<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Podbój Plassans
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Conquête de Plassans
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Nazajutrz wieczorem, około godziny dziesiątej, ksiądz Bourettie zaszedł do mieszkania księdza Faujas, by iść z nim razem do pani Rougon, obiecał mu bowiem, że sam go osobiście wprowadzi do jej salonu. Ksiądz Faujas, stojąc w pośrodku pustego swego pokoju, nakładał czarne rękawiczki, bardzo już zniszczone, z bielejącemi od zużycia palcami.
— Czyż nie macie jakiej innej sutany do włożenia na dzisiejszy wieczór? — spytał ksiądz Bourette, patrząc z niezadowoleniem na zaniedbany ubiór kolegi.
— Nie, nie mam. Lecz zdaje mi się, że ta sutana wygląda jeszcze dość przyzwoicie.
— Tak, tak, zwłaszcza gdy niema innej, bąkał z cicha ksiądz Bourette. Dziś bardzo zimno na dworze... Czy nie kładziecie płaszcza?... Nie?.. więc chodźmy, już pora.
Rzeczywiście było chłodno, zanosiło się nawet na trochę mrozu. Ksiądz Bourette, otuliwszy się staranie w wygodny, ciepły płaszcz na jedwabnej podszewce, szedł jak mógł najśpieszniej, by dotrzymać kroku księdzu Faujas, znacznie od siebie młodszemu i gnanemu zimnem. Dom państwa Rougon wznosił się na rogu ulicy de la Banne i placu Podprefektury. Zbudowany był z ciosowego białego kamienia, z frontem ozdobionym rozetami rzeźbionemi w rodzaju fryzu, oddzielającego jedno piętro od drugiego.
Zaraz na wstępie przyjął ich w sieni lokaj w niebieskiej liberyi; zdejmując płaszcz z ramion księdza Bourrette, uśmiechnął się do niego, jak stary znajomy, w zamian zaś patrzył z ukosa i niechętnie na tego drugiego księdza, nie mającego nawet dość pieniędzy, by sobie kupić porządniejszą odzież. Salon znajdował się na pierwszem piętrze.
Ksiądz Faujas wszedł tam z miną człowieka pewnego siebie, podczas gdy ksiądz Bourrette tak był zawsze zmięszany, wchodząc do bogatego mieszkania państwa Rougon, iż zaraz po za progiem salonu znikł, nie powitawszy nikogo, dążąc milczkiem do którego z przyległych pokoi. Widząc się opuszczonym przez towarzysza, który go miał zapoznać ze wszystkimi, ksiądz Faujas przeszedł wzdłuż salon, kierując się zwolna ku niemłodej już kobiecie, którą łatwo wyróżnił z pomiędzy kilku innych, jako panią domu. Był zmuszony sam siebie przedstawić, co uczynił z najzupełniejszą swobodą. Felicya z żywością podniosła się z krzesła i przypatrywała mu się bacznie, mierząc go od stóp do głów, zatrzymując zwłaszcza oczy na twarzy nowoprzybyłego, usta zaś „czarnuszki“ szeptały uprzejmie z wyszukanym uśmiechem:
— Bardzo jestem szczęśliwa, że widzę pana w moim domu, bardzo jestem mu wdzięczna...
Zjawienie się tego nieznanego księdza w wytartej sutanie wywołało silne wrażenie, oraz zdziwienie wśród osób zebranych. Jakaś młoda kobieta, podniósłszy głowę dla przypatrzenia się nowemu przybyszowi, drgnęła jakby przerażona jego wzrostem. Wogóle wywarł złe wrażenie. Znajdowano, iż jest zbyt wysoki, zbyt barczysty, że ma twarz za surową i ręce za wielkie. W rzęsisto oświetlonym salonie, sutana księdza Faujas wydała się uboższą i bardziej znoszoną, panie zasłaniały się wachlarzami, nie chcąc patrzeć na ubiór tak zniszczony, wstyd im było, więc zarumienione, zmięszane, odwracały się w inną stronę, szepcząc między sobą z postanowieniem niezważania na takiego zaniedbanego człowieka. Mężczyźni również zamieniali pomiędzy sobą znaczące spojrzenia i pogardliwie wydęli usta.
Widząc, jak zebrane osoby niechętnie patrzą na nowoprzybyłego, Felicya ściągnłęa gniewnie brwi, lecz natychmiast wypogodziwszy twarz, postąpiła kilka kroków przy boku księdza Faujas, mówiąc głośno, tak by ją wszyscy słyszeli.
— Gdzież jest ten kochany ksiądz Bourette, prawdziwie nie wiem, jak mu dziękować za jego gorliwość... Bo wiem, że miał niemało trudu, by pana skłonić do zadośćuczynienia mojej gorącej chęci ujrzenia go w moim domu.... Lecz teraz chcę wierzyć, że zapoznany się bliżej... Pan nie masz prawa unikać ludzi życzliwych...
Ksiądz Faujas stał przed nią w pośrodku salonu i kłaniał się, dziękując za grzeczne słówka pani domu, która coraz uprzejmiej, pieszczotliwiej śmiała się i mówiła dalej, kładąc nacisk na niektóre słowa.
— Znam wielką pańską wartość... Bo wiem o panu wiele więcej, aniżeli pan przypuszcza... Mówiono mi o cnotach i świątobliwości pańskiej... i szczerze pragnę pańskiej przyjaźni... Będziemy z sobą o tem mówili... bo musimy często się widywać...
Ksiądz Faujas patrzał na mówiącą, nie spuszczając z niej oczu, a w sposobie jej manewrowania wachlarzem, zdawał się poznawać różne znane sobie tajemnicze znaki. Odpowiedział więc zniżonym głosem:
— Jestem najzupełniej na pani rozkazy.
— Tak też sądziłam... odpowiedziała, śmiejąc się głośno. Gdy się pan rozejrzysz tutaj trochę, sam zdasz sobie sprawę, iż my przedewszystkiem pragniemy ogólnego dobra... Proszę teraz iść ze mną... przedstawię pana mojemu mężowi.
Szła naprzód, torując drogę księdzu Faujas a szacunek i uznanie, jakiem chciała go otoczyć zaraz na wstępie, wywołały zadziwienie i niechęć wzrastającą wśród obecnych. By przejść do przyległego pokoju, gdzie przy rozstawionych stolikach mężczyźni grali w wista, pani Felicya z widoczną intencją poruszyła z miejsca swoich gości, pragnąc zwrócić ich uwagę na księdza Faujas. Skierowała się teraz do stolika, przy którym ujrzała swego męża, grającego w karty z miną poważnego dyplomaty. Gdy szepnęła mu coś do ucha, w pierwszej chwili ujawniło się na jego twarzy lekkie zniecierpliwienie, lecz dalsze słowa żony podziałały na niego wręcz przeciwnie, bo z zadowoleniem rzekł spiesznie:
— Dobrze, dobrze, zaraz idę...
I przeprosiwszy swoich partnerów, poszedł się zapoznać i przywitać z księdzem Faujas. Rougon mógł mieć lat siedemdziesiąt, był tłusty, blady i poruszał się uroczyście jak w jego mniemaniu na milionera przystało. Powszechnie zachwycano się w Plassans pięknością jego siwej głowy i milczącej twarzy męża stanu. Zamieniwszy kilka uprzejmych zdań z księdzem i uścisnąwszy mu dłonie, powrócił do stolika i siadł na zajmowanem poprzednio miejscu. Felicya zaś już przed chwilą wróciła do gości zebranych w salonie.
Pozostawiony sam sobie przez gospodarzy domu, ksiądz Faujas zachowywał się ze swobodą człowieka, przywykłego do bywania w świecie. Czas jakiś stał, patrząc na grających w karty, chociaż w rzeczywistości rozglądał się po meblach, dywanach i ścianach. Pokój, w którym się znajdował wybity był skórą naturalnego koloru a dokoła wzdłuż murów stały szafy z gruszkowego, czarnego drzewa, zdobne mosiężnemi listwami i pełne pięknie oprawionych książek. Pokój ten wyglądał na gabinet wysokiego urzędnika sądowego. Chcąc zapoznać się zresztą mieszkania, ksiądz Faujas przeszedł napowrót do salonu. Był on cały wybity zieloną jedwabną materyą, przymocowaną do ścian złoconemi sztukateryami, miał wygląd bogaty, poważny, lecz zarazem krzyczący, w rodzaju zbytkownych restauracyjnych jadalni. Po drugiej stronie wielkiego, zielonego salonu, znajdował się buduar pani Felicyi, w którym przyjmowała dzienne wizyty. Tutaj, ściany i meble pokrywała jasno-żółta, jedwabna materya a na rozlicznych i wszelkiego kształtu kozetkach, krzesełkach i pufach, występowały haftowane fijołkowe, wielkie kwiaty.
Ksiądz Faujas usiadł przed kominkiem w wielkim fotelu i wyciągnął nogi przed ogniem. Obrał to miejsce, albowiem prawie niewidzialny dla innych, mógł ztąd patrzeć na osoby zebrane w salonie. Zaczął więc rozmyślać nad uprzejmem przyjęciem, jakiego doznał ze strony pani Rougon i nie rozumiał go dobrze. Po chwili, usłyszał tuż za sobą męzkie głosy. Przymknął nieco powieki i słuchał w postawie człowieka drzemiącego skutkiem zbytecznego gorąca, buchającego od płonącego ognia.
— Tylko raz jeden byłem wtedy u nich... mieszkali na tejże ulicy de la Banne, ale w innym domu i nie tak bogato... Ty byłeś podówczas w Paryżu i nie miałeś sposobności widzenia sławnego żółtego salonu państwa Rougon! Ale ściany ówczesnego ich salonu nie były obite jedwabiami, tylko wprost oklejone wstrętnie brzydkim, żółto-cytrynowym papierem... meble mieli aksamitne, ale z wełnianego, utrechtskiego aksamitu a przytem niejeden fotel lub krzesło było kulawe... o nie to co teraz! Bo patrzajno tylko na tę „czarnuszkę“ jak się kryguje w swojej orzachowej sukni, siadłszy na taburecie, jak udzielna jaka księżniczka. Patrz, patrz, wita się z panem Delangre. Jak mi Bóg miły, podała mu rękę nie jak do uścisku, lecz jakby do dworskiego pocałunku! „Czarnuszka“ uważa się za królowę Plassans!
Ktoś drugi, młodszy, sądząc po głosie, roześmiał się szyderczo i mruknął:
— To tylko dowodzi, że musieli się dobrze obłowić pieniędzmi, by takie przybierać tony i tak meblować mieszkanie... Bo bez zaprzeczenia ich dom jest prowadzony na najwyższą stopę w naszem mieście.
— Tak — przyświadczył poprzednio mówiący starszy mężczyzna. — Ona zawsze lubiła prowadzić dom otwarty, więc przy wrodzonym sprycie nabrała wprawy. Za dawnych czasów, gdy pustki miała w kieszeni, przez cały tydzień piła czystą wodę, byle tylko módz wystawić sute przyjęcie dla gości. Znam ich dobrze tych państwa Rougon! Bawiło mnie nawet to ich wzrastanie w znaczenie... Ale nie ma co, bądżcobądź to tęgie głowy! Postanowili sobie dojść do pieniędzy, dojść do znaczenia i doszli... Prawda, że nie przebierali nigdy w środkach, patrząc jedynie na cel swych dążeń... Podczas burzliwych wstrząśnień zamachu stanu, dopięli szczytu swych marzeń. Czekali długo na podatną sposobność, bo ni mniej ni więcej jak okrągłe czterdzieści lat... ale w tem rzecz, że się doczekali, skorzystali a teraz używają... i nadużywają... Mieli przytem szczęście niepospolite... to jest zawsze od chwili, gdy zgwałcili szczęście na swój wyłączny użytek... Patrz naprzykład, niby mała stosunkowo rzecz, ale chociażby ten dom, w którym nas dziś przyjmują... Czy znasz tę historyę?... Dom ten należał do pana Peirotte, zabitego podczas rewolucyi w r. 1851. Kula ugodziła go tak, że padł na miejscu... gdyby nie to Rougonowie nigdyby nie doszli do posiadania tego domu, o którym marzyli od dawna, na który spoglądali z pożądliwością z okien swego mieszkania położonego na drugiej stronie ulicy. „Czarnuszka“ przez dziesięć lat łaknęła i pragnęła być spadkobierczynią pana Peirotte, chodziła jakby w ciąży, dopóki wszystko nie dojrzało. A gdy kula sprzątnęła pana Peirotte, Rougonowie kupili dom po nim pozostały i Felicya w nim tronuje jak widzisz... jest to jej pałac Tuileries... Wreszcie od czasu jak tu zamieszkała, to jest od r. 1851, dom, w którym obecnie spędzamy wieczór, tak się nazywa w kółku naszych znajomych w Plassans...
— Zkądże wzięli pieniędzy na kupno domu?...
— Pod tym względem, mój kochany, nie mogę cię objaśnić... dyabli to chyba wiedzą... Stanowisko swoje dzisiejsze zawdzięczają oni po części najstarszemu synowi, bo przecież wiesz, że Eugeniusz Rougon jest ministrem, mężem stanu, ulubieńcem i doradzcą cesarza... Z łatwością dostał dla ojca posadę poborcy podatków, oraz krzyż legii honorowej... Przypuszczam, że dom kupili na wypłaty... A może zaciągnęli pożyczkę w jakim banku... W każdym razie są dziś ludźmi bardzo bogatymi i obracają pieniędzmi w sposób równie skryty jak zyskowny. Mam najgłębsze przekonanie, iż idą ślepo za radami swego syna, potężnego w Paryżu ministra, bo dotychczas nie popełnili ani jednego głupstwa...
Mówiący zawiesił głos na chwilę i śmiał się zcicha, wreszcie dodał:
— Czy wiesz, że nie mogę się powstrzymać od śmiechu, patrząc na całą tę komedyę... stara „czarnuszka“ przybierająca giesty i tony księżniczki, jest wprost nieoceniona... I mimowoli patrząc teraz na nią przypominam sobie poprzedni jej salon cytrynowo-żółty, wyłożony przecierającym się dywanem, zastawiony odrapanemi meblami, ze zwieszającym się u sufitu żyrandolem, przysłoniętym brudnym łachmanem gazy popstrzonej przez muchy!... Patrz, patrz, wita się teraz z pannami Rastoil... czy widzisz, jak wywija i zamiata ogoniastą swoją suknią?... Ja ci powiadam, że ta stara czarownica pęknie kiedykolwiek z nadmiaru pychy, tronując w swoim bogatym salonie...
Ksiądz Faujas, słysząc każde słowo rozmowy dwóch nieznjomych sobie mężczyzn, obrócił zlekka głowę, by módz lepiej widzieć, co się dzieje w zielonym salonie. Ujrzał panią Rougon w pośród otaczających ją, osób; stała, prostując się a może nawet wspinając, by się wydać wyższą i wodziła oczami po wszystkich, jak królowa, oczekująca należnych sobie hołdów. Chwilami przymykała oczy, jakby olśniona nadmiarem tryumfu i mdlejąca z rozkoszy, wytworzonej z pochwał, odurzających ją wonią kadzideł, co się unosiły aż pod złociste stropy bogatego salonu, będącego świątynią, którą posiadła dla wzniesienia sobie przynależnego ołtarza.
— Otóż nadszedł i twój ojciec — ozwał się głos starszego mężczyzny. Dziwię się, że nie znasz przez niego tych wszystkich szczegółów dotyczących państwa Rougon... Bo ten zacny doktór zna niemało tajemnic i mógłby ciekawsze jeszcze rzeczy opowiedzieć o pani Felicyi...
— Zapewne... domyślam się, że ojciec wie nie mało... lecz on mi nigdy o tem nie wspomina, bo się lęka, że mógłbym się niepotrzebnie wygadać, a tem samem jego narazić... Tak, ojciec niema do mnie zaufania. Czyż pan nie wiesz, że już mnie wyklął kilkakrotnie, twierdząc, że przezemnie może utracić swoją klientelę w Plassans?... Przepraszam... lecz muszę pana na chwilę porzucić, bo widzę, że nadeszło kilku moich kolegów, pójdę więc się z nimi przywitać...
Mówiący wstał i skierował się ku drzwiom zielonego salonu. Ksiądz Faujas teraz go dopiero zobaczył. Był to młody człowiek, wysoki, o twarzy zmęczonej. Ów drugi nieznajomy, z którym przed chwilą rozmawiał, również podniósł się z krzesła, na którem siedział i zbliżył się spiesznie ku strojnej pani, przechodzącej przez buduar, rozpoczynając z nią rozmowę od potoku grzeczności i komplementów. Pani słuchała go z zalotnym uśmiechem, nazywając go „nieocenionym, drogim panem de Condamin“. Ksiądz Faujas, spojrzawszy na niego, poznał w nim owego pięknego sześdziesięcioletniego mężczyznę, którego mu pokazał Mouret w ogrodzie podprefektury. Niezadługo potem, pan de Condamin, odprowadziwszy damę, z którą rozmawiał, do drzwi zielonego salonu, zbliżył się do kominka i siadł na krzesełku tuż obok fotelu, zajmowanego przez księdza Faujas. Zdziwił się w pierwszej chwili, ujrzawszy księdza, lecz natychmiast pokrył swe zmięszanie uprzejmym uśmiechem i rzekł ze swobodą światowca:
— Zdaje mi się, iż niechcący wyspowiadałeś nas pan?.. Zaczynam się nawet lękać, że nie otrzymam rozgrzeszenia?.. Bo to czego się dopuściłem, musi być uważane za grzech ciężki? Wszak obmawiałem moich bliźnich... Chcę jednak wierzyć w pańską pobłażliwość... i win odpuszczenie...
Jakkolwiek ksiądz Faujas umiał nad sobą panować, wszakże zaczerwienił się, bo zrozumiał, iż pan de Condamin czyni mu wymówkę za podsłuchanie rozmowy. Na szczęście, pan de Coudamin łatwo przebaczał zbyteczną ciekawość a w danym wypadku rad był nawet, iż wytworzyła się mimowolna tajemnica pomiędzy nim i księdzem. Pozwalało mu to bowiem być otwartym z tym człowiekiem nowoprzybyłym do Plassans, mógł przyjemnie spędzić z nim wieczór, obgadując w dalszym ciągu ludzi zebranych w mieszkaniu państwa Rougon. A była to dla niego zawsze miła zabawka. Spojrzał tedy uważnie na księdza i osądził, że można się z nim nie krępować. Zbyt miał wytartą sutanę, by mógł być człowiekiem posiadającym jakiekolwiek wpływy lub znaczenie, musiał przytem być ciekawy i pragnący wiedzieć coś o ludziach, wśród których żyć będzie obecnie. Po kwadransie rozmowy, pan de Condamin traktował księdza jak starego znajomego i objaśniał go o tajemnicach ludzi snujących się dokoła.
— Pan jesteś świeżo przybyły do naszego miasta, otóż z prawdziwą przyjemnością spotykam się dziś z panem i rad będę módz mu służyć przy zdarzonej okazyi... Plassans ma swoje dobre strony, można się tu zżyć z ludźmi i nawet dojść do znaczenia. Ja przybyłem tutaj z pod Dijon. W pierwszych czasach, gdy objąłem posadę dozorcy wód i lasów, myślałem, że nie wytrzymam... nudziłem się śmiertelnie. Prawda, że to czasy były inne... byliśmy bowiem wtedy w przededniu cesarstwa... i zapewnić pana mogę, że w roku 1851 niebardzo było wesoło w prowincyonalnych miasteczkach. Co zaś do Plassans, to było tutaj gorzej niż gdzieindziej. Potrwożeni mieszkańcy wprost truchleli na widok żandarma... Lecz powoli zaczęto się przyzwyczajać do nowego stanu rzeczy i życie popłynęło normalniej. Ja także oswoiłem się z nową dla mnie okolicą, pogodziłem się z losem i oddawna przestałem narzekać. Rodzaj moich zajęć wymaga, bym siedział wciąż na koniu, odbywam więc dalekie wycieczki, co sprawia mi pewną przyjemność a przytem poznajomiłem się z mnóstwem ludzi, z pomiędzy których wybrałem kółko osób sympatycznych i pozostaję z nimi nieledwie w codziennych stosunkach... Tak tak, jest to grono ludzi, z którymi żyć można...
Pan Condamin zbliżył nieco swe krzesło do fotelu księdza Faujas i ciągnął dalej zniżonym głosem, jakby zwierzając się tajemnie:
— Radzę panu wszakże być ostrożnym... bardzo ostrożnym, by nie popaść w jaką kabałę... ja mogę powiedzieć, że cudem zdołałem się wywinąć z przeróżnych zasadzek... Plassans dzieli się na trzy zupełnie odrębne dzielnice... stare miasto, zamieszkane przez najuboższą ludność, nowe miasto, wznoszące się dopiero obecnie w pobliżu podprefektury i jedyne możliwe dla człowieka, chcącego żyć w wygodzie i dobrych stosunkach towarzyskich z sąsiadami, wreszcie dzielnica Saint-Marc, w której grupują się pałace i dworki pańskie, oraz szlacheckie, będące siedliskiem nudów, zawiści, przesądów kastowych... Szczerze panu radzę trzymać się o ile możności zdaleka od uherbowanych mieszkańców dzielnicy Saint-Marc! Miałem nieszczęsny pomysł osiedlenia się tam w pierwszych czasach po przybyciu do Plassans, gdy nie znałem tutejszych stosunków. Myślałem, iż tam właśnie znajdę się pomiędzy swoimi... Ale ładnie się wybrałem... Znalazłem się naraz w gronie ludzi o przedpotopowych poglądach, tęskniących do czasów, gdy królowe przędły len na złotych wrzecionach! Lamentują i wzdychają bez przerwy i ani pomyślą o rozrywce, baliku... raczej woleliby spiskować, by przywrócić dawny porządek rzeczy i króla, potomka św. Ludwika, osadzić na tronie... Powiadam pana, są to nie ludzie, lecz zadziwiające okazy... Robili co mogli, by mnie zaciągnąć pod swoje średniowieczne sztandary, o mało co nie skompromitowałem się z tego powodu... bo przecież pan rozumiesz, iż człowiek mający stanowisko nadane sobie oficyalnie, nie może kopać dołków pod rządem, któremu coś zawdzięcza... Na szczęście Péqueur ostrzegł mnie jakoś wczas... pan zapewne już poznałeś pana Péqueur des Salaies, naszego podprefekta?.. Za jego radą opuściłem dzielnicę Saint-Marc i przeprowadziłem się na stałe mieszkanie do nowego miasta, w sąsiedztwo podprefektury. Tak, kochany panie, w Plassans mamy ludność ubogą, z którą łączyć nas mogą dawane jej jałmużny, o szlachcie tutejszej już pan wie co sądzić należy, pozostaje więc tylko kategorya dorobkiewiczów, to jest ludzi bogatych, pragnących stosunków ze światem oficyalnym. Pomiędzy nimi się obracam i wcale mi z tem niezle. Każdy z nas, wyższych urzędników, jest otoczony szacunkiem, wszyscy ci świeżo wzbogaceni pragną się nam przypodobać, naśladują nas jako przybywających wprost z Tuileries, słowem rządzimy Plassans dowolnie, zachowując się przytem jak w podbitym kraju...
Mówiąc to pan de Condamin zaśmiał się głośno i wesoło, rozparł się wygodniej w krześle i prawie na niem leżąc, ogrzewał sobie nogi, przysunąwszy je do kominka. Służący obnosił tacę z ponczem. Pan de Condamin postawił koło siebie szklankę i, zwolna popijając, spoglądał z boku na księdza, oczekując by ten się odezwał. Ksiądz, poczuwszy wreszcie konieczność powiedzenia jakiegoś zdania, rzekł:
— Jestem tutaj poraz pierwszy, lecz dom państwa Rougon wydaje mi się bardzo miłym punktem zebrań towarzyskich.
— Tak, tak, odpowiedział pan de Condamin popiwszy ponczu, w salonie państwa Rougon zapomina się, że Paryż jest tak odległy... umieją przyjmować... możnaby myśleć, że się nie jest na prowincyi... Jedyny też to salon w Plassans, w którym można się rozerwać... a przypisać to należy temu, iż zgromadzają się tu wszyscy, bez różnicy przekonań politycznych lub religijnych, jedynie w chęci zabawienia się, przyjemnego spędzenia wieczoru... Ale nie trzeba zapominać i o salonie podprefektury... Tam również można się rozerwać... Tam bawimy się na koszt skarbu, bo Péqueur jest obowiązany do oficyalnych przyjęć... Państwo Rougon zaś płacą koszta z własnej kieszeni, a przynajmniej z kieszeni podatkujących!.. Nie należy zapominać o urzędzie poborcy podatków, urzędzie piastowanym z godnością przez pana Rougon!
Złośliwy ten przycinek wypowiedział pan de Condamin z uśmiechem, uszczęśliwiony, iż drasnął dobrą sławę pana domu. Wychyliwszy resztę ponczu, postawił szklankę na blacie marmurowego kominka i pochyliwszy się znów do ucha księdza, mówił dalej półgłosem:
— Powiadam panu, że tu wybornie można się bawić, znając zakulisowe sprawy tych wszystkich ludzi... Pan jeszcze tego nie zna... Patrz pan, na siedzącą tam w głębi panią Rastoil... to ta kobieta czterdziesto-pięcioletnia z twarzą beczącej owcy... a po bokach jej te dwie panny, to jej córki. Otóż czy pan zauważył, jak nerwowo zaczęła mrugać powiekami, gdy Delangre siadł tuż naprzeciwko niej?.. Delangre, to ten jegomość na lewo... podobny do poliszynela... Przed jakiemi dziesięciu laty był jej kochankiem... i ta ich znajomość, blizka znajomość, trwała dość długo, ponieważ ludzie utrzymują, iż jedna z panien Rastoil jest jego córką, tylko niewiadomo która... W zamian zaś opowiadają, że córka pana Delangre, mylnie za taką uchodzi, albowiem właściwym jej ojcem jest malarz, którego zna całe Plassans...
Ksiądz Faujas spuścił oczy ze względu na drażliwą naturę zwierzeń, czynionych mu przez pana de Condamin. Słuchał, przybrawszy minę obojętną, prawie niechętną. Zauważył tę zmianę opowiadający i chcąc się usprawiedliwić dodał:
— Pan może przypuszcza, że ja obgaduję państwa Delangre?... Lecz znam dobrze wszystkie szczegóły ich życia... Delangre jest synem prostego robotnika... zdaje się murarza. Jeszcze przed piętnastu laty podejmował się bronić spraw, odrzucanych przez innych adwokatów... Był w zupełnej nędzy... ale przetrwał wszystkie, dzięki pani Rastoil, Która mu dostarczała nawet drzewa na opał, lękając się, by mu nie było zimno... Przez nią pozyskał kilka spraw zyskownych i to dało początek powodzeniu, jakiem się cieszy obecnie. Trzeba mu też przyznać, że jest sprytny... Nigdy bowiem nie wyjawiał głośno swoich przekonań i temu zawdzięcza stanowisko mera miasta Plassans... wybrano go w roku 1852 dzięki jedynie bezbarwności politycznej. Wyborcy zrozumieli, iż na razie był najodpowiedniejszy, albowiem nie raził żadnego stronnictwa. Od tego czasu rzec można, iż wszystko mu się wiedzie. Ma przed sobą najpiękniejszą przyszłość. Szkoda tylko, iż nie żyje w zgodzie z naszym podprefektem... Wiecznie są między nimi zatargi a prawdę powiedziawszy sprawy, które ich różnią, są pozbawione wszelkiej podstawy...
Pan de Condamin zamilkł, widząc nadchodzącego młodego człowieka, z którym poprzednio rozmawiał.
— Niechże panów zapoznam — rzekł, przedstawiając — pan Wilhelm Porquier, syn doktora Porquier.
A gdy Wilhelm usiadł, zapytał go z drwiącym uśmiechem:
— No powiedz nam, cóżeś słyszał i widział zajmującego w zielonym salonie?
— Prawienie — odrzekł młodzieniec, uśmiechając się również złośliwie. — Widziałem pańtwa Paloque. Pani Rougon stara się ich usadowić zawsze z tyłu za jaką firanką, by która z pań obecnych nie miała później jakich pretensyj... Zauważyłem, że wogóle panie odwracają od nich oczy... przypuszczam, iż to od tej chwili, gdy jakaś kobieta, która ich znała, urodziła potwora... a inna z przerażenia na ich widok przedwcześnie poroniła... Paloque, wiedząc jakie wywiera wrażenie, nie spuszcza z oka pana Rastoil, bo chciałby go co rychlej uśmiercić. Musi pan wiedzieć, że Paloque ma ochotę być prezydentem... a więc pragnie, by teraźniejszy zszedł z tego świata.
Rozśmieli się obadwaj. Szpetota twarzy państwa Paloque była odwiecznym tematem dowcipków towarzystwa, zbierającego się w salonie pani Felicyi. Po chwilowem milczeniu Wilhelm rzekł:
— Widziałem także pana de Bourdeu. Znajduję, że wychudł od czasu, gdy margrabia de Lagrifoul został wybrany na deputowanego. Można o nim powiedzieć, że ładnie się urządził, nie ma co mówić. Z przekonań orleanista przyczaił się tylko i przemknął do obozu legitymistów, przypuszczając, że w nagrodę obiorą go deputowanym... to go minęło i na długo musi się pożegnać z myślą pozyskania znaczniejszego stanowiska... W każdym razie nie tai obecnie swego rozgoryczenia i niestworzone rzeczy wygaduje na margrabiego de Lagrifoul, nazywa go głupcem, osłem a wszystko to ma dowieść jak dalece nie poznano się na nim, na panu de Bourdeu, byłym prefekcie, człowieku obeznanym z polityką, głowie nielada...
— Jest to pyszałek i najnudniejszy z doktrynarów! — rzucił pan de Condamin, ruszając ramionami. — Znieść nie mogę jego widoku. Wiecznie opięty w czarny tużurek, z kapeluszem uczonego, chciałby Francyę zmienić w Sorbonę, gdzieby na każdym kroku adwokaci i dyplomaci prawili mowy i wykłady naukowe, nie zważając na nudę, na śmiertelną nudę, któraby wówczas zawisła nad krajem. Ale dajmy temu pokój!... Czy wiesz, Wilhelmie, że wiem coś o twoich ostatnich pohulankach?...
— O moich pohulankach?... Cóż to być może?...
— Nie zapieraj się, kochanku, wiem z najpewniejszego źródła, bo od rodzonego twojego ojca! Biedne człowieczysko boleje nad swoim synkiem. Powiada, że ogrywasz się w karty, siadujesz nocami w klubie... no i gdzieś jeszcze... Czy naprawdę odkryłeś jakiś szynk na przedmieściu, z tyłu za więziennym gmachem i że tam brewerye urządzasz po nocach z bandą łobuzów najgorszego kalibru? Opowiadano mi nawet...
Tu pan de Condamin, widząc dwie panie rozmawiające z sobą niedaleko miejsca, w którem siedział, zniżył głos i szeptem do ucha dopowiedział Wilhelmowi resztę a ten, śmiejąc się, kiwał głową na znak potwierdzenia. Następnie sam się pochylił do ucha pana de Condamin, dając bliższe szczegóły. Śmieli się obadwaj, oczy się im iskrzyły i długo szeptali pomiędzy sobą o zaszłych w szynku okolicznościach, trudnych do powtórzenia głośno, zwłaszcza w obecności kobiet.
Ksiądz Faujas siedział w dalszym ciągu w wygodnym fotelu, który sobie obrał przed kominkiem. Nie słuchał wszakże rozmowy swoich sąsiadów, pilnie natomiast przyglądał się panu Delangre, bawiącemu damy z wielkiem ożywieniem w zielonym salonie. Tak dalece pogrążył się i wpatrzył w pana Delangre, iż nie zauważył księdza Bourette przywołującego go z daleka kiwaniem ręki. Widząc bezskuteczność tego rodzaju wezwania, ksiądz Bourette zbliżył się ujął go za rękę, wyprowadzając do pokoju, gdzie mężczyźni grali w karty a znalazłszy spokojny kącik i przybrawszy minę tajemniczą i strwożoną, szepnął:
— Mój drogi, postępujesz niewłaściwie, i tylko tem można cię uniewinnić, iż jesteś po raz pierwszy u państwa Rougon. Lecz wiedzże na przyszłość, iż powinieneś unikać ludzi, z którymi dziś zaznajomiłeś się i tak długo rozmawiałeś.
Ksiądz Faujas spojrzał na towarzysza i rzekł z zadziwieniem:
— Powinienem unikać tych ludzi?... Dlaczego?
— Bo te osoby są źle widziane... Nie chcę ich sądzić, nie chcę o nich wyrokować, nie chcę nikogo obgadywać... Wprost tylko przez życzliwość, jaką mam dla ciebie, ostrzegam: miej się na baczności i nie zadawaj się z osobami, o których nie wiesz czegoś stanowczego...
To rzekłszy, chciał się oddalić, lecz ksiądz Faujas powstrzymał go pytaniem, zadanem z wielką żywością:
— Jestem zaniepokojony... Cóż to takiego?... Kochany księże Bourette, zechciej mnie objaśnić... Zdaje mi się, że możesz to uczynić, nikogo nie obmawiając.
— Powiem ci więc, że Wilhelm Porquier postępuje w sposób gorszący... zatruwa życie czcigodnemu swojemu ojcu... bo szerzy jaknajmarniejsze zasady i daje wstrętny przykład naszej uczciwej młodzieży w Plassans... W Paryżu narobił długów, tutaj miasto całe trzęsie się opowiadaniami o codziennych jego wybrykach... Co zaś do pana de Condamin...
Zatrzymał się dla nabrania odwagi do wypowiedzenia rzeczy strasznych, jakie wiedział o nadzorcy wód i lasów. Wreszcie, spuściwszy oczy, rzekł głosem urywanym:
— Pan de Condamin nie liczy się z wyrażeniami, wprost rozpuszcza język zbytecznie... i to do tego stopnia, że pozwalam sobie posądzić go o brak zmysłu moralnego... Nikomu nie przepuści, każdemu łatkę przypnie, gorsząc tem ludzi statecznych i uczciwych... Wreszcie, mówią o nim, lecz doprawdy nie wiem, jak ci to powtórzę... otóż mówią o nim, że ożenił się nieszczególnie... bez należytego wyboru. Widzisz tę ładną, trzydziestoletnią kobietę, którą obstąpili mężczyźni?... To ona, to jego żona... Przywiózł ją do Plassans niewiadomo zkąd.. i niewiedzieć też jakim sposobem ta pani stała się z dniem każdym coraz potężniejszą osobistością... Wyobraź sobie, że tylko dzięki jej stosunkom pan de Condamin pozyskał legię honorową... wyrobiła takież zaszczytne odznaczenie dla doktora Porquier. Ma ona licznych i wpływowych przyjaciół w Paryżu... Lecz proszę cię, mój drogi, nikomu o tem nie wspominaj... mówię to wszystko tylko dla ciebie.. Bo pani de Condamin jest bardzo miła i uprzejma a przytem miłosierna i hojna... Bywam u niej czasami, otóż rozumiesz, że nie chcę, aby przypuszczał, że jestem w stanie mówić o niej rzeczy niezupełnie pochlebne. Jeżeli ma sobie coś to wyrzucenia to i tak cierpi, bo sumienie musi ją trapić... a my, księża, powinniśmy dopomagać jej do wejścia na drogę pokuty i poprawy... Strzeż się przedewszystkiem jej męża, bo to człowiek niebezpieczny, szkodliwy... Radzę ci, byś zachował z nim stosunki chłodne... byś z nim jak naj mniej przestawał...
Ksiądz Faujas patrzał zadziwiony na zakłopotanie mówiącego, wtem spostrzegł, iż pani Rougon nie spuszcza z nich oczu, śledząc z zajęciem grę ich twarzy. Nagle zrozumiał z czyjej namowy słyszy przestrogi księdza Buarette, więc spytał:
— Wszak pan mówisz mi to wszystko z polecenia pani Rougon?...
— Jakim sposobem to wywnioskowałeś? Kto cię uprzedził?... Zaleciła mi, abym ani słowem nie wspomniał o niej... lecz ponieważ odgadłeś, przeczyć prawdzie byłoby grzechem... Tak, poleciła mi to przez wrodzoną dobroć i zacność serca.. Szlachetna ta kobieta byłaby zrozpaczoną, widząc księdza wchodzącego w przyjazne stosunki z tymi ludźmi... Ona biedaczka musi ich przyjmować, ze względem na stanowisko, jakie zajmuje, nałożono na nią obowiązki... i to czasami obowiązki trudne do spełnienia... Zniewoloną jest między innemi do przyjmowania w swoim salonie ludzi wszelkich przekonań.
Ksiądz Faujas podziękował za przestrogę i obiecał być ostrożniejszym na przyszłość. Nikt z pomiędzy grających w karty nie zauważył obecności i rozmowy dwóch księży, którzy po chwili przeszli ztąd do wielkiego, środkowego salonu. Tu, ksiądz Faujas poczuł odrazu, iż wszyscy patrzą na niego niechętnie. Gorzej i chłodniej aniżeli na początku wieczoru. Nikt nie przemawiał do niego, panie usuwały się na bok jak od czegoś wstrętnego, mężczyźni spoglądali lekceważąco. Postanowił znieść wszystko z wyniosłą obojętnością. Posłyszawszy, iż w kółku, otaczającem panią de Condamin, mówiono z naciskiem o Besançon, z którego właśnie przybywał do Plassans, zbliżył się, lecz spostrzeżono go i rozmowa została nagle przerwana, oczy tylko zatrzymano na nim z szyderskim uśmiechem, przypatrywano się jego całej postaci jak nieprzyjemnemu zjawisku. Miał głębokie przekonanie, że przed chwilą mówiono o nim i to w sposób bardzo nieprzychylny. Przystanął a o uszy obiły mu się słowa panien Rastoil, które obrócone do niego tyłem, widzieć go nie mogły i mówiły do siebie swobodnie:
— Któż to jest ten ksiądz, o którym naraz tyle mówią złego?
— Nie wiem — odpowiedziała starsza z sióstr — podobno, iż o mało co nie udusił proboszcza, z którym się pokłócił. Ojciec dziś właśnie wspomniał, iż prócz tego był zamięszany w nieczyste sprawy pieniężne, w jakieś nieudane obroty finansowe...
— Gdzież on teraz jest?... Podobno zasiadł w saloniku i rozprawia z panem de Condamin...
— Tak... dobrze o tem wiedzieć... kiedy rozmawia i śmieje się z panem de Condamin, to napewno sam niewiele od niego lepszy... trzeba unikać tego ptaszka...
Posłyszawszy to szczebiotanie panienek, ksiądz Faujas poczuł, iż pot wystąpił mu na czoło. Lecz zapanował nad sobą, nie zmienił wyrazu twarzy chociaż nagle pobladł i wargi mu się zatrzęsły. Zdawało mu się, że wszyscy ludzie zebrani w salonie, mówią o proboszczu, którego zamordował, oraz o szachrajstwach jakich się dopuścił. Twarze panów Delangre i Porquier wydały mu się surowe, oskarżające. Pan de Bourdeu także musiał o nim mówić do swojej sąsiadki. Maffre, sędzia pokoju, zdawał się w nim węszyć złoczyńcę, którego należałoby uprzątnąć. A potwornie brzydka para małżonków Paloque spoglądała ku niemu z niemem okrucieństwem, streszczając ogólne wrażenie oburzenia na człowieka, łączącego w sobie tyle naraz przewinień. Ksiądz Faujas cofnął się nieco w tył, oddalając się od panien Rastoil, ku którym nadbiegła matka, jakby w chęci zasłonięcia ich, od wstrętnego sąsiedztwa. Oparł się o fortepian i złożywszy ręce, spoglądał z góry na strojny tłum gości pani Felicyi, czuwając, by mu rysy twarzy nie drgnęły. Tak, najniezawodniej wszyscy usuwali się od niego z wyraźną niechęcią i wszyscy musieli coś knuć przeciw niemu.
Stał nieruchomo i patrzał, wtem drgnął, ujrzawszy wśród grona kobiet księdza Fenil, który osunięty w nizkim fotelu, uśmiechał się dwuznacznie. Oczy ich się spotkały i przez chwilę mierzyli się wzrokiem, jak dwaj zapaśnicy, mający z sobą wieść walkę o życie. Panie otaczające księdza Fenil poruszyły się z miejsca, zaszeleściły jedwabne ich suknie i ksiądz znikł na nowo zasłonięty rojem strojnych kobiet.
Niepostrzeżenie Felicya zbliżyła się do fortepianu i zasadziła przed nim starszą z panien Rastoil, słynącą a wdzięku z jakim śpiewała sielankowe piosenki. Korzystając z chwili, pani Felicya skinęła na księdza Faujas i stanąwszy z nim we wgłębieniu okna, spytała:
— Coś pan zawinił wobec księdza Fenil?...
Rozmawiali prawie szeptem, by nie przeszkadzać śpiewającej pannie Rastoil. Ksiądz Faujas udał zadziwionego, lecz gdy pani Rougon ruszywszy ramionami, rzekła mu coś prawie do ucha, zmienił taktykę i zaczął z nią mówić otwarcie. Uśmiechali się rozmawiając, tak iż każdy z gości zebranych w salonie, mógł sądzić, że bawią się wymianą zdań banalnej grzeczności, wszakże oczy ich błyszczały wymownie, świadcząc o ważności poruszanych przez nich kwestyj. Wtem muzyka i śpiew panny Rastoil ucichły, lecz na prośbę obecnych zaczęła śpiewać inną modną piosenkę. Felicya mówiła więc dalej:
— Trzeba wyznać, że dzisiejszy, pierwszy pana występ jest zupełnie nieudany. Naraziłeś pan sobie wszystkich najniepotrzebniej. Przez jakiś czas należy zaniechać wszelkiego bywania i pokazywania się ludziom... Złą pan obrałeś drogę; zamiast pychą i lekceważeniem trzeba posługiwać się wyszukaną grzecznością i uprzejmością. Powinieneś pan się starać, by cię wszyscy tu pokochali...
Ksiądz Faujas stał zamyślony, wreszcie spytał:
— Więc pani przypuszcza, że te szkaradne wieści zostały rozpuszczone przez księdza Fenil?
— Zbyt on jest mądry, by je miał rozpuszczać wprost i otwarcie... lecz szepnął coś o nich każdej ze swoich penitentek... Nie wiem, o ile on pana zdołał przeniknąć, lecz na pewno lęka się pana i będzie się starał kopać pod panem dołki.. Na nieszczęście jest spowiednikiem wszystkich kobiet, mających stanowisko i znaczenie w Plassans. To on a nie kto inny przeprowadził kandydaturę margrabiego de Lagrifoul. Jemu margrabia zawdzięcza, że jest deputowanym.
— Szkoda, że dziś tutaj przyszedłem — szepnął ksiądz Faujas.
Felicya zacisnęła usta i podchwyciła z żywością:
— Szkoda raczej, żeś się pan skompromitował, rozmawiając za długo z takim człowiekiem jak pan de Condamin. Ja uczyniłam, co mogłam. Gdy tylko odebrałam z Paryża list od wiadomej panu osoby, postarałam się o ułatwienie panu wstępu do mojego domu. Myślałam, że pan natychmiast się postara o wytworzenie sobie grona ludzi życzliwych. Tak przynajmniej należało postąpić. Ale zamiast tego pan zraziłeś wszystkich do siebie... Proszę mi wybaczyć moją szczerość, lecz raz jeszcze powtarzam, postąpiłeś pan bardzo niezręcznie, wprost wbrew własnemu swojemu dobru... Wynająłeś pan mieszkanie u mojego zięcia, zamknąłeś się tam jak w pustelni, nosisz sutanę tak zniszczoną, iż służy za pośmiewisko ulicznej gawiedzi... słowem, co krok popełniałeś pan błędy nie do darowania...
Ksiądz Faujas okazywał pewne zniecierpliwienie, słuchając słów pani Rougon, wszakże odpowiedział jej uprzejmie:
— Postaram się skorzystać z rad, jakie pani mi udziela. Wszakże zdaje mi się, iż nie należy, by wiedziano, że pani interesuje się mojemi losami...
— Pod tym względem przyznaję panu racyę... Proszę więc tak się urządzić, by zjednać sobie wszystkich i wtedy dopiero ukazać się na nowo w moim salonie... Pragnę pana widzieć jako tryumfatora... albowiem owa osoba, mieszkająca w Paryżu, tak żywo interesuje się panem, iż nie mogę nie być szczerze życzliwą dla pana. A zatem, drogi panie, proszę pamiętać, że należy schować pazurki i być słodkim, uprzejmym, zwłaszcza względem kobiet, które należy przedewszystkiem pozyskać i przeciągnąć na swoją stronę. Tylko przez kobiety można rządzić i rozkazywać w Plassans...
Panna Rastoil uderzała właśnie finałowe akordy, co było zarazem sygnałem do dania jej oklasków. Pani Rougon zaniechała dalszej rozmowy przy oknie i pośpieszywszy ku śpiewaczce, dziękowała jej z wielkiem przejęciem, winszując rozwijającego się wciąż talentu. Następnie pani Felicya stanęła w pośrodku salonu, podając rękę osobom, które ją żegnały, uważając, iż pora już wracać do siebie. Była teraz godzina jedenasta. Ksiądz Faujas zauważył z niezadowolnieniem, iż ksiądz Bourette, z którym miał razem opuścić salon, wymknął się cichaczem podczas improwizowanego koncertu. Uważał, iż nie powinien ztąd wychodzić sam, albowiem zaraz nazajutrz opowiadanoby w całem mieście, że został sromotnie wyrzucony z mieszkania państwa Rougon. Cofnął się więc ku framudze okna i patrzał uważnie do kogo zdoła się przyłączyć, opuszczając salon.
Coraz więcej ubywało osób a on nie znajdował nikogo. Wtem, pomiędzy kilku pozostałemi paniami, poznał panią Mouret. Wydała mu się młodszą i ładniejszą, skutkiem staranniejszego ubrania i lekko podfryzowanych włosów. Zadziwił się, iż dopiero teraz ją spostrzega. Ale Marta siadała zwykle w najciaśniejszym kąciku, była milcząca a twarz jej oraz oczy świadczyły, że nie przyjmuje udziału w ogólnej rozmowie i zabawie. Ręce jej, zwykle szyciem zajęte, dziwić się zdawały, iż spoczywają spokojnie na kolanach w zupełnej bezczynności. Podczas gdy się jej ksiądz Faujas przypatrywał, Marta wstała, by pożegnać się z matką.
Pani Rougon wciąż jeszcze stała w pośrodku swego bogatego salonu i promieniała radosną dumą, poiła się dźwiękiem grzecznych słów pożegnalnych swoich gości, którzy z najuprzejmiejszemi uśmiechami, dziękowali jej za wieczór mile spędzony, za przyjęcie jakiego doznali, nie zapominając nawet pochwał dla wybornego ponczu. W myśli Felicya porównywała obecne swoje stanowisko do dawniejszego. Jakże się dla niej postać rzeczy zmieniła! Dawniej ubiegać się musiała za gośćmi, niezbyt chętnie przybywającymi do cytrynowego, nędznego jej salonu, dziś przyjmuje ludzi najwybitniejszych i najbogatszych w Plassans, wiedząc, iż uważają się za szczęśliwych, jeżeli ich obdarzy swoją rozmową lub uśmiechem. Wszyscy dziś kochali i czcili tę nieocenioną panią Rougon!
— Jesteś pani prawdziwą czarodziejką — rzekł do gospodyni domu sędzia pokoju pan Maffre — godziny mijają tu szybko jak minuty!
— Tylko u pani można się rozerwać! Pani jedna umiesz gości przyjmować! — szeptała przy pożegnaniu ładna pani de Condamin.
— Pani raczy nie zapomnieć, iż jutro czekamy na nią z obiadem — rzekł pan Delangre. — Prosimy o dotrzymanie obietnicy! Tylko z góry proszę o pobłażliwość, bo my ani możemy, ani umiemy przyjmować naszych gości, tak jak droga pani nas przyjmujesz.
Poczekawszy, by skończono się żegnać, Marta zbliżyła się do matki i pocałowawszy ją, szła już ku drzwiom, gdy Felicya przywołała córkę i wyszukawszy w cieniu stojącego księdza Faujas, rzekła do niego, nie poruszywszy się z miejsca:
— Czy można pana o coś prosić?...
Ksiądz skłonił się uprzejmie a Felicya mówiła w dalszym ciągu:
— Ponieważ pan mieszka w domu mojego zięcia, pragnęłabym, aby pan zechciał odprowadzić moją córkę. Przypuszczam, że to nie sprawi panu zbytecznego kłopotu a ja będę spokojniejsza, albowiem idzie się tam kawałkiem nieoświetlonej ulicy, nieprzyjemnej wieczorem dla kobiety, idącej bez męzkiej opieki.
Marta poczęła się wymawiać, zapewniając matkę, że się nie lęka rozbojów, lecz Felicya, całując córkę, prosiła, by skorzystała z uprzejmości księdza Faujas, albowiem nie nadłoży dla niej drogi a ją upewni o bezpiecznem przedostaniu się Marty do domu. Pożegnawszy się, wyszli więc razem a Felicya, która ich odprowadziła aż do schodów, szepnęła do ucha księdzu:
— Proszę pamiętać o tem co mówiłam... Staraj się pan podobać kobietom, jeżeli chcesz zawładnąć naszem Plassans.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.