Podpalaczka/Tom II-gi/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | II-gi |
Część | pierwsza |
Rozdział | XIV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór zawachał się z odpowiedzią.
— Tak! byłam wariatką — mówiła żywo wdowa po Piotrze Fortier — nie zaprzeczaj pan, to próżne! Byłam obłąkaną, lecz nią obecnie nie jestem. Ciemności, rozsnute nad moim mózgiem, nagle się przedarły. Noc rozproszyła się... Wszystko, tak... wszystko sobie przypominam. Skazano mnie na dożywotnie więzienie za morderstwo, podpalenie i kradzież! Usłyszawszy ów wyrok, wyrok niesprawiedliwy, przysięgam... omdlałam! Co działo się ze mną od owej chwili, nie wiem tego. Zdaje mi się, żem spała snem długim i ciężkim. O, powiedz mi pan... powiedz, błagam cię — mówiła z rozrzewnieniem w głosie, powiedz, jak długo byłam obłąkaną, od jak dawna przebywam w Salpétrière? ja muszę to wiedzieć!
— Aby ci ściśle oznaczyć czas — rzekł doktór — potrzebuję w tutejszych księgach sprawdzić datę twojego przybycia — i zwróciwszy się do nadeszłej dozorczyni, polecił przynieść sobie takowe.
— Przebywasz tu pani od dnia 14 marca 1862 r. — rzekł, przerzuciwszy księgę.
— A obecnie jaku rok mamy? — pytała.
— Tysiąc osiemset siedemdziesiąty pierwszy.
Joanna, zachwiawszy się, omal nie upadła.
— Lat dziewięć! — jęknęła, powściągając wyruszenie i przykładając rękę do czoła; — więc przez lat dziewięć byłam obłąkaną! — Nikt już zapewne o mnie nie pamięta i nikt nie przychodził tu do mnie, wszak prawda?
— Nikt! — odpowiedziała dozorczyni.
— A jednak miałam dwoje dzieci! — wołała nieszczęśliwa kobieta, wybuchając łkaniem — syna Jerzego i córkę Lucyę... Co stało się z niemi? Czy żyją aby jeszcze... czy żyją?
— Nic o tem nie wiem — rzekł doktór — napisz pani do osób, u których zostawiłaś swe dzieci, a otrzymasz dokładne objaśnienie.
— Tak! — zawołała uwięziona — napisze, napisze, chcę wiedzieć... Lecz co mnie teraz oczekuje?
— Przedewszystkiem zadam pani jedno zapytane — ozwał się lekarz — a skoro mi na nie odpowiesz, złożę raport, stwierdzający twe uzdrowienie. Niezaprzeczenie w tej chwili znajdujesz się pani w stanie zupełnej przytomności umysłu — mówił dalej — jak to długo potrwa jednakże, przyszłość okaże. Chciej mi powiedzieć, w jaki sposób odzyskałaś przytomność?
— Ja nie wiem — odpowiedziała Joanna-. — Na widok wspinających się po murze płomieni trwoga mnie ogarnęła... Przypomniało mi to pożar fabryki w Alfortville, zaczęłam przyzywać pomocy...
— Wstrząśnienie moralne zbudziło wspomnienia, skutkiem czego wróciła przytomność — rzekł doktór. — Nie po raz to pierwszy zdarza się nam stwierdzać coś podobnego.
— Sądzisz mnie pan zatem być uzdrowioną?
— Spodziewam się i wierzę w to!...
— Zechciej mnie więc objaśnić, o co prosiłam: jaki los czeka mnie teraz?
— Po złożeniu przezemnie raportu przeniesioną zostaniesz do więzienia, gdzie będziesz odsiadywała swą karę.
— Tak, dopóki żyć będę! — zawołała z goryczą; — a moje osierocone dzieci być może zmarły... zmarły z braku macierzyńskiej opieki. Ach! nieszczęście srodze we mnie uderza.
— Odwagi, biedna kobieto — rzekł doktór, wychodząc — odwagi!... Nie posiadasz dowodu, aby twe dzieci umarły, być może, Bóg je zachowuje dla twego szczęścia i dozwoli uścisnąć ci je kiedyś!
Wdowa po Piotrze Fortier wybuchnęła łkaniem. Po wyjściu doktora, zostawszy samą, Joanna uspokoiła się nieco i rozmyślać zaczęła nad swojem położeniem.
— Zostawiłam Jurasia u proboszcza wioski, nazywającej się, o ile pomnę, Chévry. Ów proboszcz był zacnym człowiekiem, pełnym dobroci i miłosierdzia. Przyrzekł, iż synem moim opiekować się będzie i jestem pewną, że dotrzymał słowa. Mój ukochany Jerzy, jeżeli żyje, ma już lat czternaście, a Łucya jedenaście. Jej mamka w Joigny, zdjęta litością, pewno ją wychowała. Och! moje dzieci, moje ukochane dzieli — wołała, rozpływając się we łzach — czyż ja was kiedy zobaczę? Tak — dodała po chwili — doktór miał słuszność, ufajmy w boskie miłosierdzie, może ja je kiedyś uścisnę jeszcze.
I ukojona tą myślą, udała się z prośbą do dozorczyni o potrzebne materyały do napisania listu.
— Niewolno nam udzielać takowych — odpowiedziała.
— Ależ ja już nie jestem obłąkaną — prosiła Joanna.
— To nic nie znaczy. Dla przyjętych tu reguł wyjątki nie istnieją. Jutro, podczas wizyty — mówiła — proś pani o to zarządzającej albo doktora. Być może, dostarczyć ci żądane I przedmioty pozwolą. Ja działać samowolnie nie mogę w tym razie.
Biedna kobieta płacząc, pochyliła głowę w milczeniu.
Nazajutrz poprzedniego doktora zastępował inny lekarz. Surowy pod względem przepisów, nie chciał uwzględnić żądania proszącej, jak również i zarządzająca zakładem, do której udawała się Joanna.
— A więc — wołała nieszczęśliwa matka, owładnięta rozpaczą — pozbawiają mnie nawet środków powiadomienia się, czy moje dzieci żyją lub zmarły?
Po złożonym raporcie przez doktora o uzdrowieniu wdowy Fortier, wydano rozkaz przewiezienia jej do Saint-Lazare, zkąd przeprowadzoną być miała do więzienia w Clermont. Wiadomość ta wzmocniła otuchą jej serce, spodziewała się bowiem, iż w więzieniu łatwiej jej może napisać pozwolą. Zawiodła jednak nieszczęsną nadzieja; i tam zarówno wszelka korespondencya najsurowiej więźniom wzbronioną została.
Było to w początkach roku 1871. Po ukończonej wojnie, skutkiem wewnętrznych zamieszek, nastąpiły mordy i pożary w Paryżu, tak, iż zaledwie w czerwcu zdołano przewieźć skazaną do Clermont, gdzie umieszczono ją w szwalni. Tu nareszcie, mimo surowej reguły więziennej, udzielono jej pozwolenie na napisanie listu. Wysłała je dwa razem: jeden do proboszcza w Chévry, drugi do mamki, u której pozostawiła swą córką w Joigny, oczekując odpowiedzi z łatwą do pojęcia trwogą.
W kilka dni potem dyrektor więzienia odebrał list od proboszcza w Chévry z oznajmieniem, iż jego poprzednik zmarł, a on nic nie wie o szczegółach żądanych. Na tę wiadomość biedną kobietę ogarnęła rozpacz, która zwiększyła się jeszcze, gdy jednocześnie prawie powrócił list wysłany do mamki w Joigny z napisanem na kopercie: Adresatka nieznana.
— Tak więc biedne me dzieci straconemi dla mnie zostały i — wołała nieszczęśliwa — nigdy ich nie zobaczę więcej! Nie, nie! — szepnęła zcicha po przejściu wyruszenia — ja chcę je widzieć i widzieć je muszę... choćby mi przyszło czekać lat dziesięć, wynajdę sposób wymknięcia się z tego domu, muszę je odszukać... Bóg mi je powróci!
Odtąd gorące pragnienie ucieczki opanowało umysł Joanny, nie dającej spokoju.
— Uciec... lecz w jaki sposób? — zapytywała siebie.
Gruby, podwójny mur opasywał więzienie, a wśród drogi pomiędzy temi murami, na piętnaście stóp wysokiemi, chodziło dwóch szyldwachów, dniem i nocą czuwając, zaś u drzwi, wychodzących na więzienne podwórze, stało dwudziestu żołnierzy.
Wewnątrz budynku rygor był niemniej surowym. O piątej godzinie latem, a o szóstej zimą, więźniowie wstawać musieli. Po krótkiej przechadzce w dziedzińcu, szli do warsztatów, pracując tam do jedenastej, w Którym to czasie rozdawano im obiad w refektarzu; o dwunastej wracali znów do swych zajęć w warsztatach, pozostając tam do wieczerzy, po spożyciu której, modłach wieczornych w kaplicy i krótkiej przechadzce, udawali się na spoczynek.
Reguła nakazywała uwięzionym bezwzględne milczenie. W takich warunkach czyliż podobna marzyć o ucieczce, o wyzwoleniu się wobec bezustannej nad sobą czujności nadzorców?
Joanna pojmowała trudność, a raczej niemożebność spełnienia podobnego zamiaru: nie rozpaczała jednakże i nie traciła nadziei; mijały wszelako miesiące, lata po latach następowały, a nadarzała się sposobność, tyle upragniona przez nieszczęśliwą.
W początkach siódmego roku od chwili uwięzienia, z uwagi na jej nienaganne zachowanie się, postanowiono ją przenieść do infirmeryi. Było to wielką łaską, nadzorczyniom bowiem przy chorych mówić wolno było, używały tam większej swobody, stosownie do reguł przepisanych i otrzymywały drobne osobiste wynagrodzenie.