Podpalaczka/Tom IV-ty/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | III |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Matko Elizo — wyrzekł, siadając przy stole i zabierając się do napisania listu — czeka cię nielada wędrówka wśród nocy.
— Gdzie, panie? — spytała wdowa.
— Będziesz musiała pójść do mej teściowej.
— Chętnie to uczynię — odpowiedziała, zgadując co zaszło.
— Czy wiesz, gdzie czart ów mieszka? — mówił Lebret — aż w Garenne des Colombes, pod numerem 41-ym.
— Odnajdę ją — rzekła Joanna, nie chcąc wyznać, iż była tam już dziś rano. — Cóż mam powiedzieć pańskiej teściowej.
— Oddasz jej list, który napiszę. Ostatni pociąg, jadący do Paryża, przechodzi przez Bois-Colombes o północy, minut sześć. Potrzeba ci będzie tak się urządzić, ażebyś matkę mej żony mogła przywieźć tym właśnie pociągiem. Nasza chora pragnie widzieć się z nią koniecznie.
— Przywiozę ją, panie Lebret, upewniam. Obecnie mamy dwadzieścia minut po dziewiątej. Zatem o dziesiątej wsiądę na pociąg ze stacyi Saint-Lazare. O trzy kwadranse na jedenastą będę u pani Lebel i przyjadę tu wraz z nią pociągiem przychodzącym o północy.
Lebret, napisawszy list, włożył go w kopertę i podał roznosicielce.
— Pośpiesz się pani — rzekł — oto pieniądze. Wsiądź do powozu, udaj się na stacyę i z powrotem przyjedź również fiakrem.
Joanna wyszła w oka mgnieniu. Fiakr próżny przejeżdżał właśnie, przywoławszy go, wsiadła i w ciągu kilku minut znalazła się na stacyi Saint-Lazare przed odejściem pociągu. O dziesiątej minut dwadzieścia wysiadła w Bois-Colombes i biegnąc szybko, zwróciła się ku Garenne tą samą drogą, którą szła rano.
Głęboka cisza panowała pośród tej wiejskiej ustroni, Joanna jednak nie obawiała się wcale. Szybkim krokiem weszła na drożynę, ciągnącą się obok linii drogi żelaznej.
Owidyusz Soliveau, z natężonym słuchem, wytrzeszczonemi oczyma, stał nieruchomy na swem stanowisku. Odkąd Łucya przemknęła tuż przed nim, nikt więcej się nie ukazał, droga była pustą zupełnie. Nagle posłyszał odgłos kroków. Podwoił uwagę i wzrokiem przebić ciemności usiłował. Kroki zbliżały się, lecz pochodziły one z przeciwnej strony, nie mogła to być zatem oczekiwana przezeń ofiara.
Soliveau zwrócił głowę ku Bois de Colombes i dostrzegł postać czarną, zaledwie wyróżniającą się zpośród ciemności.
— Zdaje się, że to kobieta — wyszeptał.
W pobliżu kępy drzew owa postać czarna przystanęła, zdając się jakoby namyślać, szukając drogi. Nagle, jakby odnalazłszy ją, zaczęła biedź ścieżką, ciągnącą się około drzew.
— To któraś z tutejszych wieśniaczek — pomyślał Soliveau — zapóźniła się i biegnie.
Joanna Fortier, ona to bowiem była, przeszedłszy tuż koło tego łotra — weszła na gościniec, wiodący do Paryża i zatrzymała się przed domem pani Lebel, gdzie pochwyciwszy za łańcuch od dzwonka, pociągnęła nim gwałtownie. Dźwięk jego doszedł aż do uszu Owidyusza. Przez parę minut matka Eliza nie przerywała dzwonienia. Nakoniec głos służącej ozwał się w głębi domu:
— Kto tam? kto dzwoni?
— Pilny list przynoszę od pana Lebret, którego żona jest umierającą — odpowiedziała Joanna.
— Zaczekaj pani...
Za chwilę służąca, otworzywszy drzwi, poznała ją.
— To pani przychodziłaś tu wczoraj? — spytała.
— Tak, ja właśnie.
— Pani Lebel, obudziła mnie, usłyszawszy dzwonienie. Zapewne mocniej słaba jej córka?
— Biednej kobiecie zaledwie parę godzin życia pozostaje.
Pani Lebel, wdziawszy z pośpiechem spódnicę i kaftanik, zeszła z facyaty ze świecą w ręku.
— Mam list do pani — mówiła żywo Joanna — list bardzo pilny, od pana Lebret.
Pani Lebel, wziąwszy list, rozdarła kopertę i czytała, przyczem najmniejsze wzruszenie nie ukazało się na jej obliczu.
— Dobrze — wyrzekła obojętnie — mój zięć przeprasza mnie, tego właśnie żądałam. Justyno — dodała, zwracając się do służącej — przygotuj mi suknię i futro. Pojedziesz ze mną ostatnim pociągiem do Paryża, chcę widzieć mą córkę przed zgonem. Zaczekaj pani tu na mnie — rzekła do Joanny — będę gotową za chwilę.
I wyszła, aby się ubrać.
∗
∗ ∗ |
W willi pana mera Łucya ukończyła śpieszniej, niż się spodziewała upinanie girland kwiatowych na sukni.
— Gotowe już, pani — wyrzekła do wrzącej niecierpliwością merowej — brak jeszcze pięciu minut do jedenastej.
— Prędzej, prędzej wdziewaj mi suknię — wołała pani.
Dziewczę nie dało sobie tego powtórzyć. Noc zapadała szybko, a nie chciała się ona spóźnić na pociąg, odchodzący o północy. Ubrać jednak panią merową nie było rzeczą zbyt łatwą. Tu trzeba było fałdę zmienić, ówdzie kwiat poprawić, Wpiąć lub spuścić koronkę. Nakoniec po upływie dwudziestu pięciu minut pani merowa uczuła się być zadowoloną.
— A przecie, że ukończyłaś — wyrzekła — możesz panna teraz odjechać, nie zatrzymuję cię dłużej. Dobranoc!
— Dobranoc pani — odpowiedziała Łucya wychodząc.
Pozostawało jej czterdzieści minut czasu dla dojścia na stacyę, to znaczy więcej, niż jej potrzeba było. Mimo to szła żwawo, nie chcąc opóźniać się pośród wsi w nocnej porze. Niezwykła trwoga ją ogarniała na widok ciemności, otaczających ją wokoło. Przyśpieszywszy kroku, biegła szybko wzdłuż cierniowego płotu, odgradzającego ścieżynkę od linii drogi żelaznej.
Owidyusz dosłyszał lekki, przyśpieszony chód młodej szwaczki. Dobywszy nóż z kieszeni, zrzucił z ostrza owijający go papier i stanął w takiej pozycyi, by módz się rzucić jak tygrys odrazu na swoją zdobycz.
— To ona... — rzekł, nasłuchując.