Podpalaczka/Tom IV-ty/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Podpalaczka |
Podtytuł | Powieść w sześciu tomach |
Tom | IV-ty |
Część | druga |
Rozdział | V |
Wydawca | Nakładem Księgarni H. Olawskiego |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Jana Cotty |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La porteuse de pain |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Larchaud zdyszany, z czołem oblanem potem, biegł, wyprzedzając gromadkę ludzi idących poza sobą.
— Otóż nadchodzi pan komisarz — rzekł żandarm — znalazłem go przy wieczerzy z doktorem Duval a wraz z nim i moi towarzysze z noszami.
— Dzielnieś się spisał Larchaud — wyrzekł brygadyer.
Wymienieni przybyli wkrótce na miejsce zbrodni. Komisarz policyi z doktorem, szli na czele. Za nimi postępowało czterech żandarmów, z których dwaj nieśli nosze, dwaj zaś inni trzymali w ręku latarnie. Ci ostatni zbliżywszy się, oświetlili całą grupę.
Blada, z zamkniętemi oczyma Łucya, niedawała znaku życia.
— Kto jest ta kobieta? — zapytał komisarz, wskazując na Joannę Fortier, tak bladą jak i zraniona, całą krwią pokrytą.
Brygadyer opowiedział szczegóły posłyszane od pani Lebel.
— Zatem pani znasz tą dziewczynę? — zapytał.
— Tak panie.
— Któż ona jest?
— Poczciwe, pracowite dziecko, mieszka w Paryżu, w tym samym domu gdzie ja zamieszkiwałam.
— Zkąd i dlaczego znalazła się o północy w tak bezludnem miejscu?
— Jest szwaczką, odnosiła suknię balową żonie pana mera. Widzisz pan karton opróżniony tuż przy niej.
— A pani zkąd się tu wzięłaś o tej godzinie?
Joanna wyjaśniła powód swego przybycia.
Komisarz uznał powód ten za dostateczny, tem więcej, iż zgadzał się on z wyjaśnieniem pani Lebel.
— Opowiedzże nam pani, co widziałaś... słyszałaś?.. — pytał dalej.
Joanna powtórzyła w krótkości to wszystko, o czem już wiedzą czytelnicy.
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, powodem zbrodni była kradzież — wyrzekł komisarz. — Człowiek, któregoś pani dostrzegła uciekającego w nocy przez pole, był niewątpliwie zabójcą. W obecnej porze niemożliwem nam jest śledzić go. Od jutra rozpoczniemy poszukiwania. Ów nędznik należy z pewnością do bandy łotrów, jaka od miesiąca operuje po wsiach nocami; mam nadzieję, że on wymknąć nam się nie zdoła.
— Jakiż twój wyrok doktorze, co do ranionej? — zapytał.
— Rana, pomimo, że jest ciężką — rzekł lekarz — zdaje mi się, iż nie jest śmiertelną.
— Oby Bóg wysłuchał słów pańskich! — zawołała z płaczem Joanna.
— Fiszbiny gorsetu, odbiły cios, ocalając życie dziewczęcia — rzekł doktór. — Mam nadzieję, iż ostrze narzędzia w głąb płuc przeniknąć nie zdołało.
— A toż co? — zawołał komisarz, dojrzawszy przy świetle latarni połyskujący na ziemi jakiś metalowy przedmiot, który podniósł.
— Otóż połowa złamanego noża — rzekł doktór — jakiego użył morderca. To ostrze, niosąc powtórny cios, napotkało bryklę stalową w gorsecie, oto tu... patrz pan... i o nią się złamało.
— Opatrzność czuwała nad biedną! — szepnęła matka Eliza.
— Niepodobna nam teraz rozpoczynać śledztwa... Cóż zrobimy doktorze? — pytał komisarz dalej.
— Trzeba przenieść to dziewczę na noszach z najwyższem staraniem.
— Niechaj ją do mnie przeniosą — wyrzekł komisarz. — Mam wolny pokój, ta poczciwa kobieta — dodał, wskazując na Joannę dozorować ją może.
— O! tak... ja nie opuszczę jej!.. — wołała roznosicielka.
— Spieszcie się zatem... — rzekł doktór. — Zrobię opatrunek tymczasowy, a jutro rano zobaczym.
Komisarz wydał rozkazy. Łucyę wciąż bladą, bez życia złożono ostrożnie na noszach, poczem cały ów smutny orszak wyruszył drogą do Bois-Colombes.
Podczas wędrówki komisarz zadawał różna pytania Joannie, na które jasno odpowiadała. Przybyli nareszcie do domu, w którym Łucya znalazła gościnność.
Żona komisarza, wraz ze służącą pośpieszyły przygotować łóżko dla dziewczęcia. Skoro na nim Łucyę złożoną, doktór wysondował ranę, upewniając, iż się nie mylił, twierdząc pierwotnie, że rana nie była śmiertelną, przystąpił więc do opatrunku, w czasie czego komisarz i brygadyer przeszukiwali suknię dziewczęcia.
— Wyraźnie dla kradzieży usiłowano ją zamordować — rzekł żandarm. — Kieszenie w sukni przewrócone na odwrotną stronę, jak i butonierka rozerwana na staniku, świadczą, że zerwano jakiś przedmiot, który się na niej znajdował.
— Zegarek panie... — rzekła Joanna — brała go zawsze wychodząc.
Zaczęto spisywać protokół i około trzeciej nad ranem rozdzielono się, pozostawiając ranioną i wciąż omdlałą Łucyę pod pieczą matki Elizy.
Komisarz odsysając żandarmów, polecił im, aby nazajutrz równo ze dniem znajdowali się na miejscu spełnionej zbrodni, dokąd i sam przybyć postanowił.
Owidyusz Soliveau w mgnieniu oka przebiegł drogę, wiodącą do Paryża i z całą szybkością wpadł do Courbevoie, gdzie Harmant nań oczekiwał.
Przybywszy do bocznych drzwi fabryki, znalazł je otwartemi.
Garaud rozgorączkowany i drżący, oczekiwał go w progu, zapytując ledwie dosłyszanym głosem.
— I cóż?
— Spełnione — odparł Soliveau. — Trzeba nam wracać do Paryża... Lucyan Labroue jest teraz wdowcem z lewej ręki. Pozostaje mu tylko zaślubić twą córkę w obec mera.
Zamknąwszy drzwi, udali się obaj do gabinetu, a jednocześnie turkot powozu dał się słyszeć na zewnątrz.
— Co to jest? — zawołał wytężając słuch Owidyusz.
— Mój powóz zajeżdża, według wydanych rozkazów.
Soliveau pośpieszył z przebraniem, a włożywszy zdjęty z siebie ubiór w walizę, wsunął do kieszeni zegarek i pugilaresik, Łucyi skradziony.
— Jestem gotów... — rzekł, biorąc w rękę walizkę.
— Więc jedźmy.
Garaud zgasiwszy światła, wyszedł przez bramę z Owidyuszem.
Powóz oczekiwał w ulicy. Wsiedli weń oba.
— Gdzie chcesz, abym cię zawiózł? — pytał przemysłowiec.
— Na bulwary w Batignolles, ztamtąd będę miał blisko do siebie.
— Na bulwar Batignolles... — zawołał Harmant na woźnicę.
Konie szybko pomknęły, nie zatrzymawszy się, aż w miejscu wskazanem, gdzie obaj złoczyńcy się rozłączyli.
Garaud powrócił do pałacu.
— Marya ocalona nareszcie!.. — myślał — jej rywalka już nie istnieje. Niezadługo u stóp mej córki ujrzę Lucyana Labroue.
Owidyusz zaś udając się do łóżka powtarzał:
— Teraz kochany kuzynie trzeba nam uregulować rachunek, a będzie on potężnym... uprzedzam!
∗
∗ ∗ |
Równo ze świtem komisarz policyi z Bois Colombes wraz z sekretarzem i żandarmami przybył pod kępę drzew na miejsce, gdzie Łucya upadła pod morderczym ciosem, ręką Owidyusza zadanym.
Śledztwo wykazało, że zbrodniarz czatował, leżąc w krzakach, gdzie ślad był widocznym, czekając na którego z przechodniów. Co do rękojeści noża, przy którym trzymała się połowa ostrza, drugiej połowy odnaleść niepodobna było. Rozpoczęto przeszukiwania na drodze Bois de Colombes.
Doktór przybył do łoża chorej, która po długich godzinach omdlenia, zaczęła odzyskiwać wreszcie przytomność.
Łucya otwarłszy oczy, powiodła w około siebie zrazu niepewnem, następnie nlespokojnem spojrzeniem. Zmarszczyła czoło, myśli jej wyraźnie pracować zaczęły. Nagle spostrzegłszy matkę Elizę, chciała wydać okrzyk radości, lecz tenże powstrzymany bólem, zamarł na jej ustach.
Joanna pochyliła się ku niej.
— Poznajesz mnie drogie dziecię? — pytała.
— Tak... tak! — odrzekła Łucya słabym głosem — lecz nie znam miejsca, w którem się znajduję... Nigdy tu nie byłam... Gdzie ja jestem?
— Znajdujesz się w mieszkaniu pana komisarza policyi, z Bois de Colombes.
Słowa te przywiodły na pamięć dziewczynie wszystko, co zaszło nocy poprzedzającej.