Podpalaczka/Tom IV-ty/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | IV |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Łucya zbliżała się szybko. Mimo ciemności, poznał ją Owidyusz. Niosła, jak pierwej, na ręku kawał białego kartonu pani Augusty. Upłynęło parę minut. Dziewczę zbliżało się ku miejscu, gdzie na nią czatował morderca. Skoczywszy nagle, jak dziki jaguar, z nożem w podniesionem ręku, zanim dziewczę spostrzedz zdołało grożące mu niebezpieczeństwo, uderzył w nią nagle. Łucya upadła wydając okrzyk przerażenia. Morderca pochylił się nad nią, a podniósłszy rękę w górę, zadał jej powtórny cios w piersi. Ostrze noża jednakże, napotkawszy metalową zaporę w gorsecie dziewczyny, pękło zamiast wejść w jej piersi.
— Mniejsza z tem... — mruknął zabójca — zrobiłem co należało.
Dostrzegłszy zegarek z łańcuszkiem na staniku Łucyi zerwał go i zabrał, poczem przeszukawszy kieszenie jej sukni wyciągnął znajdujący się tam pugilaresik.
— Tym sposobem — mruknął — sprawa pójdzie na rachunek złodziei.
I pobiegł ścieżką, ciągnącą się pod kępą drzew, którą na chwilę przed tem szła roznosicielka chleba. Nagle zwolnił kroku i zatrzymał się, nasłuchując. Na małej odległości przed sobą dosłyszał rozmowę i trzy ludzkie postacie ukazały mu się w ciemności. Nędznik uskoczył na bok ze ścieżki i biedź począł co sił wpoprzek przez pola uprawne, rzuciwszy po za siebie rękojeść złamanego noża. Trzy ludzkie postacie, które dojrzał Owidyusz, były to Joanna Fortier i pani Lebel wraz ze służącą.
— Upewniam panią, żem słyszała jakiś krzyk od strony drogi żelaznej, tam... naprzeciw nas... z końca tej ścieżki... krzyk przerażający, straszny okrzyk śmierci! — mówiła roznosicielka.
— Zdawało się pani — odpowiedziała zagadniona, której słuch był nieco przytępionym.
— Nie, ja się nie mylę, słyszałam ów krzyk wyraźnie.
— Może to świstała lokomotywa?
W tej właśnie chwili Owidyusz, chcąc uniknąć spotkania, zaczął uciekać przez pole.
Joanna to spostrzegła.
— Patrz pani... patrz! — wołała, wskazując na cień mknący w oddaleniu. Jakiś człowiek... człowiek, który nas spostrzegł, ucieka... Zbrodnię spełniono gdzieś w pobliżu! Krzyk, który usłyszałam, był krzykiem konającego.
Tu roznosicielka biedź szybko naprzód zaczęła.
Pani Lebel ze służącą szły zwolna. Joanna, biegnąc naprzód, słuch wytężyła. Przybywszy pod kępę drzew, do miejsca, gdzie się ów dramat rozegrał, przystanęła drżąca. Na ziemi u jej stóp leżało ciało jakieś bezwładnie. Pochyliwszy się, dotknęła palcami kartonu, który Łucya z rąk wypuściła. Dreszcz nerwowy wstrząsnął przybyłą od stóp do głowy. Myśl straszna, przerażająca, przebiegła jej umysł. Przypomniała sobie, iż w przeddzień dnia tego, przy spotkaniu Lucyi w tem samem miejscu, powiedziała jej ona, że nazajutrz wieczorem ma odnieść suknię do Garenne de Colombes. Karton, którego dotknęła ręką, mógł być owinięciem tej sukni. To ciało więc, leżące przed nią bezwładnie, miałożby być postacią młodej szwaczki? Na pół obłąkana, ze ściśniętem sercem, uklękła Joanna, zbliżając twarz swoją do tej nieruchomej postaci i unosząc jej głowę, by lepiej dojrzeć. Głuchy jęk wybiegł z jej piersi, gdy w zamordowanej poznała Łucyę.
— Co się stało? — pytała pani Lebel, nadchodąca ze służącą.
— Zbrodnia... morderstwo! — wołała roznosicielka przerywanym głosem. — Zabił ją ten nędznik, który uciekał przez pole... Łucyo! ach Łucyo! drogie me dziecię!...
I wdowa Fortier ze łkaniem, pochwyciwszy bezwładną rękę dziewczęcia, okrywała ją pocałunkami.
Pani Lebel i służąca drżały z przerażenia.
— Znasz więc pani tę nieszczęśliwą? — pytała pierwsza Joanna nie usłyszała zapytania. Uniósłszy bezwładne ciało leżącej, tuliła je do swych piersi. Nagle uczuła ciecz ciepłą, spływającą po palcach.
— Krew z niej uchodzi! — krzyknęła, kładąc zbroczoną rękę na piersiach dziewczyny. — Lecz serce jej uderza! — wołała z radością. — Ona jeszcze żyje!... Boże, mój Boże! okaż swe miłosierdzie! — A zwróciwszy się do pani Lebel: — Umierająca córka na panią oczekuje — dodała — opóźniać się nie możesz...
pociąg odchodzi do Paryża... Śpiesz pani! Proszę cię tylko, powiedz na stacyi w Bois-Colombes, aby tu kogoś przysłano, któryby m dopomógł ratować tę nieszczęśliwy... Ja przy niej pozostanę...
— Opowiem wszystko... powiedz mi pani tylko czy znasz ją?
— Czy ją znam? — zawołała Joanna wybuchając łkaniem. — Tak... znam ją... i kocham jak własną mą córkę!..
— Lecz idźmy pani... speszmy... — wołała służąca — spóźnimy się na pociąg...
To mówiąc ujęła za rękę panią Lebel i uprowadziła ją spieszno.
Obie kobiety zdyszane, wystraszone, przybyły na kilka minut przed odejściem pociągu.
Dwóch żandarmów służbowych znajdowało się na stacyi.
— Panowie... panowie — wołała pani Lebel, zaledwie oddech pochwycić zdołając — okropna zbrodnia spełnioną została...
— Zbrodnia... gdzie... gdzie? — pytał brygadyer.
— Na drodze... na ścieżce biegnącej około plantu drogi żelaznej Saint-Germain.
— Zbrodnia jakiego rodzaju?
— Zamordowano młodą dziewczynę: pozostawiłyśmy przy niej naszą towarzyszkę...
— Dziewczyna ta umarła?
— Leży bezwładnie... krew z niej uchodzi!..
— Wskaż pani jasno nam miejsce...
— W pobliżu ścieżki, przecinającej pole... pod kępą drzew.
— To wystarcza... Jedziemy tam natychmiast.
— Trzeba jednak wziąść z sobą drążki, lub nosze, ażeby na nich przenieść tą nieszczęśliwą — mówiła pani Lebel.
— Biegnij, Larchand — rzekł brygadyer do drugiego żandarma — zbudź komisarza policyi. Weź nosze z żandarmeryi i dwóch ludzi... Ja idę zaraz na miejsce Żandarm pobiegł spełnić rozkazy.
Brygadyer podszedł ku pani Lebel.
— Nazwisko pani? — zapytał.
— Wdowa Lebel.
— Zajęcie?
— Jestem kapitalistką.
— Miejsce zamieszkania? zbrodni.
— Mieszkam we własnym domu przy drodze do Paryża numer 41. w. Garenne des Colombes.
Zapisawszy to wszystko, brygadyer udał się na wskazane miejsce wypadku.
Lokomotywa gwizdnęła, pociąg miał ruszyć za chwilę.
Służąca wróciła z kupionemi biletami i obie z panią Lebel przeszły na plant, wsiadając do wagonu.
Brygadyer podążając szybko, przybył wkrótce do Joanny, która wpół klęcząc podtrzymywała głowę zranionej. Biedne dziewczę żyło, lecz była pogrążoną w omdleniu.
Spostrzegłszy nadchodzącego brygadyera, roznosicielka zapomniała o trwodze jaką sprawiał jej zwykły widok żandarmów i powitała go okrzykiem radości.
— Ach! panie, przybywaj na pomoc... — wyrzekła. — To biedne dziewczę umiera!
— Jestżeś pani przekonaną, że ciężko ranioną została?
— Ma ranę zadaną w piersi... Nie wiem jak ona jest głęboką, lecz krew bezustannie spływa po mych rękach.. Trzeba ją ztąd wynieść najśpieszniej.
— Pomoc przybędzie natychmiast... Posłałem po komisarza, po nosze i dwóch ludzi.
— Ależ tu potrzeba doktora!.. — zawołała Joanna.
— Masz pani słuszność; komisarz pewno go z sobą przyprowadzi.
Wśród głębokiego milczenia nocy, zabrzmiał głos w oddaleniu.
— Brygadyerze... gdzie jesteś?
— Tu... tu! — odpowiedział zapytany, poznawszy głos swego podwładnego. — Idźcie za śladem płotu przy drodze żelaznej.
Wkrótce pośród ciemności ukazały się światła latarni; słychać było przyśpieszone stąpania.