<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Podpalaczka
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom IV-ty
Część druga
Rozdział VI
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La porteuse de pain
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Komisarz zbliżył się teraz do chorej.
— Zostałaś pani ranioną — rzekł — obowiązkiem było z mej strony dać ci w mym domu schronienie.
— Tak... tak!.. przypominam sobie... — szepnęło dziewczę. — Zanosiłam suknię balową do Garennes... Wracając, szłam drogą przez Bois Colombes, dążąc na pociąg odchodzący do Paryża... gdy nagle, jakiś człowiek wypad! z zarośli i zadał mi cios w piersi. Odtąd, aż do chwili, gdym otworzyła oczy ciemność mój umysł zalega.
— Czyś nie dojrzała oblicza tego człowieka, który w ciebie uderzył?
— Nie panie... Noc była zbyt ciemna.
— Miałaś na sobie zegarek... nieprawdaż?
— Tak... złoty zegarek z łańcuszkiem.
— I pugilaresik?
— Również.
— Cóż w nim było?
— Trzydzieści franków i bilet na powrotną jazdę drogą żelazną.
— Widocznie więc dla ułatwienia kradzieży zabić cię usiłował. Wszystkie zegarki jednak mają wyryte wewnątrz numera. Pamiętasz numer tegoż?
— Nie panie.
— Gdzie go kupiłaś?
— Otrzymałam go w podarunku. Wiem jednak, że został nabytym w sklepie zegarmistrza, przy ulicy św. Antoniego, na rogu, przy passażu Guêmenie.
Komisarz zapisywał otrzymane szczegóły.
— Czy mógłbym prosić — dodał — o nazwisko osoby, której ten zegarek został sprzedanym?
— Owszem... wyjawię je panu. Jest nim mój narzeczony, Lucyan Labroue.
Komisarz zapisał to nowe objaśnienie.
— Ów nędznik, morderca — rzekł — będzie się starał zapewne sprzedać ukradziony zegarek. Znając numer tegoż, wpadniemy na jego ślady.
— Muszę być ciężko ranioną — wyrzekła Łucya — ponieważ bardzo cierpię.
— Pojmuję, że cierpisz, me dziecię — rzekł lekarz — rana jest głęboką, nie grozi ci jednak niebezpieczeństwo i mam nadzieję, że wkrótce zagojoną zostanie. Szczęśliwy traf zdarzył, że ta zacna, znajoma ci kobieta szła drogą w owej chwili, gdyś padła pod ciosem mordercy. Inaczej zmarłabyś na miejscu skutkiem upływu krwi.
— Ach! dobra matko Elizo, tobie więc zawdzięczam me życie! — wołało dziewczę, wyciągając ręce ku roznosicielce.
Joanna przytuliła Łucyę do serca.
— Od jak dawna tu jestem? — pytała chora dalej.
— Od wczoraj.
— Czy nie mogłabym być przewiezioną do Paryża?
— Zezwolisz na tę podróż, doktorze? — ozwał się komisarz.
— Możnaby zresztą, ale wieczorem dopiero, po ścisłem opatrzeniu rany — rzekł lekarz.
— Matko Elizo, nie opuścisz mnie, wszak prawda? — pytała chora.
— Nie, moje dziecię. Chciałabym jednak pójść do piekarni, uprzedzić pryncypała o tem, co zaszło. Będę się starała wrócić jaknajprędzej.
— Tak... w rzeczy samej, powiadomić go trzeba; idź więc, lecz wracaj co rychlej...
— Bądź spokojną — rzekł komisarz do chorej — nie pozostaniesz tu samą. Moja żona będzie przy tobie do chwili powrotu tej pani.
— Ach! jak pan jesteś dobrym... — szeptała Łucya z rozrzewnieniem — dziękuję, stokroć dziękuję!
— Idź więc, moja zacna kobieto — rzekł, zwracając się do Joanny. — Zostawiasz chorą pod tkliwą opieką.
Roznosicielka chleba, ucałowawszy Łucyę, wyszła z pośpiechem, podążając na stacyę drogi żelaznej.
Przy wejściu na ulicę Delfinatu zatrzymała się jak wryta. Na okiennicach mieszkania, jak również i na drzwiach piekarni dojrzała przyklejoną kartę tej treści:

Zamknięto z powodu śmierci właścicielki.

Joanna ze ściśniętem sercem weszła do mieszkania znajdującego się za sklepem, gdzie zastała panią Lebel, Lebreta i służącą. Płakali we troje.
— Skończone, matko Elizo — rzekł piekarz przerywanym głosem — ma biedna żona umarła...
— Przebacz mi pan, panie Lebret — odparła ze łzami w oczach roznosicielka — przebacz, żem nie mogła tu znajdować się wczoraj.
— Moja teściowa opowiedziała mi wszystko... Jesteś zupełnie wytłumaczoną, Elizo. Żona przywoływała cię przed zgonem... Chciała cię widzieć koniecznie... Bardzo cię kochała. Wszak nie opuścisz mnie? — mówił dalej — zostaniesz roznosicielką jak przedtem?
Joanna łkała.
— Chciałam prosić cię, panie Lebret — wyjąkała po chwili — byś mi udzielił pozwolenie na wyjazd do Bois Colombe, przyrzekłam biednej ranionej, iż dziś powrócę do niej.
— Idź... chętnie na to się godzę.
— Jakże się ma to dziewczę? — pytała pani Lebel.
— Nieco lepiej. Rana, pomimo, iż jest głęboką, nie grozi niebezpieczeństwem. Powrócę tam, aby biedną Łucyę przywieźć dziś wieczorem do Paryża.
— Jedź więc, nie zwlekaj — rzekł Lebret. — Piekarnia przez dwa dni będzie zamkniętą; służąca zastąpi cię w roznoszeniu chleba, który piec będą u mego sąsiada.
— Jutro zrana przyjdę tu i obejmę mą służbę — odpowiedziała Joanna; — chcę być obecną podczas pogrzebu i odprowadzić na cmentarz mą panią, która mi tyle względów okazywała.
Słowa te wywołały łzy z oczu męża i matki zmarłej.
Roznosicielka oddaliła się zwolna. Po drodze wstąpiła na filiżankę kawy do mleczarni, poczem udała się na pociąg drogi żelaznej.
Była blisko trzecia, gdy przybyła do łoża chorej. Łucya spała głęboko, żona komisarza przy niej czuwała.
Podczas gdy Joanna dojeżdżała do Bois Colombes, w pracowni pani Augusty panowało wielkie zaniepokojenie z przyczyny, iż Łucya nie przybyła jak zwykle dla złożenia sprawozdania z dokonanej roboty. Gdy czas upływał, a dziewczę nie ukazywało się wcale, pani Augusta posłała jedną z robotnic na ulicę Bourbon. Dziewczyna wróciła z oznajmieniem, że Łucya, wyjechawszy dnia poprzedniego do Bois Colombes, nie ukazało się więcej. Nieobecność jej do tego stopnia zatrwożyła modniarkę, że dla powzięcia wiadomości wysłała służącego do Colombes. Powrócił z oznajmieniem, iż młoda szwaczka wyszła od pani merowej o kwadrans na dwunastą w nocy, by odchodzącym pociągiem powrócić do Paryża.
Niepokój pani Augusty w trwogę się zmienił. Przekonaną była, iż Łucyę spotkał straszny jakiś wypadek; wyrzucała sobie, iż o tak późnej porze wysłała ją do Garenne. W całej pracowni mówiono jedynie teraz o tajemniczem zniknięciu dziewczyny. O siódmej wieczorem pani Augusta przywołała do siebie Amandę.
— Mam prośbę do ciebie... — wyrzekła.
— Co pani rozkażesz?
— Wyszedłszy ztąd, weź powóz na mój koszt i jedź na ulicę Bourbon dla przekonania się na miejscu, czy Łucya nie powróciła. Powróć tym samym fiakrem dla powiadomienia mnie o tem.
Amanda skrzywiła się zlekka, nie dając jednakże poznać swego niezadowolenia.
— Z chęcią to uczynię — odpowiedziała, poczem, zmieniwszy szybko ubranie, wyszła na ulicę, gdzie Owidyusz na nią oczekiwał.
— Znowu kłopot i utrudzenie daremne! — zawołała, podchodząc ku niemu.
— Gdzie? za czem?
— Ta sroka Łucya gdzieś nam zniknęła.
— Zniknęła? — powtórzył Soliveau z udanem zdziwieniem.
— Tak, mój kochany.
— Lecz w jaki sposób? kiedy?
— Po wyjściu z Garenne de Colombes o kwadrans na dwunastą nie ukazała się wcale.
— Miałażby paść ofiarą zbrodni lub jakiego wypadku?
— Obawiając się tego właśnie, pani Augusta posyła mnie do niej dla powzięcia wiadomości.
— Pojadę z tobą...
— Najchętniej, właśnie o to prosić cię chciałam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.