowanym. Mouret przestał bywać w domu pani Felicyi, do której, jako córka, zaglądała od czasu do czasu Marta.
Pomimo podeszłego wieku, skończyła bowiem lat sześdziesiąt sześć, pani Felicya Rougon zachowała młodzieńczą żywość i ruchliwość. Szczupła, coraz to strojniejsza; pani Rougon ubierała się wyłącznie w suknie jedwabne, szeleszczące, bogate, przeważnie orzechowego lub żółtego koloru, lecz mimo to nazywano ją w Plassans „czarnuszką“ może dla tego, iż miała czarne oczy i włosy.
Każda jej wizyta w duma państwa Mouret nabierała znaczenia czegoś niezwyczajnego, ważnego, albowiem zięć podejrzywał matkę swej żony o tajemnicze knowanie spisków i brak wszelkiej szczerości. Przychodziła zazwyczaj raz na miesiąc i to nie na długo. Zastała dziś zięcia i córkę w stołowym pokoju. Gdy Róża zawiadomiła o jej przybyciu, Mouret rzekł do żony, nie ukrywając zadziwienia:
— Czego też może chcieć od nas?... Przecież nie ma jeszcze miesiąca a już znowu przychodzi... Coś musi w tem być... na pewno nowe jakieś sidełka chce zostawić...
Mouret, krewny rodziny Rougon, był niegdyś kupczykiem w ich sklepie, jeszcze w owych czasach, gdy omal nie zbankrutowali, kupcząc towarami w ciasnym sklepiku w starej dzielnicy miasta Plassans. Od tego czasu nie przestawał ich podejrzywać o sprawy nieczyste, oni zaś mieli do niego zawiść, nietylko za to, że mógł ich posądzać, lecz również z tego względu, iż dorobił się majątku szybko i uczciwie. Gdy z pewnym naciskiem powtarzał w obecności państwa Rougon: „Ja, bo zawdzięczam mój majątek tylko pracy“ rodzice Marty zamieniali ze sobą ukośne spojrzenie, wybornie rozumiejąc, iż to był przycinek, dający, im do poznania, że oni inną drogą stali się posiadaczami znacznej fortuny. Jakkolwiek pani Rougon zamieszkiwała dom własny, jeden z najwspanialszych na placu podprefektury, wszakże zazdrościła córce a zwłaszcza zięciowi, spokojnego, cichego ich ustronia; była to zawiść starej handlarki, żądnej opływać w dostatki nabyte codziennemi zyskami ze sprzedaży towarów.
Wchodząc do stołowego pokoju, Felicya pocałowała Martę w czoło a zięciowi podała rękę na powitanie. Przybierając zwykły podczas podobnych odwiedzin ton mowy i uśmiech słodko-uszczypliwy — spytała żartobliwie:
— Jakto?... zastaję cię w domu?... byłam pewna, iż żandarmi uprzątnęli już takiego niebezpiecznego rewolucyonistę!
Dostroiwszy się do tego samego tonu, Mouret odpowiedział z uśmiechem równie ironicznym:
— Nie, jeszcze nie, lecz uprzątną mnie na pewno, tylko oczekują rozkazu mojego teścia...
— Jesteś bardzo dowcipny! — odrzekła zawsze słodko Felicya, chociaż w oczach jej błysnął płomień gniewu.
Marta spojrzała błagalnie na męża, to go jednak bynajmniej nie uspokoiło. Rzekł więc podkpiwając w dalszym ciągu:
— Ale co też my robimy! Takiego gościa przyjmujemy w stołowym pokoju! Przejdźmy do salonu, proszę!
Pomimo że Marta twierdziła, iż lepiej tu pozostać, Mouret, otworzył drzwi prowadzące do salonu i prawie gwałtem przeprowadził tam panie, naśladując w tem zachowanie się Felicji, gdy ich przyjmowała u siebie. Salon w domu państwa Mouret stał zawsze pusty, opuszczony, nikt tam nie wchodził. Meble pokryte były białemi pokrowcami, które zżółkły od kurzu i wilgoci. Mouret otwierał z hałaśliwym pośpiechem zamknięte zwykle okiennice, przysuwał fotele, okazując przesadzoną gościnność.
— Przepraszam najmocniej za kurz, który wszędzie widzę, lecz Róża rzadko tutaj sprząta, my tak mało mamy okazyi przyjmowania wizyt w salonie! Przepraszam... bardzo przepraszam za ubóstwo naszego domku... Nie wszyscy przecież mogą sobie pozwolić na wykwintne salony! Niekażdego stać na zbytki!
Felicya dławiła się ze złości. Przez chwilę popatrzała na zięcia i blizką była wybuchu, lecz się pohamowała i, opuściwszy powieki, rzekła uprzejmie:
— Byłam z wizytą w waszem sąsiedztwie u pani de Condamin, skorzystałam więc z okazyi, by wstąpić do was. Cóż u was słychać?... jakże dzieci? Czy zdrowie wam służy?...
— Tak, wszyscy jesteśmy zdrowi — odpowiedział Mouret, zadziwiony tą uprzejmością.
Felicya, chcąc widocznie utrzymać rozmowę w tym duchu, nie dała zięciowi czasu na wypowiedzenie drugiego zdania, które najniezawodniej byłoby nacechowane zwykłą złośliwością i zwróciwszy się szybko w stronę Marty, zaczęła ją wypytywać o drobne sprawy domowe, zwłaszcza o dzieci, ubolewając nadtem, że tak rzadko widuje u siebie, swoją córeczkę i kochane wnuczęta“. Taka byłaby szczęśliwa mieć ich częściej dokoła siebie! Wreszcie dodała jakby od niechcenia:
— Niedługo zacznie się październik a więc i moje czwartki... Liczę na ciebie, Marto, że będziesz bywała na moich czwartkowych przyjęciach?...
Bardzo będę rada, jeżeli i ty przestaniesz się dąsać i znów zaczniesz nas odwiedzać — rzekła — zwróciwszy się uprzejmie do zięcia.
Mouret zaczynał się niepokoić czułością Felicyi. Nie odgadując przyczyny, odpowiedział z pewnym namysłem i bez uszczypliwości:
— Żałuję, że nie mogę korzystać z tak uprzejmych zaprosin... Lecz w salonie rodziców bywa mnóstwo osób, które na pewno okazywałyby wielką niechęć względem podrzędnej mojej figury... Nie chcę się narażać na nieprzyjemności i nie chcę się mięszać do żadnej politycznej intrygi.
— Doprawdy nie wiem, na czem opierasz swoje wnioski! Ty sobie wyobrażasz, mój kochany, że mój salon jest politycznym klubem?... Mylisz się najzupełniej! Pragnę, aby mój salon był miejscem towarzyskich zebrań, aby każdemu co na mnie łaskaw, było miło spędzić tam parę godzin, lecz nie chcę, aby salon mój nosił jakikolwiek odcień polityczny. Jeżeli kto mówi u mnie o polityce, to mówi po cichu a ja o tem nie chcę ani słyszeć, ani wiedzieć! Polityki mam dosyć! Dała mi się ona we znaki! Lecz to dawne dzieje i myślałam, żeś o tem zapomniał. Na czem opierasz swoje posądzenia?...
— Na czem?... Wiem, że u państwa bywa cała ta banda z podprefektury...
— Banda z podprefektury! — i jeszcze raz pani Felicya powtórzyła zmienionym głosem: — Banda z podprefektury! Tak, zapewne, przyjmuję u siebie tych panów i cenię ich towarzystwo. Chociaż wątpię, by pan Péqueur des Saulaies był częstym moim gościem tej zimy, albowiem mąż mój powiedział mu sporo rzeczy niemiłych, z powodu owych nieszczęśliwych wyborów. Prawdę powiedziawszy pan Péqueur des Saulaies postąpił bardzo naiwnie w całej tej sprawie... dał się wystrychnąć na dudka... Lecz całe kółko najbliższych mu osób składa się z ludzi statecznych i dobrze wychowanych. Pan Delangre, pan de Condamin są ludźmi niezwykłej uprzejmości, ten zacny pan Paloque jest uosobioną dobrocią a przypuszczam, że ty nawet nic nie wynajdziesz i nie zarzucisz naszemu kochanemu doktorowi panu Porquier?...
Mouret nie odrzekł nic, tylko ruszył ramionami a pani Felicya mówiła dalej:
— Kiedy nazywasz bandą najprzyzwoitsze kółka towarzyskie, to wiesz zapewne, że przyjmuję także w moim salonie i bandę pana Rastoil?... a więc zacnego pana Maffre i znakomitego naszego pana Bourdeu, dawnego prefekta... Jak widzisz, mój kochany, nie jesteśmy sekciarzami i zbieramy u siebie i łączymy ludzi, należących do wprost odmiennych obozów politycznych. To powinno ci najjaśniej dowodzić, że salon mój nie ma żadnej politycznej barwy. Boże kochany, toż gdybym się bawiła w urządzanie politycznego salonu w Plassans, któżby u mnie bywał?... Miałabym cztery kąty i piec piąty w dzień obrany na przyjęcia! Nie, nie, politykę zastawiam na boku a staram się o zgrupowanie ludzi światłych, miłych, towarzyskich, nie zwracając uwagi na to, jakich są przekonań. Salon mój jest gruntem neutralnym, mój drogi, abyś o tem raz na zawsze chciał pamiętać, tak, jest gruntem neutralnym, to najwłaściwiej go określa.
Ożywiła się w ciągu tej dyskusyi ze swoim zięciem, lecz mniej się unosiła niż zwykle. Pani Felicya niezmiernie się szczyciła swoim salonem i często mówiąc o tym przedmiocie, utrzymywała, iż stoi na jego czele w charakterze damy światowej nie zaś stronniczki jakiejkolwiek partyi politycznej. Po za jej plecami zaś utrzymywano powszechnie, iż głosi te swoje zasady, porozumiawszy się z synem, który, jako minister i potężny filar rządu, pragnął, by matka łagodziła w Plassans niechęci, istniejące pomiędzy przedstawicielami różnych stronnictw politycznych. Eugeniusz Rougon wiedział, iż z łatwością skłoni matkę do roli pojednawczyni i przedstawicielki pociągającej uprzejmości, tej charakterystycznej cechy rządów drugiego cesarstwa.
Po chwili milczenia, Mouret rzekł z odcieniem niechęci:
— Niech tam będzie, co chce a ja wiem, że Maffre jest bigotem, Bourdeu głupcem a reszta to szubrawcy... tak, prawie bez wyjątku sami szubrawcy!... Dziękuję, że matka chciała o mnie pamiętać i wdzięczny jej jestem za uprzejme zaproszenie... ale nie będę z niego korzystał... Toby popsuło mój domowy sposób życia... Chodzę wcześnie spać i z tem mi dobrze... Więc wizyt składać nie mogę i wyrzekam się wieczornych zebrań.
Pani Felicya przestała nalegać i odwróciwszy się od zięcia, rzekła, przymilając się do córki:
— Ale na ciebie wszak liczyć może, moja najdroższa? Wszak będziesz częstym gościem u mnie we czwartki?...
— Tak, mamo, najniezawodniej — odpowiedziała Marta, pragnąc złagodzić brutalną odmowę swe go męża.
Pani Felicya wstała i chciała się już żegnać, gdy wtem, przypomniawszy sobie nagle, że nie widziała Dezyderyi, zapragnęła ucałować wnuczkę. Spostrzegłszy dziewczynkę w ogrodzie, pobiegła tam z żywością, nie chcąc, by ją przywoływano i odrywano od zabawy. Taras był nieco wilgotny z powodu rannego deszczu, lecz pani Felicya bynajmniej na to nie zważała. Pieściła i całowała Dezyderyę, która stała przed nią nieco wystraszona, jakby się dziwiła niezwykłej czułości swej babuni. Niby od niechcenia stara pani Rougon podniosła głowę i rzuciwszy okiem na drugie piętro, zawołała:
— Co ja widzę, firanki w oknach drugiego piętra?... więc znaleźliście lokatora?... Ale co też ja mówię!... wszak mi już o tem powiadano! Wiem nawet, że ksiądz u was zamieszkał. Cóż to jest za ksiądz?... Jaki to człowiek?...
Mouret spojrzał uważnie na mówiącą i zmiarkował zaraz, iż prawdziwym powodem wizyty pani Felicyi był ksiądz Faujas. Nie spuszczając więc z niej oczu — rzekł:
— Nic o nim nie wiem... Ale mam przekonanie, że mama mogłaby nam coś o nim powiedzieć...
— Ja?... zawołała, robiąc minę zdziwioną. Jakim sposobem ja?... Wszak nigdy go nie widziałam... Coś o nim opowiadano... niech no ja sobie przypomnę. Ale wiem już... jest wikaryuszem przy kościele św. Saturnina, i wiem nawet, kto mi o tem mówił — ksiądz Bourette. To mi nawet nasuwa myśl, iż może warto, abym go zaprosiła na moje czwartki?... Bo przecież u mnie księża bywają, zwłaszcza dyrektor seminaryum i sekretarz naszego biskupa.
Zwróciwszy się do Marty, dodała:
— Wiesz co, moja duszko?.. ja ciebie poproszę, abyś to załatwiła. Gdy zobaczysz swego lokatora, zbadaj o ile moje zaprosiny mogą mu być przyjemne.
— My go wcale nie widujemy — odpowiedział Mouret, uprzedzając Martę. Wchodzi i wychodzi z domu sami nie wiemy kiedy. Wreszcie po co mamy się wtrącać w tę sprawę...
Mouret najmocniej był przekonany, że Felicya znać musi dokładnie wszystkie szczegóły dotyczące księdza Faujas. Patrzał na nią uważnie, lecz ona, czując obudzone w nim podejrzenie, przybrała wyraz twarzy obojętny. Po chwili rzekła swobodnie:
— Prawdę powiedziawszy, nie jest mi pilno poznać waszego lokatora... Lepiej nawet będzie, bym zasięgnęła bliższych o nim wiadomości... a skoro się okaże, iż jest człowiekiem dobrze wychowanym, to zawsze znajdę jeszcze sposobność, by go zaprosić... A teraz żegnam was, moje dzieci. Już czas wracać do domu.
Pani Felicya zawróciła się ku wyjściem, gdy wtem w drzwiach sieni, ukazał się wysoki starzec. Miał na sobie czyste ubranie z niebieskiego sukna i wielką futrzaną czapkę na głowie, z daszkiem nasuniętym na same oczy. W ręku trzymał bicz.
— Wuj Macquart! Witam! Witam miłego gościa! — zawołał Mouret — patrząc ciekawie na panią Felicyę, która szarpnęła się niecierpliwie.
Macquart był naturalnym bratem jej męża i rodzina miała z nim zawsze niemało kłopotów. Dzięki wpływom pana Rougon, wrócił obecnie do Francyi, zkąd musiał emigrować po rozruchach zaszłych w r. 1851, w których brał czynny udział. Od chwili powrotu z Piemontu, stary Macquart wiódł życie dostatnie, osiadłszy pod Plassaas w Tulettes, gdzie kupił ładny, wiejski dworek z ogrodem. Zkąd na to kupno wziął pieniędzy — nie mówił. Wszakże musiał ich mieć poddostatkiem, albowiem ubierał się porządnie i kupił sobie karyolkę, zaprzężoną w doskonałego konia. Codziennie można go było spotkać jadącego tą lub inną drogą w okolicy Plassans, siedział zwykle na wózku z fajką w ustach, wygrzewając się na słońcu, z miną wilka, który na stare lata ustatkował swoje narowy. Nieprzyjaciele rodziny Rougon szeptali pomiędzy sobą, iż bracia pogodzili się po spełnieniu wspólnie ukartowanej zbrodni i że skutkiem tego pan Piotr Rougon utrzymuje teraz swoim kosztem Antoniego Macquart.
— Jak się masz, kochany wuju! — powtarzał z naciskiem Mouret. — Bardzo się cieszę, żeś do nas wstąpił.
— Tak, tak, nie mogę przejechać przez Plassans, by o wasz dom nie zawadzić — rzekł Macquart z miną dobroduszną. — Ale prawdziwie, nie spodziewałem się ciebie tutaj zastać, kochana Felicyo! Dopiero co byłem tam u was i chciałem pomówić z twoim mężem...
— Zastałeś go... wszak prawda, że go zastałeś? — pochwyciła z żywością Felicya.
— Tak, zastałem go w domu, widziałem go i rozmawiałem z nim. To poczciwe człowieczysko ten Rougon.
Uśmiechnął się dość dwuznacznie a Felicya usiedzieć nie mogła z niecierpliwości, Macquart bowiem mówił zwolna, spokojnie i po chwilowej przerwie ciągnął dalej z większą jeszcze zjadliwością:
— Przywiozłem wam dwa króliki z mojego gospodarstwa... zastaniesz je w domu, kochana Felicyo... a wam, moi drodzy także przywiozłem dwa również tłuste; oddałem je Róży, wysiadając z wózka. Utuczyłem te dwie pary królików z zamiarem złożenia ich rodzinie w prezencie... Bo już taka moja natura... lubię wam sprawiać niespodzianki...
Pani Felicya pobladła, zacisnęła usta i tłumiła wzrastający gniew, który w niej wrzał zwłaszcza, z powodu spojrzeń ukośnych, rzucanych na nią przez zięcia. Miała ochotę wyjść, lecz lękała się, by Macquart nie wygadał się z czem niepotrzebnem.
— Dziękujemy ci, mój wuju, za króliki — rzekł Mouret. — Będą pewnie równie smaczne jak śliwki, które nam przywiozłeś za twej ostatniej bytności.
Wuju, a może zechcesz napić się wina?...
— Tego nigdy nie odmawiam, i owszem...
Podczas gdy Róża podawała wino, wuj rozsiadł się na balustradzie tarasu. Podany sobie kieliszek pił zwolna, cmokając i podnosząc wino w górę, pod światło dla dokładniejszego zbadania koloru.
— To wino pochodzi z Saint-Eutrope — szepnął, smakując. Znam się na tem i zawsze wiem, zkąd pochodzi każda butelka. Nikt tak nie zna naszych winnic, jak wuj Macquart.
Kiwał głową i pomrukiwał coś z zadowoleniem. Wtem Mouret zapytał go z ukrytą intencyą w głosie:
— A cóż słychać w Tulettes?
Macquart podniósł głowę i spojrzał po obecnych, znów cmoknął językiem i postawiwszy kieliszek, rzekł jakby od niechcenia:
— Wszystko dobrze... Miałem o niej świeże wiadomości niedalej jak wczoraj. Ani jej gorzej ani lepiej, zawsze jedno i to samo.
Felicya spojrzała na mówiącego i nastąpiło milczenie. Zadanem wujowi pytaniem, Mouret naumyślnie dotknął najboleśniejszej rany rodziny Rougonów. Była to bowiem aluzya odnosząca się do matki Piotra Rougona a zarazem Antoniego Macquarta, która od kilku lat zamkniętą była jako obłąkana w domu zdrowia w Tulettes. Dworek kupiony przez Rougona dla brata, był tuż w pobliżu leczniczego zakładu, można było przypuszczać, iż Macquart został osadzony w celu czuwania nad matką rodu.
— Zaczyna być późno, czas więc ruszać do domu — rzekł Macquart, wstając. — Trzeba, abym wrócił przed nocą do Tulettes. Mouret, słuchaj, mój kochany, a żebyś się tak kiedy wybrał do mnie?... Cóż ty na to?... Przecież obiecałeś odwiedzieć mnie temi czasy...
— Dobrze, wuju, i owszem, z miłą chęcią...
— Ale wiesz?... nie chcę, abyś kogokolwiek pozostawił w domu... musicie do mnie wszyscy przyjechać... Słyszysz?... Mnie nudno staremu tak zawsze siedzieć w pustym domu... Przyjedźcie więc, zgotuję wam obiad... zobaczycie, jaki paradny...
A zwróciwszy się w stronę Felicyi dodał:
— I ciebie zapraszam wraz z mężem... Tylko proszę, nie zróbcie mi zawodu... Przecież to, że nasza matka jest tuż obok w domu obłąkanych nie powinno nam przeszkadzać w skromnej zabawie w najbliższem naszem kółku... Niepodobna wciąż nosić żałoby... trzeba się rozerwać od czasu do czasu... Wreszcie mówię wam, że matce nie jest gorzej, i wiem na pewno, że jej na niczem nie zbywa... Możecie śmiało mi wierzyć... Proszę więc, przyjedźcie wszyscy do mojej zagrody... uczęstuję was winkiem jakich mało... wynalazłem to wino tuż niedaleko Tulettes... wyborne.. pochodzi ze stoków de la Seille... oni tam mają znakomite winnice... Wreszcie skosztujecie sami i powiecie, czy tak nie jest!
W miarę jak mówił przerywanym głosem, szedł zwolna, zatrzymując się po drodze, lecz z zamiarem wyjścia. Felicya postępowała tuż za nim, prawie depcząc mu po piętach i popychając go ku sieni. Mouret, oraz Marta wyprowadzili wuja aż na ulicę i przystanęli, czekając, by wsiadł do karyolki. Macquart odwiązywał właśnie lejce, które okręcił przy okiennicy, gdy nadszedł ksiądz Faujas, wracający do domu. Przeszedł szybko, lekko się skłoniwszy, i znikł w sieni jak cień, podążając na górę. Felicya odwróciła się, ścigając go wzrokiem i mocno przytem żałując, iż nie zdążyła mu się przyjrzeć. Wuj Macquart stanął jakby osłupiały, pokiwał zwolna głową, wreszcie wyrzekł z cicha, zwróciwszy się do siostrzeńca:
— Co to... księża zaczynają się teraz gnieździć u ciebie?... Nie spodziewałem się tego po tobie, no, ostrzegam, abyś się miał na baczności...
Ten zwłaszcza klecha ma coś niedobrego w swoich oczach... Pamiętaj na przysłowie, które powiada, że sutany dyabła warte a gdzie sutana — tam i nieszczęście.
Mówiąc te słowa, wsiadł do karyolki, zajął miejsce w pośrodku ławeczki i gwizdnął z cicha na konia, który ruszył truchtem przez ulicę Balande. Szerokie, okrągłe plecy wuja Macquarta i futrzana jego czapka znikły wkrótce na zakręcie ulicy Taravelle. Mouret obrócił się wtedy ku drzwiom, przy których stały Felicya i Marta i posłyszał jak matka mówiła do córki:
— Wolę, abyś go zaprosiła ty, będzie to bowiem miało charakter mniej solenny. Postaraj się, proszę, zrobisz mi tem prawdziwą przyjemność.
Umilkła, niezadowolona, iż Mouret mógł się domyśleć o czem rozmawiała z Martą. Dla uniknięcia dalszej o tem rozmowy, przywołała Dezyderyę, ucałowała ją z wielką czułością i pożegnawszy się odeszła, rzucając okiem po za siebie, jakby w obawie powrotu Macquarta, który za jej plecami był o wiele gadatliwszy, mówiąc najczęściej mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, dotyczących rodziny.
Mouret, pozostawszy sam na sam z żoną, rzekł do niej tonem stanowczym:
— Pamiętaj, że zakazuję ci wszelkiego mieszania się w sprawy twej matki. Mięsza ona jak w kotle w całem Plassans a nigdy nikt nie wie, co właściwie warzy, to tylko pewna, że nic dobrego ani czystego. Co za dyabeł ją opętał, że tak gwałtownie zachciało się jej poznać księdza Faujas? Musi w tem mieć jakiś interes, bo nim tylko zwykła się kierować. Zaczynam przypuszczać, że nasz klecha nie dla fantazyi zjechał z Besançon do Plassans. Kryje się wtem coś, ale dyabeł wie co!...
Marta zasiadła jak zwykle do cerowania domowej bielizny, której reparowanie zajmowało jej dnie całe, Mouret zaś, drepcząc, to znów przystając, mówił do niej:
— Wiesz, oni mnie niezmiernie bawią! Domyślasz się, że mówię o wuju i twojej matce. Toż dopiero się nienawidzą! Z całej duszy i serca nienawidzą się wzajemnie. Czyś zauważyła, jak matka wściekała się, pomimo pozornego spokoju? Tak, wściekała się, widząc u nas wuja,... Nic dziwnego, na złodzieju czapka gore, więc i ona... lęka się, by w wuisko nie wygadał się z czem niepotrzebnem... A że do opowiadania miałby wiele, więc chcianoby, aby zaniemówił... Lecz mnie to wszystko tylko śmieszy, bo nie myślę się wtrącać w ich podejrzane sprawy... o nie, nie głupim... zbyt to niebezpieczne... Mój ojciec miał najzupełniejszą racyę, mówiąc, że oni dyabła warci i że szkoda dla nich sznurka na powieszanie. Mówił tak, chociaż Rougonowie i Macquarci, należeli do najbliższych krewnych mojej matki. Zżymam się, gdy pomyślę, że jestem z ich krwi również jak i ty, moja Marto... Ale dla tego też mówię o tem, co myślę, nie tając się przed tobą. Nie ma co, ładną mamy familijkę! I uważ tylko: dziś mają pieniądze, wypłynęli wyżej, aniżeli można było przypuszczać a pomimo to szachrują po dawnemu a może i gorzej!
Pokręciwszy się jeszcze chwilę po domu, Mouret wziął za kapelusz i poszedł w aleję Sauvaire, by ze spotkanymi znajomymi porozmawiać o pogodzie, o urodzajach, o bieżących wypadkach. Przez cały następny tydzień był pochłonięty interesami, wydarzyła mu się okazya dostawy znacznej partyi migdałów. Skutkiem zajęcia prawie zapomniał o istnieniu księdza Faujas. Wreszcie postanowił był już poprzednio być ostrożnym ze swoim lokatorem z drugiego piętra, albowiem uważał go za człowieka skrytego, dozwalającego by inni dużo mówili, podczas gdy sam milczał, słowem jednem nie zdradzającego swych myśli. Zdarzyło się nawet, że Mouret dwukrotnie już wymknął się przed księdzem, przypuszczając, iż ten go szuka, by posłyszeć dalszy ciąg rozmowy o bandzie z podprefektury i o bandzie pana Rastoil. Róża nawet kiedyś wspomniała, że pani Faujas zaczepiała ją w chęci dłuższej gawędki, lecz Mouret nie życzył już sobie zwierzeń swojej kucharki. W chwilach wolnych bawił się teraz w sposób wręcz odmienny. Patrząc bowiem na okna drugiego piętra, mruczał pod nosem:
— Wiem, że tam jesteś, mój kochanku... I wiem, że mnie podpatrujesz z po za twoich firanek... ale dyabła zjesz, jeżeli co zobaczysz i co wyszpiegujesz... Mylisz się grubo, jeżeli na mnie liczysz... ani słówka już nie pisnę do ciebie o naszych sąsiadach... Rób co chcesz i pytaj kogo chcesz...
Myśl, że ksiądz Faujas czatuje na niego i pragnie jego zwierzeń bawiła go niewymownie. Pod wrażeniem tej myśli wychodził i wracał do domu cichaczem, lękając się wpaść w zastawione sidła. Pewnego wieczoru, wracając do siebie, zobaczył o jakie piędziesiąt kroków przed sobą, księdza Faujas i księdza Bourette. Rozmawiali, stojąc przed domem pana Rastoil. Mouret skrył się czemprędzej za róg kamienicy. Księża rozmawiali w dalszym ciągu, przetrzymując go uwięzionego nieledwie pół godziny. Z dolatujących słów domyślał się, że ksiądz Bourette namawiał księdza Faujas, by zechciał razem z nim wejść do domu pana Rastoil. Lecz namowy były próżne, księża rozeszli się, jeden, jak co wtorek, poszedł na obiad do pana prezydenta a drugi wrócił do siebie, wprost, odmówiwszy towarzyszenia koledze. Mouret zamyślił się i zaczął rozważać, dla czego ksiądz Faujas nie chce bywać w domu pana Rastoil?... Przecież wszyscy księża tam uczęszczali i to księża wpływowi jak ksiądz Fenil i ksiądz Surin... Tak, wszystkie sutany wietrzyły się w ogrodzie pana Rastoil, orzeźwiając widokiem kaskady w jego ogrodzie. Takie stronienie i trzymanie się na uboczu było bardzo dziwne i Mouret stanowczo nabrał przekonania, iż ksiądz Faujas jest człowiekiem, którego strzedz się należy.
Wróciwszy do domu szybko, pobiegł do ogrodu i spojrzał ku oknom drugiego piętra. Po chwili dostrzegł, iż firanka przy oknie na prawo lekko się poruszyła. Na pewno więc ksiądz Faujas podglądał ztamtąd osoby, znajdujące się w ogrodzie pana Rastoil. Po nieznacznych, ostrożnych poruszeniach firanki, Mouret wnosił, iż lokator z drugiego piętra, podpatruje zarazem i ogród podprefektury.
Gdy Mouret wychodził z domu nazajutrz, to jest w środę, Róża szepnęła mu tajemniczo, iż ksiądz Bourette jest na drugiem piętrze już przynajmniej od godziny. Zawrócił więc do stołowego pokoju i zaczął czegoś szukać. Na zapytanie dziwiącej się temu Marty, odpowiedział z niecierpliwością, że nie może znaleźć bardzo ważnego papieru, który mu jest koniecznie dziś potrzebny. Niby przypomniawszy sobie, iż zapewne zostawił go na górze w sypialnym pokoju, poszedł tam i zaczął pilnie nadsłuchiwać tego, co się działo o piętro wyżej, w mieszkaniu księdza Faujas. Posłyszawszy usuwanie krzeseł, domyślił się, że księża się żegnają, zeszedł więc wolno na dół, miarkując tak, aby w sieni mógł spotkać księdza Bourette.
Ujrzawszy go, zawołał, udając zdziwienie.
— Kogo ja widzę!... cóż to za miła niespodzianka! Ksiądz dobrodziej zapewne teraz idzie do kościoła św. Saturnina?... Ja także mam interes w tamtej stronie... Więc, jeżeli wolno, pójdziemy razem...
Ksiądz Bourette odrzekł, iż to mu sprawi niewymowną przyjemność. Wyszli więc razem i szli wolnym krokiem przez ulicę Balande ku placowi podprefektury. Ksiądz Bourette był otyły, miał twarz poczciwca i niebieskie oczy o wyrazie dziecięco naiwnym. Czarny jedwabny, szeroki pas, mocno ociągający mu biodra, uwydatniał okrągłość brzucha, lśniąc się łagodnie na czarnej wełnianej sutanie. Idąc, ksiądz wysuwał brzuch naprzód, głowę odrzucał w tył. Ręce miał krótkie stosunkowo do ciała a nogami suwał ociężale, jakby z trudnością.
— Zdaje mi się, że pan byłeś z wizytą u mojego lokatora? — zapytał Mouret, wprost przystępując do przedmiotu, który go interesował. Ksiądz Faujas jest wzorowym lokatorem... i doprawdy nie wiem, jak panu dziękować za jego łaskawe pośrednictwo.
— Tak, tak — szepnął ksiądz — to bardzo zacny człowiek.
— A jaki lokator! Nigdy u niego nikt nie hałasuje... Możnaby myśleć, że mieszkanie stoi pustką... ani wiemy, że ktoś obcy znajduje się pod naszym dachem... Przytem grzeczny, dobrze wychowany... Słyszałem nawet, że to niepospolity człowiek, umysł wyższy, który zczasem zabłyśnie w naszej dyecezyi...
Domawiając tych słów, Mouret zatrzymał się i spojrzał badawczo w twarz swego towarzysza. Lecz ten, rozejrzawszy się spokojnie po placu podprefektury, na którym właśnie przystanęli, odrzekł nieco zadziwiony:
— Naprawdę?... i któż to panu mówił?
— Kilka osób zapewniało mnie o tem... Twierdzono przytem, iż nasz biskup ma już plan ułożony co do dalszego losu księdza Faujas... Tymczasem wszakże polecił mu, by trzymał się na uboczu, żeby nie budzić zazdrości...
Ruszyli z miejsca i drobnemi krokami zawrócili w ulicę de la Banne. Po chwilowem milczeniu ksiądz Bourrette odpowiedział:
— Jestem zdziwiony tem, co mi pan mówisz... Faujas jest człowiekiem skromnym i uprawia z przekonania chrześciańską pokorę... W służbie przy kościele, podejmuje się czynności, niechętnie spełnianych przez kolegów... Prędzej nazwałbym go świętym aniżeli mądrym... U biskupa prawie go nie widać... raz jeden spotkałem go tam i to na chwilę... Od przyjazdu źle jest widziany przez księdza Fenil, względem którego postąpił niezręcznie... A tłomaczyłem mu wyraźnie, iż powinien się starać o jego względy, bo nasz wielki wikaryusz jest prawą ręką biskupa i nic nigdy nie wskóra, jeżeli nie zdobędzie sobie łask księdza Fenil... Otóż poczciwy ten Faujas nie zrozumiał mnie.. dziwię się temu, bo tłomaczyłem mu jasno... ale właśnie skutkiem tego, wyprowadziłem wniosek, że jest ograniczony, bardzo nawet ograniczony... Nie jest zdolny objąć rzeczy i postępuje jak dziecko... Mógłbym na poparcie mego twierdzenia przytoczyć wiele przykładów, lecz dość będzie jednego... Pomimo, że go ostrzegałem, by tego nie czynił, chodzi bezustannie do naszego chorego proboszcza... bo zapewne pan wiesz, że nasz zacny Compan leży od dwóch tygodni... źle z nim... zapewne go stracimy... Otóż po co tam chodzi!... To odwiedzanie naszego biednego proboszcza na złe mu wyjdzie... Przecież każdemu z nas wiadomo, że proboszcz zawsze był w złych stosunkach z księdzem Fenil... Trzeba doprawdy być nieświadomym przybyszem, żeby o tem niewiedzieć... A chociaż Besançon jest dość odległem od Plassans, wszakże sprawy tej doniosłości i tam są wiadome...
Ksiądz Bourette zmęczył się opowiadaniem, więc przystanął dla schwytania tchu, ożywiony wszakże kwestyą, która go mocno obchodziła, zaczął znów mówić, stając naprzeciwko Moureta i patrząc mu prosto w oczy:
— Nie łudź się, kochany panie... ludzie ci mówili pochwały, na które twój lokator bynajmniej nie zasługuje... Faujas jest naiwny jak dziecko ledwie umiejące chodzić... Sprawa z naszym proboszczem wykazuje to jasno jak na dłoni... Bo patrzno pan... wszak ja jestem człowiek skromny i nie łaknący zadowolnienia słusznych może ambicyj... a jednakże odwiedzam tylko po kryjomu naszego kochanego chorego... każdy zaś wie, iż go znam oddawna i kocham jak brata... lecz trudno... trzeba się stosować do swoich przełożonych... więc też strzegę się, by mnie nie widziano, gdy idę do proboszcza Compan... Wszak on sam powiedział mi przed paru dniami, bo pan wiesz, że Compan ma prawdziwie złote serce, sam ostrzegł mnie, dla mojego dobra: „Mój drogi, widzisz, że niedługo umrę a więc jeżeli chcesz być mianowanym na moje miejsce, to nie odwiedzaj mnie zbyt często... Wierzaj mi, że tak trzeba, mój poczciwy, stary przyjacielu... Odwiedzaj mnie nocną porą, by cię nie widziano... zastukaj trzy razy, to ci otworzy moja siostra“. Po tej przestrodze, noga moja nie postała w dzień na probostwie... chodzę tam, gdy noc zapadnie... Bo dlaczegóż mam się sprzeciwiać woli umierającego?..
I tak każdy ma dosyć kłopotów!..
W miarę jak mówił, głos mu się rozrzewniał. Złożył pobożnie ręce, opierając jena zaokrąglonym brzuchu i westchnął, wzruszony tkliwością i delikatnością własnego serca. Łzy nabiegły mu do oczu a usta szeptały:
— Ten biedny, poczciwy Compan... biedny Compan...
Mouret słuchał i z niechęcią zauważył, iż nawet od gadatliwego księdza Bourrette niewiele się dowie o swoim lokatorze z drugiego piętra. Postanowił przecież raz jeszcze wrócić do tej kwestyi, ponownie więc rzekł z naciskiem:
— Jednakże ja tyle dobrego słyszałem o księdzu Faujas! Tak mnie zapewniano o wielkim jego rozumie! Owe osoby zdawały się wiedzieć na pewno, iż nasz biskup odda mu niezadługo ważne sprawy do załatwienia.
— Pomylono się... ręczę panu, że się pomylono!... Ksiądz Faujas nigdy nie dojdzie do niczego, żadnej nie ma przyszłości. Mogę panu przytoczyć inny jeszcze przykład... Jak wszystkim wiadomo, bywam co wtorek na obiedzie u naszego szanownego prezydenta, pana Rastoil. W przeszłym tygodniu, zacny ten człowiek polecił mi, abym mu przyprowadził księdza Faujas w następny wtorek.
Chciał go poznać i mieć własny sąd o świeżo przybyłym... Otóż nigdybyś pan nie zgadł, co zrobił ksiądz Faujas?.. Wręcz odmówił... tak, kochany panie, ksiądz Faujas nie chciał się stawić na zaproszenie pana Rastoil! Jak się panu podoba tak dziwaczne postępowanie?.. Przedstawiałem mu całą niewłaściwość takiego postanowienia, tłomaczyłem szczegółowo, iż w ten sposób oburzy na siebie całe towarzystwo w Plassans, że będą z niego wszyscy szydzili... a co najgorsza oburzy na siebie księdza Fenil, który nigdy mu nie daruje takiego grubiaństwa wobec pana Rastoil. Lecz uparł się, nie i nie... No i czy pan uwierzy?.. naprawdę nie poszedł! Chyba pan teraz widzisz wyraźnie, iż taki człowiek nigdy do niczego dojść nie może, bo sam jest sobie wrogiem. Ale czy też pan wie, co mi jeszcze powiedział ten pański lokator? Boże odpuść, ale na własne uszy słyszałem, jak rzekł mi z niecierpliwością: nie chcę przyjmować tych zaprosin, bo nie chcę się przyłączać do ich obozu.
To powiedziawszy, ksiądz Baurette zaczął się śmiać, nie znajdując słów na właściwe określenie i skrytykowanie postępowania księdza Faujas. Spostrzegłszy, iż stanęli już przed kościołem świętego Saturnina, ksiądz zatrzymał jeszcze Moureta, mówiąc:
— Tak panie, to stare dziecko i tylko dziecko ten nasz poczciwy ksiądz Faujas! Bo czyż to nie jest zabawne, aby on, świeżo przybyły i nieznany człowiek, odmawiał stawienia się na uprzejme zaproszenie pana Rastoil i to pod pozorem, że lęka się, by go nie zaliczono do tamtego obozu!.. Poznawszy dziwactwo księdza Faujas z obawą podjąłem się misyi powierzonej mi przez matkę pańskiej żony... Wczoraj właśnie pani Rougon poleciła mi, abym uwiadomił księdza Faujas, iż pragnie go widywać w swoim salonie... Byłem pewny, że ten dziwak odmówi...
Mouret zdziwił się nieco i podchwycił:
— To matka mojej żony naprawdę dała panu takie polecenie?..
— Tak, umyślnie w tym celu przyszła wczoraj do naszej zakrystyi... A ponieważ najmocniej pragnę zadość uczynić życzeniom pani Rougon, więc jej obiecałem zrobić co można, by nakłonić księdza Faujas do bywania w jej domu. Pewny wszakże byłem, że odmówi!
— No i cóż?... odmówił?...
— Nie... ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, przyjął zaproszenie i będzie tam bywał.
Mouret roztworzył już usta, by coś powiedzieć, lecz powstrzymał się w czas i zamknął je co prędzej. Zaś ksiądz Bourette stał przed nim z twarzą rozjaśnioną i mrugał radośnie, mocno z siebie zadowolony.
— Muszę też wyznać — rzekł z miną człowieka przekonanego o swych dyplomatycznych zdolnościach — iż poprowadziłem tę sprawę gładko, umiejętnie. Przynajmniej przez godzinę tłumaczyłem naszemu poczciwcowi, kim jest pani Rougon i jakie stanowisko zajmuje ona w Plassans. Potrząsał tylko głową a na moje naleganie, by się zdecydował u niej bywać, odpowiadał, że mu dobrze w domu i że chce trzymać się na uboczu... Nie wiedziałem już co pocznę z tym upartym człowiekiem i czem zdołam go przekonać, gdy w tem przypomniałem sobie słowa tej rozumnej i drogiej nam wszystkim pani Rougon. Zaleciła mi kilkakrotnie, bym położył wyraźny nacisk na to, że salon jej jest gruntem neutralnym. Nie rozumiem, jaką to może mieć doniosłość w tej mianowicie okoliczności, lecz ponieważ pani Rougon życzy sobie, by jej salon zwano gruntem neutralnym, więc tak też go nazwałem. I cóż pan powieśz?.. Ksiądz Faujas znalazł widocznie to wyrażenie w swoim guście, podobało mu się i zdecydował się na bywanie u pani Rougon. Przyrzekł mi nawet i to formalnie przyrzekł, że jutro zobaczymy go podczas zebrania w salonie pani Rougon. Natychmiast piszę do niej o tem zwycięztwie! Powinna być rada, bo i ja rad jestem bardzo!
Dumny ze szczęśliwie załatwionej trudnej misyi, ksiądz Bourette spoglądał dokoła, przewracając swemi wielkiemi dziecięcemi oczyma, mówiąc sam do siebie:
— Pan Rastoil będzie silnie tem draśnięty, lecz trudno... zrobiłem co mogłem... niezawsze sprawy idą pomyślnie... A teraz żegnam cię, kochany panie Mouret, pilno mi z napisaniem listu do pani Rougon... żegnam... proszę złożyć moje uszanowanie pani...
Pożegnawszy się, wszedł do kościoła a gdy się za nim głucho zamknęły podwójne drzwi, grubo suknem obite, Mouret ruszył ramionami i mruknął:
— To gaduła!.. plecie godzinę całą, nikomu nie dając przyjść do słowa a wszystko to kupy się nie trzyma... ale takich ludzi nie brak... tak... jemu podobnych dużo... No, no, ale ktoby się tego spodziewał, iż jutro Faujas ukaże się w salonie „czarnuszki“. Dlaczego ona tak się zawzięła, by go ściągnąć do siebie? Szkoda, że się pogniewałem z tym starym osłem jej mężem... żeby nie to, możebym się tam wybrał... Niech kaci porwą tego Rougona...
Otrząsnąwszy się z tych myśli, Mouret poszedł ku najruchliwszym ulicom miasta i całe popołudnie zajmował się interesami. Wieczorem zaś, położywszy się już do łóżka, rzekł niedbale do żony:
— Czy ty wybierasz się jutro z wizyta do matki?...
— Nie. Mam dużo roboty do wykończenia, więc jutro nie pójdę. Postaram się być u niej w przyszły czwartek.
Nie nalegał, lecz przed zdmuchnięciem świecy rzekł jeszcze:
— Źle robisz, moja droga, że tak rzadko wychodzisz... Rozrywka jest koniecznie człowiekowi potrzebna... Idź jutro do matki... zabawisz się trochę... Ja zostanę w domu i dopilnuję dzieci.
Marta spojrzała na niego mocno zdziwiona. Zazwyczaj bowiem bardzo nie lubił, gdy chciała wyjść z domu chociażby na chwilę. Zrzędził, kaprysił i robił co mógł, by jej uniemożliwić wyjście; wynajdywał tysiączne powody, by ją zatrzymać i rzeczywiście odzwyczaił ją nawet od ochoty składania wizyt.
— Jeżeli tak bardzo tego pragniesz, to pójdę, powiedziała, patrząc wciąż na męża.
Lecz on, chcąc uniknąć tego wzroku, zgasił świecę i zagłębiając głowę w poduszki dodał:
— Tak, idź... a potem opowiesz nam, jak spędziłaś wieczór. Dzieciaki będą na pewno słuchały cię z zajęciem...