<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział II
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Za chwilę spokój i cisza zaległy fabrykę, słychać było jedynie kroki nocnego stróża w dziedzińcu, odbywającego swój obchód wieczorny.
— Nadchodzi chwila stanowcza... — rzekł Garaud do swego wspólnika.
— Tak... trzeba się uzbroić w odwagę — odparł Soliveau. — Daj mi pozostawiony wczoraj kuferek.
Harmant otworzywszy w ścianie wgłębienie, podał walizkę Owidyuszowi, który przebierać się zaczął.
Owidyusz skończywszy tę czynność, zwrócił się ku Jakóbowi, który z twarzą, zimnym potem zroszoną, patrzył nań, nieprzemówiwszy ani słowa.
— Numer pierwszy skończony nareszcie — rzekł Soliveau. — Schowaj mi to ubranie, gdzie w miejsce bezpieczne, wdzieję je, wróciwszy. A teraz zaprowadź mnie do drzwi bocznych, o których mówiłeś.
Zachowując wciąż głębokie milczenie, Garaud dobył klucz z szuflady i dał znak Owidyuszowi aby szedł za nim.
Przy wyjściu na podwórze, obaj się zatrzymali.
Ciemność panowała głęboka. Ani jedna z gwiazd nie błyszczała na niebie, pokotem chmurami, księżyc wschodził później Garaud spojrzał w zalegające ciemności i nasłuchiwać, zaczął.
Cisza była wokoło.
— Pójdź! — rzekł, biorąc za rękę Owidyusza, i poprowadził go z sobą.
Szli razem wzdłuż muru, aż do korytarza, prowadzącego na drugi dziedziniec, zapełniony deskami, belkami i materyalami różnego rodzaju.
Po przebyciu tej drogi w milczeniu, Garaud zatrzymał się przed małemi bocznemi drzwiami.
— To tu... — wyszepnął, szukając ręką zamku w ciemności.
To mówiąc otworzył drzwi.
— Oto klucz... — rzekł do Owidyusza. — Trzymaj się prawej strony, za kilka minut będziesz na drodze do Garenne des Colombes.
Soliveau, wziąwszy klucz, wybiegł jak zając, znikając pośród ciemności.
Zdała zegar wieżowy w Courbovoie wydzwonił ósmą.
W owej to chwili jednocześnie Łucya dojeżdżała do stacyi Saint-Lazare.
Z zawiniątkiem w ręku, zawierającem suknię balową, kupiła bilet do wagonu pierwszej klasy, by się umieścić wygodnie. W przedziale tym znalazła się sama.
Wysiadłszy wkrótce w Bois-Colombes, udała się drogą, jaką szła dnia poprzedniego. Kilka osób, powracających z Paryża szło z razu wraz z nią przez znaczną część drogi.
Łucya biegła z pośpiechem; nie było jeszcze tak późno, aby się mogła obawiać. Znalazłszy się jednak samą na równinie, rzuciła w około siebie spojrzenie, „W którem znać było początek rodzącej się trwogi.
Słychać było zdała turkot powozów, jadących gościńcem, glosy rozmawiających ludzi, po drugiej stronie drogi żelaznej. Dziewczyna nie czuła się być jeszcze zupełnie osamotnioną.
Zanim dosięgnęła kępy drzew, zarosłej krzakami, gdzie w przeddzień widziała śpiącego mężczyznę, przyszedł tam Owidyusz. Dosłyszał lekki krok Łucyi, a jednocześnie i odgłos kroków jakiejś drugiej osoby, idącej tą samą drogą, ale z przeciwnej strony. Mimo osłaniających go dostatecznie ciemności, nędznik ten ukrył się po za drzewa.
Łucya minęła się z nieznajomym przechodniem w milczeniu.
Poznał ją Owidyusz mimo ciemności, po białem zawiniątku jakie niosła w ręku.
Kroki obojga idących oddalać się zaczęły.
— Mam czas do zaczekania — wyszepnął nędznik — należy wybrać najdogodniejsze miejsce.
I wsunąwszy się pod gałęzie, usiadł w zaroślach, tuż przy drożynie, zapalił fajkę i z wytężonym wzrokiem i słuchem, czekał w milczeniu.
Łucya przybyła szczęśliwie do celu swojej wędrówki.
W domu merowej zamęt panował nie do opisania. Biegała służba wzywana, łajana przez pana i panią, nie wiedząc kogo słuchać i do kogo z nich spieszyć pierwej. Pokojówka oznajmiła przybycie szwaczki.
— Nareszcie... przecie... — wyrzekła pani merowa, zniecierpliwiona wyczekiwaniem, i wydała rozkaz wprowadzenia dziewczyny.
— Suknia skończona? — pytała.
— Tak pani.
— I dobrze wygląda?
— Wspaniale.
— Oczekuję na przybycie fryzyera — mówiła dalej merowa. — Przymierzę suknię, skoro mnie uczesze.
Łucya była na wszelkie kaprysy naprzód przygotowaną.
— Jak pani zechcesz — odpowiedziała.
Przyszedł fryzyer nareszcie. Ze trzy kwandranse trwało ubieranie głowy, z którego pani merowa nie była zadowoloną. Zbliżyła się kolej na Łucyę. Wyjąwszy suknię z kartonu, w jaki delikatnie była opiętą, właścicielka rozłożyła ją na krześle, rozpatrując się w szczegółach, poczem poleciła szwaczce aby ją w nią przybrała.
Suknia wykończona w tak krótkim czasie, była prawdziwem arcydziełem, doskonale przytem leżała, wypadło jednak dopełnić małe poprawki w staniku. Mimo zadziwiającej wprawy młodej szwaczki, robota ta zabrała ze dwadzieścia minut czasu. Następnie trzeba było ułożyć na niej girlandy ze świeżych kwiatów, co spiesznie wykonać się nie dało. Łucya odważnie zabrała się do dzieła. Pozostawiwszy ją przy tej pracy, wróćmy do Paryża, do piekarni przy ulicy Delfinatu.
Matka Eliza pilnowała sklepu, oczekując przybycia pana Lebret. Powrócił on o w pół do dziesiątej wieczorem. Był to wysoki, tęgi mężczyzna, o fizyognomii miernie inteligentnej, znamionującej raczej upór i chciwość.
— Jakże się miewa moja żona? — zapytał wchodząc.
— Źle, panie Lebret — odpowiedziała Joanna. — Od dwóch godzin pyta bezustannie, czyś pan powrócił. Chce mówić z panem.
— Idę do niej natychmiast.
Poczem wszedł do pokoju chorej, oczekującej go z gorączkową niecierpliwością.
Pani Lebret wyciągnęła ku niemu rękę. Od dnia poprzedzającego zwiększające się cierpienie wyryło straszne ślady na obliczu chorej. Odgadłszy za pierwszem spojrzeniem na tej bladej twarzy znamiona zbliżającej się śmierci, piekarz, mimo swej twardej natury, uczuł się głęboko wzruszonym.
— Jakże... nie jest ci lepiej, moja ty biedna? — zapytał tkliwie.
— Gorzej... znacznie gorzej... — odpowiedziała ledwie dosłyszanym głosem. — Nie ma ratunku, muszę umierać!
Łzy zabłysły w oczach Lebreta.
— Zdaje ci się, zdaje! — odpowiedział, zmuszając się do uśmiechu. — Zkąd takie czarne myśli? dlaczego?
Mówiąc to, myślał: Ma słuszność, wkrótce ją utracę!
— Trzeba umrzeć... — szepnęła chora — czuję to... czuję!... Opuszczę cię wkrótce, mój przyjacielu, a opuszczę na zawsze... Okropne to jest dla mnie, ponieważ kochałam cię szczerze.. Przed zgonem mam prośbę do ciebie... której nie odmów...
— Mów... uczynię wszystko, co zechcesz...
— Wszystko... przyrzekasz mi?
— Źle, jeśli wątpisz o tem.
— A więc... ja pragnę widzieć mą matkę...
Lebret zadrżał.
— Twą matkę... — wyjąkał zcicha.
— Tak... wiem, iż ona wiele przewiniła względem ciebie — odrzekła umierająca — lecz i ty nie jesteś bez winy... Wykroczyłeś tyle, co ona... więcej nawet może... zresztą zapomnijmy o tem... Wszak nie pozwolisz mi, bym umarła bez zobaczenia się z matką?... Po tobie, ją jedną mam tylko na świecie... Boleść rozdarłaby mi serce, gdybym, nie widząc się z nią, umrzeć była zmuszoną!
— Ależ ona nie zechce tu przyjść — odparł Lebret — nigdy, nigdy! ja ją znam dobrze!
— Mylisz się... — wyrzekła chora słabnącym głosem. — Przyjdzie, jeżeli napiszesz, że cierpisz nad tem, co zaszło, że prosisz ją o przebaczenie... że prosisz, aby natychmiast przybyła, jeżeli chce mnie jeszcze zobaczyć żyjącą.
— Nie, tego nie napiszę! — zawołał Lebret opryskliwie.
— Chcesz więc, ażebym w ciężkim smutku umarła... umarła opuszczona... nie spełnisz tego ostatniego mego życzenia? Nie... nie! ty nie będziesz tak okrutnym... — szeptała dalej, zalewając się łzami.
Piekarz opuścił głowę w zadumie. Był on z natury swarliwym, zaciętym i upartym, a jednak pomimo to myślał sobie: — Ona ma słuszność... Odmówić jej widzenia się z matką w ostatniej życia godzinie, byłoby okrucieństwem z mej strony... Dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia... Nie wybaczyłbym sobie tego...
— Napiszę do niej! — nagle zawołał.
— Och! dziękuję ci... dziękuję! — wyrzekła chora, wyciągając rękę — Jesteś dobrym... poczciwym! Lecz napisz zaraz! — dodała.
— Będzie dość czasu na to jutro zrana.
— Nie! jutro byłoby zapóźno... Czuję, że z każdą chwilą nikną me siły i kres życia się zbliża...
— Lecz jakim sposobem list dzisiaj przesłać, o tak późnej godzinie?
— Eliza odniesie go do Garenne des Colombes i powróci tu z mą matką, tym sposobem dziś ją zobaczę. Śpiesz się... śpiesz!... błagam — powtarzała chora.
— Uczynię, co żądasz — rzekł właściciel piekarni, wychodząc.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.